Piękna trwoga
Eugenia Loli CC BY-NC 2.0

14 minut czytania

/ Literatura

Piękna trwoga

Julia Fiedorczuk

W przedłużającym się stanie wyjątkowym, w warunkach notorycznego przedawkowywania treści i głębokiego przemęczenia właśnie poezję udaje się czytać jako tako przytomnie – o tomach Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, Cezarego Domarusa i Marcina Podlaskiego

Jeszcze 4 minuty czytania

Czy pamiętają państwo początki pandemii, pierwsze zamknięcie i wysyp lekturowych polecanek w mediach społecznościowych, bo wydawało się, że nagle zamrożony czas wykorzystamy na nadrobienie zaległości czytelniczych? I wydawało się, że tego czasu będzie naprawdę dużo, skoro dla wielu z nas lockdown oznaczał zawieszenie przynajmniej niektórych spraw związanych z pracą. Przypominam sobie mieszane uczucia, kiedy zapisany po brzegi kalendarz zajęć na marzec i kwiecień 2020 roku z dnia na dzień stracił aktualność; w kolejnych tygodniach telefon przypominał, gdzie miałam – to znaczy miałabym – być, co robić, z kim się spotkać. Wszystko nieważne, bo nagle niemożliwe. Oprócz trudnych emocji czułam wtedy także ulgę, stan wyjątkowy zwalniał z wielu obowiązków, wydawało się, że wreszcie uda się złapać oddech, zrobić porządki na półkach i w stosach książek piętrzących się na biurku, przy łóżku, w łazience. Wydawało się, że powróci czytanie dla przyjemności. Zaraz jednak zaczęła się praca zdalna, szkoła online, literatura na Zoomie. I spędzałam ten darowany czas, ucząc się posługiwania tymi narzędziami, przerabiając program swoich uniwersyteckich zajęć tak, aby dało się go zrealizować w nowych warunkach, pomagając córce licealistce przystosować się do nowej rzeczywistości, no i pisząc albo nagrywając telefonem, lekturowe polecanki na prośbę tej czy innej walczącej o przetrwanie instytucji kultury. 

Rok później, ze wzrokiem wyniszczonym ślęczeniem przed ekranem i bolącymi plecami, przemykam w moim mieszkaniu wśród chaotycznych hałd ogromniejszych niż kiedykolwiek wcześniej, bo książki, po krótkiej przerwie, zaczęły ukazywać się ze zdwojoną chyba intensywnością i tylko czasu na czytanie, i na własne pisanie, nie ma już prawie wcale. Przed pandemią zdarzało mi się łudzić, że kiedyś w końcu nadrobię zaległości – pracowe, czytelnicze i życiowe – i w porachunkach z czasem moje konto będzie, chociaż przez moment, czyste. Założę się, że znają państwo tę nadzieję. Oraz ten drugi stan, kiedy już wiadomo, że zadłużenie wobec własnego organicznego istnienia będzie tylko rosło, a w rzadkich tak zwanych wolnych chwilach człowiek będzie przyłapywał się na bezmyślnym klikaniu, jednak dopiero wtedy, kiedy już padnie ofiarą chwytliwego nagłówka albo wplącze się w dyskusję na temat, który pięć minut wcześniej nie istniał, a nagle pilnie wymaga zdiagnozowania przez każdą i każdego. Więc w ramach odpoczynku człowiek zamknie okno, otworzy inne i zanurkuje w nieciekawe afekty, takie jak strach, irytacja czy poczucie winy. W rok po wprowadzeniu pierwszego lockdownu fraza, od której zaczyna się większość moich maili, brzmi: „przepraszam za poślizg…”. 

 Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, „Rośliny Mięsożerne”. Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, „Rośliny mięsożerne”. Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka, 48 stron, w księgarniach od czerwca 2020A piękniej byłoby napisać słowami wiersza Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej:

5.40 wstaję
lampa ledowa przed oknem 

jestem w tym świetle
blada zimna wyssana przez wampira
zasnę na wieki
nie będzie wschodów zachodów słońca

(„Krew utajona”)

„Rośliny mięsożerne” Jakubowskiej-Fijałkowskiej to jedna z moich ulubionych książek dziwnego roku 2020, mam ją pod ręką, leży na stercie-apteczce, na stercie pierwszej potrzeby. W przedłużającym się stanie wyjątkowym, w warunkach notorycznego przedawkowywania treści i głębokiego przemęczenia właśnie poezję udaje się czytać jako tako przytomnie.

Wiersze autorki z Mikołowa opierają się analizie. Są – w pierwszej lekturze – bezpośrednie i uderzające, właściwie niepoetyckie:  

(…) ostatnio miałam na wadze jak anorektyczna
brzuch mam płaski bez zrostów po porodach 

blizna po esperalu na pośladku
druga blizna na brzuchu 

już się nie zaszywam po co

(„Wakacyjny spam na poczcie e-mail”)

Jakubowska-Fijałkowska pisze pod prąd dzisiejszych nurtów poetyckich albo obok nich, bywa konfesyjna, dosadna, a nawet transgresywna, ale w swojej osobności jest też poetką – przepraszam za wyświechtaną frazę – „na czasie”. Pisze ze środka samotnej, bezsennej nocy, a to jest przecież nasza noc, wieczna, podskórna, stale zamiatana pod dywan, przysypywana taką czy inną treścią, ostatnio jakby silniej wyczuwalna. Wiersz relacjonuje to prostymi urywanymi zdaniami: 

noc pełnia

dzień prawie zorza poranna

ciągle nie mogę spać
wszystko za jasne za gorące

(„Bezsenność i tango z Al Pacino”)

Beznamiętne, wolne od ozdobników notatki dotyczą tyleż codziennych spraw i okoliczności, ile najintymniejszych, najtrudniejszych doświadczeń i uczuć. Ale poetka mówi o nich z lodowatym dystansem. Ten dystans, uważne, a nawet zaciekawione obserwowanie własnej przemijalności, jest ważną cechą stylu Jakubowskiej-Fijałkowskiej. Metafory, jeśli się pojawiają, przesuwają środek ciężkości z uczuć na obrazy, jak w wierszu „Spanikowałam”, porównującym wenflon do stokrotki z niebieską łodygą. Stokrotka jest piękna. Trwoga może być piękna. Jednak prawdziwym żywiołem tych wierszy jest metonimia, szybkie, zaskakujące ciągi skojarzeń: 

Agnieszka dała mi kilka kilogramów moich wierszy
Pomogła znieść po tych ciemnych schodach

zawiozła do domu 

co teraz z nimi zrobię
poprzednie palenie było w 1933

(„Ostatni raz”) 

Metonimię da się powiązać z pragnieniem, z jego nienasyconym ruchem od przedmiotu do przedmiotu, od znaku do znaku. W powtarzalności tego ruchu ujawnia się pustka podmiotu, nicość „ja” – „ciche ssanie śmierci” („Rośliny mięsożerne”). To ssanie czuć niemal w każdym zdaniu, co oczywiście nie czyni z „Roślin” lektury krzepiącej, ale nie o pokrzepienie tu chodzi, tylko o ukazanie rzeczy takimi, jakimi są. Śmierć działa w życiu, klei się do pragnienia. Jakubowska-Fijałkowska zupełnie bez ogródek pisze o ciele starszej kobiety, poturbowanym, ale nadal – o zgrozo – erotycznym:

zapaliłam
wszystkie pachnące świece w pokoju 

zasnęłam 

śniły mi się w krematorium moje zwłoki

otwarte usta krzyk rozchylone w ogniu uda
dla mężczyzny ostatni raz

(„Wczoraj zasypiałam”). 

Cezary Domarus, „Trax”. Wydawnictwoj, 52 strony, w księgarniach od grudnia 2020Cezary Domarus, „Trax”. Wydawnictwo J, 52 strony, w księgarniach od grudnia 2020Druga z książek towarzyszek, o których chcę dzisiaj napisać, wizjonerski „Trax” Cezarego Domarusa, także pochodzi z nocy. Istnienie – nasze istnienie, każde istnienie – to wyjątek wytrącony z „czarnego rewiru kosmosu”, jak ujmuje to pierwszy wiersz tomu. Życie wyłania się z nieorganicznego trwania jako anomalia, „z miejsca” wprawiając w ruch ekonomię pragnienia:

obrotna planeta w mig wznieca wizje fortuny
w mitochondrium 

i z miejsca – pach! – poczynamy myśl
o halogenach w centrum tenisa na Ceres 

Tytuły wierszy w pierwszej części zbioru składają się na tekst pierwszego punktu „Powszechnej deklaracji praw człowieka”: „Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi w swej godności i w swych prawach. Są oni obdarzeni rozumem i sumieniem i powinni postępować wobec innych w duchu braterstwa”. W książce ten tekst jest poszatkowany i wybrakowany, jak odkrywane przez archeologów papirusy (i to, co odkrywam w papierowych hałdach mojego mieszkania, w elektronicznych piramidach treści w internecie), to wywołuje wrażenie, jakbyśmy patrzyli na siebie, na nasz moment, na „lato odroczonej paniki” z bliżej nieokreślonego punktu w przyszłości, zza bramy „przyspieszonego jutra”. Stamtąd lepiej widać, czym byliśmy, na czym opierał się nasz świat. Ta osobliwa temporalność rzuca upiorne światło na nasze istnienie: w jakimś sensie już zniknęliśmy, już nas nie ma. A tworzywem tego naszego świata było ciało. Ciało uwięzione w trybach rynku, niewolniczo poddane systemowi, który stale dokonywał pomiarów, wystawiał oceny, dyscyplinował. Ciała pracowały („od świtu po ledową ciemność”), posłuszne perwersyjnemu nakazowi superego: „cieszmy się niemal z niczego”. Z udręczonych, traktowanych jak zasób organizmów nasz świat budował swoje (rozkoszujące się) struktury. Wiersze Domarusa ukazują ciało pokawałkowane, wciągnięte w tryby machiny. Złożone w ofierze na ołtarzu „wszechobecnej przyszłości”.

Jest to wizja z gruntu sadystyczna, prześwietlająca splot cielesności, ekonomii – i ducha. W wizji tej naszym przemocowym światem zarządzali panowie, ale porządku pilnowała cała armia strażników. Figury biurokratycznych kontrolerów, jakby wyjętych wprost z Kafki, pojawiają się niemal w każdym wierszu. Są to „kustosze”, uczeni „w rynku i piśmie”, „nauczyciele sprawni, uparci” czy „prokurator z modnym embrionem w klapie kombinezonu”. Wyłania się opresyjna geografia katastrofy – a my tkwimy w jej wnętrzu. Założę się, że znają państwo to uczucie.

W dalszej części książki ton ulega zmianie, język staje się nieco bardziej osobisty, chwilami niemal liryczny. Pojawia się druga osoba, druga istota, „ty” – i wyzwala czułość:

żyję w twoim głosie
jego barwa wypełnia kraj
fale omywają widnokrąg.

To tak, jakby w tym świecie, który już uległ katastrofie, już ujawnił swoją nicość, była tylko jedna prawdziwa, warta zachodu sprawa. Ta sprawa to „ty”. Wiersz „Istoczenia” zaczyna się od wyznania: 

wychodząc ze snu próbowałem odnaleźć twój ślad
(świat nie zdążył jeszcze zwęszyć drogi do przyczyn ram)
biegłem gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę
płosząc żółte zwierzę, które w pierwszej chwili
wziąłem za swój szalik

„Ty” to ktoś inny, ktoś, kto mówi i patrzy i kto gwarantuje istnienie jakiegoś „ja”. „Ty” to ktoś oddzielny i daleki. Obcy. W końcówce „Istoczeń” rolę innego, który patrzy, powierza się wróblowi, jednemu ze stada kąpiącego się w jakiejś kałuży:

(…) wbijał we mnie wzrok
przez moment kimś byłem –
nawet jeśli ziarnem

Marcin Podlaski, „trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa”. Korporacja Ha!art, w księgarniach od grudnia 2020Marcin Podlaski, „trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa”. Korporacja Ha!art, w księgarniach od grudnia 2020„Polityczne zaczyna się w intymności” – takie motto otwiera „Bądź blisko” Forresta Gandera, książkę wypływającą z żałoby i przez żałobę pokawałkowaną. To zdanie współgra również z wierszami Domarusa. Samotność mówiącego ciała jest narzędziem poznania, ekranem, na którym wyświetlają się opresyjne mechanizmy kapitalistycznego, patriarchalnego porządku: „solidne barykady rodzin”, „oręż etyczny w komitywie z inwestorem”. W końcówce książki język ulega stopniowemu rozpadowi, wiersze stają się krótkie, fragmentaryczne. Trochę jak stare papirusy, o których była już mowa, „Trax” ofiaruje rozkład jako element własnej poetyki. Ostatni wiersz składa się z siedmiu słów, włączając tytuł, „że”:

tyle ruchu że nie wie
skąd

Wrażliwość podobną do Domarusowej znajduję w debiutanckim tomie Marcina Podlaskiego „trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa”. Tu też intymne skleja się z politycznym, ciało z duchem, ludzkie z nieczłowieczym: 

to jest siódma pieczeń owieczki na pachwinie apokalipsy
to jest kobieta z wężem na nadgarstku chcę jej
nogi ręce pachwiny zajrzeć pod sukienkę włosy
śpiewałem żeby zagłuszyć ale zaczęło być głośniej
krzyczało zerżnij możesz bo jest cała twoja
ciało twoje żebro twoje tak zarządził pan bóg
który jest wirusem nuklearną bronią arcykapłanów. 

Obaj poeci wybijają na pierwszy plan wszechobecny język ekonomii, pokazują przenikanie tego języka do wszystkich innych obszarów ludzkiego życia włącznie z erotyką i duchowością. Podlaski:

otworzyła się reklama zamknęliście okno
otworzyła się reklama nie zamknąłem okna
wpuściłem gołębicę posłankę bożą 

widziałem odpłatę daną grzesznikom
i mór co niszczy o wschodzie 

fałszywym prorokom nie dawajcie
hasła 

Obaj poeci sięgają po rozwiązania surrealistyczne, rozbijają z pozoru tylko przytomną i racjonalną logikę obowiązujących języków, skolonizowanych przez ekonomię, wolnorynkowy dogmatyzm nakazujący postrzeganie każdego ludzkiego działania i przeżycia w kategoriach zysku i straty. Odmienne są jednak budowane przez nich pejzaże. Poezja Domarusa odbywa się w scenerii kosmicznej, czy nawet metafizycznej, spoglądamy na życie z perspektywy niepojętej, nieskończonej pustki. U Podlaskiego scenerią, przynajmniej w kilku wierszach z tomu, jest internet. Bywa zresztą podobnie przepastny, bywa czarną dziurą zasysającą resztki indywidualnej, podmiotowej sprawczości swoich użytkowników: 

coś mi zrobili podprogramowali okradli zło
dzieje się awaria błąd hakerzy atak haka mają
na mnie somnambulizm bulionem leczy się
ziołem koprem marchwią pietruszką hyzopem 
wykradli dane informacje zniszczyli database
bazę dat usunęli wszystkie spotkania i randki no  

Nie wszystkie wiersze z „trzystu cytryn do trzeciej potęgi tygrysa” wydają mi się jednakowo udane, zdarzają się miejsca nieco efekciarskie, epatujące okrucieństwem języka i obrazów. Jednak przenikliwość wizji Podlaskiego rekompensuje te poetycko słabsze momenty.   

Kiedy kończę pisać ten tekst, wiadomo już, że przyspiesza kolejna fala pandemii. Jest wczesny ranek, więc jeszcze nie podano aktualnych liczb, nie wypowiedziano rutynowych zdań o zmęczeniu, skutkach długotrwałego stresu i niepewności jutra. To wszystko dopiero przed nami. Nie wiem, w jakim okresie powstawały wiersze z trzech omówionych tu książek, pewnie jeszcze przed pandemią, ale wszystkie trzy sprawiają wrażenie, jakby mówiły o tym właśnie skrajnie napiętym czasie – o czasie bez przyszłości. Dużo mówi się ostatnio o potrzebie nadziei i rzeczywiście potrzebujemy nadziei, żeby przeżyć. Ale przepracowanie innych uczuć – tych złych i trudnych – jest równie potrzebne, tę pracę wykonuje dziś poezja.