Artyzol jest opiatem twórczości, który wydziela się w procesie artystycznej cyrkulacji. Artyzol powoduje, że artystki, kuratorzy czy asystentki zajmują się sztuką, nawet jeśli ich aktywność prowadzi do biedy i frustracji. Dzięki artyzolowi satysfakcja ludzi sztuki (oraz – szerzej – projektariatu) przestaje być związana z wynagrodzeniem czy warunkami pracy.
Kuba Szreder, „ABC Projektariatu”
Nazywam się Katarzyna Renes, mam 37 lat i jestem uzależniona od artyzolu.
Moje życie to projekt.
Projekt to kosmos.
Projekt to przeszłość.
Projekt to przyszłość.
Projekt jest najważniejszy.
The Art, Grant Art.
Trochę się z tego śmieję, trochę z tym walczę.
Bardzo w tym tkwię.
Codziennie opowiadam młodym ludziom, jak ważna jest higiena – work-life balance, dystans, szacunek, kontrakt. Zachęcam do walki o siebie, do asertywności, do działania na własnych zasadach. Robię nawet na ten temat międzynarodowy program z pięcioma uniwersytetami.
Jest on projektem.
Działam również w organizacjach trzeciego sektora. Co z nimi robię?
PROJEKTY.
Mam kilkanaście lat doświadczenia jako liderka projektów, koordynatorka, kuratorka, kierowniczka produkcji, ekspertka, menadżerka kultury. Doświadczyłam wszelkich typów współprac: i tych „niezależnych”, i tych instytucjonalnych. Kolektywnych, bez twardej hierarchii i opartych na klasycznym układzie sił mistrz–podwładna. Albo mistrzyni–podwładny. Znam wszystkie konotacje. Dlatego też uważam, że coś takiego jak całkowita niezależność w świecie kultury nie istnieje.
Łączy nas projekt. Tak brzmi tytuł większości moich znajomości z ostatnich kilkunastu lat.
Profesjonalnych, towarzyskich, romantycznych. Każdych. W projekcie, podobnie jak w całej kulturze, jesteśmy bowiem jedną wielką rodziną. W dużej mierze patologiczną, o tym zaraz.
I faza – eksperymentowanie
Zaczyna się od pomysłu.
Ktoś chce coś zrobić. Różne są potrzeby, wśród najbardziej powszechnych zauważam:
- Potrzebę serca („to się musi wydarzyć”!).
- Potrzebę ekonomiczną (dla dużej grupy, jeśli nie większości, projektariuszy projekt bywa konkretną dawką finansową, znam ludzi, którzy żyją wyłącznie z projektów – sama tak żyłam przez kilka lat).
- Potrzebę rozwoju (dzięki projektom możemy realizować pomysły, które wykraczają poza standardy instytucji albo komercyjnych możliwości).
- Potrzebę zaistnienia (każdy z nas ma ego, każdy chce, żeby jego pomysł był realizowany).
- Potrzebę towarzyską (a jeśli projekt jest udany, naturalne jest, że w czasie jego realizacji tworzą się relacje. Zaczynamy się lubić, chcemy więcej rzeczy robić razem, mamy więcej pomysłów).
II faza – niezgoda i przyjemność
Jak to, projekt się kończy?
Jak to, nie ma więcej?
Jak to, już się nie zobaczymy?
Co ja teraz będę robić?
I najważniejsze: CO ZE SZTUKĄ? Co z naszymi pomysłami?
Druga faza uzależnienia charakteryzuje się niezgodą.
Dezaprobatą braku.
Dla bardziej podatnych ten brak bywa okrutnie dojmujący. Pustka wychodzi na pierwszy plan. Zaczynasz nieustannie wymyślać, szukać, rozmawiać, bywać i walczyć o możliwości.
W moim przypadku charakteryzowało się to:
– zwiększoną potrzebą uczestnictwa w życiu kulturalnym; ciągłe wernisaże, premiery, koncerty, spotkania autorskie,
– intensywną nauką tajników specyficznej dziedziny sztuki, jaką jest Grant Art (za Janem Sową), w której się wyspecjalizowałam,
– coraz większą liczbą projektów, które chciałam realizować. Nie tylko z własnej potrzeby i pomysłu. W tej fazie pojawił się obieg: ktoś mnie komuś polecił, ktoś komuś o mnie powiedział. Zaczęłam robić tzw. projekty zewnętrzne. Koordynowałam czyjeś idee, produkowałam rzeczy, których normalnie bym nie wzięła, ale które przynosiły mi konkretne zyski finansowe. Część z tych rzeczy była udana, część kompletnie nie. Najważniejszym etapem tej fazy była satysfakcja, która stanowiła ważny motor mojego działania. Ale także ból porażki, jeśli coś się nie udawało. Zaczęłam też współpracować z artystami, których sztuka po prostu mnie fascynowała.
III faza – nie robię nic złego
Ta faza charakteryzuje się utożsamieniem i odpowiedzialnością. Widzisz już negatywne skutki uzależnienia:
„nie dam rady, mam projekt” – odpowiedź na wszystko,
„w listopadzie odpada, wtedy są granty” – zero życia prywatnego,
„musimy coś lepszego wymyślić, ten pomysł jest za słaby na ten konkurs. Ale składać musimy” – grantoza.
Kalendarz życiowy uzależniony jest od deadline’ów, etapów realizacji i premier. Przestajesz bywać, przestajesz udzielać się towarzysko, przestajesz robić cokolwiek innego, bo twoje projekty wymagają ciągłej obecności. Przynajmniej tak ci się wydaje. A jak zaczynasz myśleć, że ci się wydaje, to okazuje się, że jednak nie.
Na tym etapie uzależnienia zdarzyło mi się:
– prowadzić próby za reżysera (przez trzy tygodnie nie dawał znaku życia, aktorzy wyreżyserowali się sami),
– zostawić 6-tygodniowe dziecko i z dnia na dzień lecieć za granicę ratować jeden z projektów,
– mieć wypadek samochodowy zakończony kasacją auta, bo po powrocie z jednego projektu na jet lagu jechałam na koncert w ramach innego,
– szukać w nocy po zagranicznych szpitalach jednego z moich najbliższych współpracowników, który zniknął niespodziewanie razem z pieniędzmi.
Wtedy otrzeźwiałam po raz pierwszy. Moi bliscy byli przerażeni. Współpracownik sam się znalazł, zapił. To było na kilka dni przed ważną premierą. Opamiętanie przyszło drastycznie i niespodziewanie. Pierwszy raz w życiu postanowiłam znaleźć sobie „normalną”, etatową pracę. Szczęśliwie się udało.
IV faza – czuć się normalnie
Zostawiłam tylko te projekty, w których czułam się bezpiecznie i nie musiałam wszystkiego robić sama. Mocno pilnowałam granic, kolegów uczulałam, że będę wygaszać swoją działalność projektową.
A może nie muszę? Jakoś to przecież godziłam. Przyjęłam zasadę, że robię tylko:
– to, w co wierzę,
– z osobami, którym ufam,
– w zespołach, w których nie czuję się niezbędna.
Artyzol powoduje nie tylko euforię towarzyszącą wytwarzaniu sztuki. Daje też wrażenie zmieniania rzeczywistości. Poczucie sprawczości. Możliwość wypowiedzenia się. Napędza do działania.
Moje projekty tworzone w tej fazie miały być efektem grupowego wysiłku, odpowiedzią na otaczające kryzysy, przykładem kolektywnego działania.
Nowy wspaniały świat.
Wiedziałam, że mam tendencję uzależnieniową. Że jak mnie porwie jakiś pomysł, wykonanie, sprawa – poświęcę się temu z całą starannością, zapominając o wszystkim innym. Planowałam dokończyć rzeczy ze znajomymi i skupić się jedynie na tym, co autentycznie współtworzę, co mnie rozwija i naprawdę interesuje.
Ale nigdy tego nie zrobiłam. Mimo licznych prób ciągle byłam w obiegu, proponowałam kolejne rzeczy, brałam odpowiedzialność za sprawy, którymi nie powinnam była się zajmować. Milczałam, kiedy inni zawalali. To jest zresztą charakterystyczne dla uzależnień. Wiesz już, że nałóg ci nie służy, ale nie chcesz przestać. Cechą najbardziej wytrwałych jest częste i dobrowolne poddawanie się leczeniu. To też ja. Moje „światy równoległe” stały się niezbędne do jakiegokolwiek działania. Musiałam coraz częściej całkowicie się odcinać, bo inaczej nie byłam w stanie nie zajmować się kulturą. Na chwilę otrzeźwieć, żeby móc potem ćpać intensywniej i dłużej. To nie były mikrodawki.
Tło polityczne
Zdaję sobie sprawę, że sytuacja osób uzależnionych od środków odurzających jest całkowicie inna i nie roszczę sobie praw do stawania w tym samym szeregu. Pokazuję jednak mechanizmy, które są w obu przypadkach podobne, a które bazują na tej samej podstawie: nieumiejętności radzenia sobie z emocjami.
Prekarność rzeczywistości kulturalnej sprzyja niepewności jutra. Nikt z nas nie wie, czy znajdzie się w gronie laureatów konkursu grantowego. Możliwości zdobycia środków publicznych w Polsce uszczuplają się z roku na rok. Nawet jeśli w teorii jest ich tyle samo, to nikt już od dawna nie wierzy w jakąkolwiek transparentność czy troskę o jakość artystyczną w programach Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Niedawno powstał nawet amerykański raport na ten temat. Spora część „Cultural Control. Censorship and Suppression of the Arts in Poland” poświęcona jest autocenzurze, której poddają się twórcy, żeby móc robić jeszcze cokolwiek.
Wystarczy zresztą przejrzeć pierwszą z brzegu listę beneficjentów dotacji Ministerstwa Kultury, żeby wysnuć przypuszczenie graniczące z pewnością, że pluralizm sztuki, jakość wykonania i oryginalność pomysłu niekoniecznie są wytycznymi, którymi kierują się poszczególne komisje. Witold Mrozek w tekście dla „Gazety Wyborczej” pt. „Sami swoi. Tak ludzie Glińskiego podzielili pieniądze na sztukę” z maja 2022 roku pisze o podziale w konkursie „sztuki wizualne”, w którym pieniądze rozdawali jedynie bliscy znajomi ministra. Tacy też mogli liczyć na wsparcie. Żadnej dbałości o nawet pozór, o jakiekolwiek merytoryczne uzasadnienie osób zasiadających w komisji. To jest nasza polska rzeczywistość. A i tak ucieszyliśmy się, kiedy okazało się ostatnio, że były prezes Telewizji Polskiej, słynący z uwielbienia dla disco polo, nie zostanie przynajmniej, póki co, nowym ministrem kultury.
Sami widzicie. O artyzol trzeba się teraz bardzo mocno postarać.
Tło edukacyjno-kulturowe
Innym aspektem jest nasza kultura pracy. Niedawno na uczelni, z którą jestem związana, powstał raport socjologiczny pt. „(Nie)Zgoda na przekraczanie granic. Badanie przemocy i dyskryminacji w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie”. To pierwsze badanie socjologiczne uczelni artystycznej na taką skalę w Polsce, a być może także na świecie. Jego celem była pogłębiona diagnoza zjawiska przemocy, dyskryminacji i przekraczania osobistych granic w procesie nauczania, identyfikacja skali działań niepożądanych, wskazanie i wyjaśnienie ich źródeł na poziomie jednostkowym oraz na poziomie kultury organizacyjnej i wreszcie – sformułowanie rekomendacji do zmian.
Jednym z głównych spostrzeżeń jest, bardzo moim zdaniem trafne, sformułowanie określające naszą kulturę pracy jako „etos wysiłku i wyrzeczenia”. To jest ta „kultura zapierdolu”, którą chwalili się i Donald Trump, i niedawno oskarżony o mobbing Tomasz Lis. Jedna z głównych podwalin neoliberalizmu: popularyzacja komercyjnego systemu działania, w którym na poziomie ideologii wszystko zależy od determinacji jednostki i jej zaangażowania. Etyka sukcesu. Wiara w to, że tylko ciężka, tytaniczna i ponadwymiarowa praca prowadzi na szczyt. I że osiągnięcie sukcesu wszelkimi możliwymi ścieżkami jest moralnie uzasadnione. Na tym polega merytokracja: system hierarchii społecznej, w którym od kompetencji i zasług uzależnia się nie tylko stanowisko, ale i pozycję społeczną. Wszyscy jesteśmy w tym wychowani. Tak kształcimy. W to chcemy wierzyć.
Pandemia brutalnie obnażyła błędy w tym myśleniu. Bardzo szybko okazało się, że brak jakiegokolwiek zaplecza socjalnego dla całej rzeszy prekariuszy i projektariuszy kulturowych może spowodować ich całkowity niebyt. Wiele osób, szczególnie z tzw. ciemnej materii sztuki (to też określenie Kuby Szredera), czyli menadżerów, reżyserów dźwięku, oświetleniowców, producentów, raz na zawsze pożegnało się wtedy z kulturą. Było to spowodowane nie tylko brakiem zaplecza finansowego i koniecznością zarabiania w innych sektorach, ale też kompletną niewidocznością tych ludzi. Nie tyle nawet zniknięciem, ile stałą nieobecnością w polu widzenia, zdominowanym przez artystów i kadrę zarządzającą, na tyle bezczelną, że chwali się sobą samą. Mówię to z przekąsem, bo sama zaczęłam wtedy wzmożoną działalność socialmedialną. Wynikało to nie tyle z potrzeby blasku (choć nie ukrywam – też), ile ze strachu przed wypadnięciem z obiegu, co stanowi najwyższą formę wykluczenia kulturalnego. Patologia projektariatu polega bowiem na tym, że pod owocem wysiłku grupowego, jakim jest projekt, bardzo często podpisują się tylko artyści.
Jest to w jakiejś mierze podyktowane realiami marketingowymi (projekty „sprzedajemy” wizerunkami: artystami i ekspertami), ale bywa bardzo niesprawiedliwe i zwyczajnie bolesne, szczególnie w przypadkach, kiedy poświęciło się czemuś ogromny kawał własnego zaangażowania, kompetencji i czasu.
W ostatnim czasie doświadczam tego bardzo namacalnie. Formą karania mnie za wyrażanie własnego zdania przez kolegę artystę jest konsekwentne niepodpisywanie mnie pod rzeczami, które razem robimy. Popularne i skuteczne narzędzie opresji. A także jednostronne. Ja nie mogę sobie na nie pozwolić, bo nie wypromuję wydarzenia bez wzmianki o wykonawcy. On może swoją łaskawością dysponować w zależności od samopoczucia. Możemy się też pokłócić medialnie. Co wpłynie negatywnie na wizerunek projektu, dobra, wydawałoby się, wspólnego.
Katarzyna Renes, fot. Zuzanna Mazurek
Zdaję sobie też sprawę z faktu, że wygłaszam publicznie te słowa, bo mogę sobie na nie pozwolić. Jestem na tyle uprzywilejowana, że mogę mówić o patologii systemu bez strachu o własną przyszłość. Jest to spowodowane nie tylko stałym zatrudnieniem u – dodajmy – bardzo progresywnego pracodawcy, ale też moją pozycją społeczną: pochodzę z rodziny o wysokim zapleczu kulturowym, mam partnera, który zarabia, i bliskich, którzy pomagają w opiece nad dzieckiem, kiedy ja zajmuję się kulturą. Nie chcę tu umniejszać własnych zasług: wywalczyłam sobie miejsce, w którym jestem, osiągając mistrzostwo w autoeksploatacji. Nie biegałam maratonów podczas udaru, czy tam kolegium, jak Tomasz Lis, ale pracowałam bardzo ciężko na to, żeby się tu znaleźć. Muszę jednak podkreślić, że bez zwyczajnego, a tak rzadko docenianego szczęścia mogłabym być dzisiaj zupełnie gdzie indziej.
Warto też zauważyć, że potrzeba autoeksploatacji (inaczej: etosu wysiłku i wyrzeczenia) wynika nie tylko z brutalności rynku, realiów projektariatu czy z potrzeby awansu. To jest domena osób z Europy Środkowo-Wschodniej, z której także ja pochodzę. Ze względu na sytuację gospodarczo-polityczną, a także realia społeczne musimy pracować dużo ciężej, żeby być słyszalni na tle Zachodu. Żeby mieć cokolwiek do powiedzenia. W żadną sprawczość nie wierzymy, decyzje zapadają w Brukseli, Berlinie i Londynie. My mamy swoje małe piekiełko, z sukcesywnie ograniczanymi prawami kobiet, bez praw osób nieheteronormatywnych, z Matką Boską Częstochowską i Putinem za rogiem. Wydostanie się z tego kręgu siłą rzeczy okupione jest wzmożonym wysiłkiem i determinacją.
Od dwunastu lat realizuję działania projektowe z krajami Zachodu Europy. Różnica w naszym podejściu do pracy w kulturze jest ogromna. Moi koledzy i koleżanki nie są w stanie wyobrazić sobie nawet, co to znaczy, że ja mam kilka dużych projektów rocznie, stałą pracę i dziecko. Dla nich przerwa to świętość, ja muszę mieć przypomnienie w telefonie, że mam się napić wody. Nie mówię tego, żeby chwalić się, jaką jestem Wymiataczką Madafaka. Wręcz przeciwnie: zazdroszczę. Też chciałabym mieć work-life balance i nie musieć ze względów ekonomicznych, obiegowych, a przede wszystkim lękowych nieustannie harować na swoje nazwisko (często niewymieniane).
Podstawę mojej autoeksploatacji stanowi lęk. Zdaję sobie sprawę, że w brutalnym świecie sukcesu jestem tym, czym są moje ostatnie projekty. Sytuacja polityczna, w której żyję, sprawia, że nie mam żadnej pewności, czy jutro w nocy ustawą pisaną na kolanie moja uczelnia nie zostanie przetransformowana w forpocztę partii rządzącej o ambicjach autorytarnych. Tak stało się z Uniwersytetem Sztuk Teatralnych i Filmowych w Budapeszcie, który został przez Orbána pozbawiony autonomii. Wielki Victor wbrew wszelkim dotychczasowym zasadom po prostu zmienił statut, posadził tam swojego rektora i pozbył się wszystkich niewygodnych dla władzy ludzi. I co? Nic. Da się.
Nadodpowiedzialność
Etos wysiłku i wyrzeczenia, a szerzej: społeczeństwo merytokratyczne, wmawia nam, że sukces jest sumą starań jednostek. W tej logice porażka jest winą jedynie nas samych. W „Tyranii merytokracji” Sandel pisze, że retoryka równości opiera się na sloganie, zgodnie z którym każdy, kto ciężko pracuje i przestrzega zasad, „dojdzie tak daleko, jak tylko zaprowadzi go jego talent”. W świecie projektowym ten talent mierzony jest bardzo konkretnie: liczbą publiczności na wydarzeniach, liczbą wzmianek medialnych, liczbą zaproszonych artystów i wieloma innymi przeliczalnymi w tabelkach miernikami. Talent staje się w takim pojęciu wskaźnikiem. „Dojdziesz tak daleko, jak tylko zaprowadzi cię wskaźnik”, to jest nasza rzeczywistość.
Taki system nie daje pola do popełniania błędów. Podobnie jak tradycyjny model nauczania w szkolnictwie artystycznym, gdzie w najbardziej ekstremalnej wersji „metody” uczeń ma być kopią mistrza. W ogóle błędów należy się wstydzić. My w kulturze żyjemy w środowisku, w którym każde nasze działanie wystawione jest na publiczną ocenę i komentarz. Liczy się efekt. Tylko z tego jesteśmy rozliczani. Mówimy dużo o procesie, o kolektywności (wczoraj na przykład przeczytałam, że zdjęcie z afisza jednego ze spektakli powoduje „kolektywny ból”), o zaufaniu i wielu innych pięknych pojęciach, ale tak naprawdę nie umiemy ze sobą rozmawiać. Każdy ma być supermanem. W przypadku zawodów tak osamotnionych jak menadżer kultury, który zazwyczaj pracuje samodzielnie, jest to najlepsza droga do depresji. Mojej drogiej przyjaciółki.
Franco „Bifo” Berardi mówi o tym, że depresja jest „patologią odpowiedzialności”, diagnozując ją jako chorobę zawodową prekariatu. Powtarza on za Spinozą, że to, „co może zrobić ciało, to właśnie jest jego duszą”. W pracy projektowej poczucie odpowiedzialności niezbędne jest do jakiegokolwiek działania. Mówiłam już o wskaźnikach i realiach politycznych. Łatwo można się więc domyślić, że zrobienie dziś w Polsce, a także wielu innych krajach, jak np. Węgry, czegokolwiek sensownego, w miarę niezależnego i ambitnego graniczy właściwie z cudem. Projektariat jest dziś staniem na głowie w przestrzeni, która zmienia się w trakcie wykonywania pozycji. Nic więc dziwnego, że każdy, komu udaje się cokolwiek jeszcze realizować, czuje się wybrańcem losu, w którego ręce powierzone zostały dzieje niezależnej kultury. Ja się tak czuję.
Obecne kryzysy powodują nie tylko wzmożenie odpowiedzialności „wybranej” organizacji i sumy jej członków za powierzone fundusze. No właśnie, sumy członków? Nad tym się chwilę zastanówmy.
Moje doświadczenia pozwalają mi wysnuć następującą tezę: ci sami ludzie robią w „kolektywnych” sytuacjach wszystko. Dotyczy to zarówno oddolnych projektów kulturalnych, jak i wszelkich działań aktywistycznych. Te same osoby myją naczynia po wspólnym obiedzie. Te same osoby robią kawę. Te same osoby uczestniczą w protestach i marszach. Te same osoby angażują się w działania aktywistyczne. Te same osoby biorą odpowiedzialność za aktywności projektowe. Te same osoby w ogóle biorą jakąkolwiek odpowiedzialność za cokolwiek. Te same osoby mają depresję.
Zaczyna się też zawsze tak samo. Iskra. Może być to pomysł, może potrzeba protestowania albo kolektywnej pomocy, w której wyspecjalizowała się Polska w obliczu konieczności wsparcia sąsiadów z Ukrainy. Podstawa też jest zawsze ta sama: państwo nie działa, nie zrobi tego. Nie mamy już żadnych złudzeń. Musimy sami.
Potem jest podział ról, czy też, jak kto woli, funkcji. Ja mam takie kompetencje, ty masz takie. Mówię tu także o patoinstytucjach kulturalnych, w których ludzie decydują się na działanie bez gwarancji jakiegokolwiek wynagrodzenia czy zabezpieczenia. To najczęstsze moje doświadczenie projektowe w ostatnich kilkunastu latach. Nikt tu nikogo nie zatrudnia, proszę państwa. To, że ktoś decyduje się cokolwiek w takiej sytuacji zrobić, jest tylko i wyłącznie aktem dobrej woli. Proszę to sobie zapamiętać. Nie mamy tu hierarchicznego systemu zarządzania. Żadnego w sumie zarządzania. To jest klan. Konglomerat. Oddolna inicjatywa kulturalna albo społeczna. Ale na tym etapie, przy takich zasadach („jak się uda, to pomyślimy”) na pewno nie jest to stosunek pracy.
W projektariacie kultury najczęściej nie mamy zorganizowanej sytuacji zawodowej. Organizujemy się sami. Siedzimy w kawiarniach, domach, parkach albo w czyjejś przestrzeni. Odprowadzamy psa. Tak wyglądają nasze biura. Wtedy najczęściej widać już różne poziomy zaangażowania. Ktoś przynosi ciastka, ktoś sprząta stół. A ktoś inny zapomina, że miał przyjść.
W momencie, kiedy decydujemy się na jakiekolwiek dalsze działanie, powinniśmy podpisać kontrakt. Dokładnie rozdzielić obowiązki. I trzymać się tego twardo. Choć szczerze, nie wiem, czy to cokolwiek da. Nie mam już pomysłu na to, co zrobić w sytuacji, kiedy całość działań bazuje na osobie lub grupie osób, które wykazują się na tyle dużą odpowiedzialnością, żeby ratować rzeczy notorycznie ignorowane przez innych. Oczywiście na rozum wiem: nie robić. Nie angażować się, nie łatać dziur, nie brać za to odpowiedzialności, pozwolić sprawie spłonąć. Albo światu. Powiedzieć „trudno” i napić się herbaty. To jest jedyne wyjście.
Etos wysiłku i wyrzeczenia, który jest naszą wszechdojmującą rzeczywistością, powoduje nie tylko straty psychiczno-fizyczne u jednostek wystawiających się na autoeksploatację. Parafrazując raport socjologiczny Kubisy i Lewickiego: powoduje napięcia w relacjach, generuje frustracje. Sprzyja utracie poczucia własnej wartości, stanowi podłoże dla zachowań przemocowych, ponieważ przemęczenie ogranicza możliwości współpracy i tworzenia wspólnych znaczeń. Zamiast tego pojawia się frustracja, przeżywana jako indywidualna słabość albo jako odpowiedzialność innych ludzi.
Gdzie tu jest dobro wspólne? Gdzie tu jest kolektywność? Gdzie zespołowość, którą tak lubimy się chwalić? Dopóki nie zmienimy systemu w taki sposób, żeby nie eksploatował najbardziej podatnych („uzależnionych”) jednostek, a zawsze się takie znajdą, dopóty wszystkie hasła związane ze współpracą będą jedynie pustymi frazesami.
Wstydem nie jest bycie odpowiedzialnym. Wstydem nie jest wykazywanie się kreatywnością. Wstydem nie jest angażowanie się. Wstydem nie jest bycie szczerym i uczciwym. Wstydem nie jest redefiniowanie swoich poglądów. Wstydem nie jest poszerzanie swojej wiedzy. Wstydem nie jest sumienność. Wstydem nie jest pracowitość. Wstydem nie jest staranie się.
Wstydem jest ignorowanie. Wstydem jest korzystanie z pracy innych bez uznawania ich wkładu. Wstydem jest niezauważanie swojego uprzywilejowania. Wstydem jest nieuczciwość. Wstydem jest bylejakość. Wstydem jest bezmyślne propagowanie kultury zapierdolu. Wstydem jest kultywowanie idiotycznych podziałów na artystów – bożych pomazańców, i gorszego gatunku robotnice sztuki. Wstydem jest brak współczucia. Wstydem jest wyszydzanie. Wstydem jest zmuszanie osób szczególnie narażonych na autoeksploatację do dalszego jej uprawiania.
Tak samo jednak te „podatne”, ratujące świat za innych jednostki muszą pracować nad swoją własną zmianą. Nie tylko system jest do poprawy. Wszystkie nasze indywidualne działania przyczyniają się do wspierania obrazu projektariatu, który zarysowuję powyżej. Każda decyzja o wykonaniu pracy za inną osobę, każde przemilczenie wyzysku, każdy sztuczny uśmiech, każde niepodpisanie się, każde zapomnienie o sobie kosztem innych jest tak samo szkodliwe jak ignorancja i lenistwo.
Usłyszałam jakiś czas temu stwierdzenie, że „zgrywam bohaterkę”. Ja jej nie zgrywam. Ja nią jestem. I właśnie przestaję być. Nie obiecuję już sobie, że nie będę robić kolejnych projektów.
Wiem, że będę. Bo chcę, bo lubię, bo umiem.
Zamierzam za to ćpać mądrzej. Koniec z „jakoś to będzie”. To „jakoś” ustalam teraz już na poziomie startu. Z różnymi scenariuszami. Pozwoliłam sobie na odpuszczenie kilku rzeczy. I wiecie, co się stało? Nic. I nic się w ogóle nie stanie. Trudno. Przeżyjemy. Albo nie, ale to nie będzie moja odpowiedzialność.
Rozpaczliwie potrzebujemy wrócić do podstaw. Do ustalenia zasad. Wizji, misji, dialogu. Rozmowy o SENSIE. Zastanowienia się, po co tu jesteśmy. Zaprzestania przekrzykiwania się nawzajem. Porzucenia samozadowolenia i nieustannego konkursu ego na rzecz wytworzenia podwalin nowej kultury. Odpowiadającej nie na zapotrzebowanie kolejnych fundatorów i wskaźników, a zmieniającego się społeczeństwa. Reagującej na kryzys klimatyczny, ekonomiczny, wojenny, kulturowy, tożsamościowy, solidarnościowy. Wykraczającej poza naszą wrodzoną skłonność do poszerzania pola. Rewidującej naszą dotychczasową działalność. Traktującej porażki jako naturalną część procesu. Wypełnionej treścią. Odrzucającej zasługi wynikające z uprzywilejowania jako fundament sprawiedliwości. Powracającej do wartości jako naczelnej zasady konstytuowania. Traktującej równościowo wszystkich jej współtwórców, przy jednoczesnym wzięciu odpowiedzialności za funkcje.
Żeby to zrobić, musimy jednak zacząć od siebie. Zadbać o swoje potrzeby, granice i zdrowie. Zarysować własną czerwoną linię i jej nie przekraczać. Samodzielnie usiąść do stołu, zamiast czekać, aż ktoś nam przyniesie krzesło. Domagać się wywiązywania z obowiązków. Instytucji, państwa i innych ludzi. Mówić o sobie. Nauczyć się odpuszczać.
Heroiczne, osadzone na indywidualnym wysiłku naprawianie świata wcale nie jest piękne. Wiecie, jakie jest? Aspołeczne i niedydaktyczne. Wprowadzające iluzoryczne poczucie kontroli. Podtrzymujące status quo. Tak samo toksyczne jak dziaderstwo, z którym walczymy.
BIBLIOGRAFIA:
Kuba Szreder, „ABC Projektariatu”, Fundacja Bęc Zmiana, 2016
Michael J. Sandel, „Tyrania merytokracji. Co się stało z dobrem wspólnym?”, przeł. Bartosz Sałbut, PWN, 2020
Franco Bifo Berardi, „The soul at work: from allienation to Autonomy”, Los Angeles 2009
Jakub Żulczyk i Juliusz Strachota, „Co ćpać po odwyku”, podcast
Bell Hooks, „Gotowi na zmianę”, przeł. Magdalena Kunz, Krytyka Polityczna, 2022
Brené Brown, „Unlocking us with Brené Brown”, podcast
Aldous Huxley, „Nowy wspaniały świat”, przeł. Bogdan Baran, Muza, 2022
Kamil Fejfer, „Zawód. Opowieść o pracy w Polsce. To o nas”, Czerwone i Czarne, 2017
Monika Kwaśniewska, Katarzyna Waligóra, „Teatr Brzydkich Uczuć”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2021