Rok w trumnie
Cacto pinhole CC BY-NC-ND 2.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

Rok w trumnie

Michał R. Wiśniewski

Covid podzielił Polskę. Na zdrowych i chorych. Żywych i umarłych. Zaszczepionych i niezapisanych. Cyfrowych i wykluczonych

Jeszcze 4 minuty czytania

Facebook rozpoczął retransmisję początków; czytam wspomnienia sprzed roku, śmiejąc się przez łzy, jacy byliśmy wtedy jeszcze pełni nadziei i w dobrych humorach. No, nie wszyscy, niektórzy przeczuwali, co się święci, wyciągali z szuflad dawno przygotowane plany ewakuacji: kiedy jedni do Polski wracali na wyścigi przed zamknięciem granic, inni, mniej liczni, uciekali.

Największe kłamstwo, jakiego się złapaliśmy, to to, że wciąż jest normalnie. Nowa normalność, tak się miał nazywać ten nadzwyczajny stan, do którego się trzeba przyzwyczaić. Karnawał zarazy przeobraził się płynnie w teatr normalności. Budzisz się rano i udajesz, że nic się nie dzieje. Czy to jeszcze „zaprzeczenie”, czy już „akceptacja”?

Polska skończyła się 4 marca 2020 roku, ale jeszcze nikt nam o tym nie powiedział; zabrakło jakiejś celebrytki natchnionym głosem wygłaszającej tę oczywistość w telewizji. Pierwszy przypadek sprawił, że zeszło napięcie. Rozgościliśmy się w apokalipsie znanej z kina i gier wideo.

Czarna dziura

Nie pisałem nigdy dziennika i postanowiłem, że COVID-19 tego nie zmieni. Przez to moja pamięć o minionym roku to strzępy wspomnień owinięte wokół emocji. Nerwowość pierwszych tygodni i łagodna rezygnacja, kiedy w połowie marca wprowadzono kwarantannę. Przedziwne wakacje, nerwowe wyprawy do sklepów, walka z foliowymi woreczkami toczona w jednorazowych rękawiczkach. Do dziś nie mam pomysłu, jak sobie z tym poradzić, i nie tylko ja; facet w Netto poddał się, zsunął maseczkę, by dmuchnąć w worek, przy okazji kichając w skrzynkę pomidorów; hasło „myj owoce przed jedzeniem” nigdy nie było tak ważne.

Kto mógł, przeniósł się z biurem do domu; nagle okazało się, że kapitalistyczny realizm ciasnych klitek projektowanych do spania i oglądania Netflixa ledwo wyrabia w obliczu konieczności urządzenia sobie miejsca do pracy. Kuchnie, łazienki, z laptopem można usiąść wszędzie, nie? Przeciążona spotkaniami na Zoomie sieć zaczęła skrzypieć, rachunki za prąd i kawę odciążyły pracodawców, tak im się to spodobało, że prawdopodobnie telepraca zostanie z nami na dłużej. Z „nami”, to jest biurową klasą średnią.

Pandemia szybko wydobyła na wierzch skrywane na co dzień podziały klasowe. Organizm społeczeństwa został wywrócony na lewą stronę, jak paryskie Centrum Pompidou, które wszystkie rury ma na wierzchu. Kurierzy, dostawcy, sprzedawcy, te cyborgi napędzane aplikacjami platform dostawczych na chwilę zostali uczłowieczeni, jak dzielne krwinki z „Było sobie życie”. Kiedy wróciły te rytualne narzekania na kurierów, co to pojawiają się nie o tej porze, co powinni („O siódmej rano przyszedł!”, żali się inteligent na Facebooku), odpowiadano: „Zbudź się, człowieku, żyjesz w czasach ostatecznych!”.

Na początku były akcje solidarnościowe, potem gesty, wreszcie pretensje. Zrzutka na „posiłek dla medyka” zmieniła się w „oklaski dla służby zdrowia” (nie widziałem większej klaunady), potem w obojętność lub agresję. Nie wiem, czy to o czymś świadczy, ale pierwszy raport Marty Faleckiej z linii frontu ma 3 tysiące lajków, ten z grudnia – nie dobił nawet do setki. Covid się znudził, spowszedniał, wyszedł z mody; świat podzielił się na żywych i umarłych, co dzieje się w szpitalu, zostaje w szpitalu, znika w czarnej dziurze. Tu, na wolności, odgrywamy normalność, chodzimy na spacery, nawet do kina, pokochaliśmy centra handlowe.

Pod cyfrowym niebem

Wypędzeni z reala uciekliśmy do rzeczywistości wirtualnej. Teatry, kina, debaty, festiwale, sztuka nagle stały się dostępne na wyciągnięcie ręki, w pewnym momencie miałem wręcz wrażenie, że wszyscy nadają, a nikt nie ma czasu tego słuchać. Fantazje o tym, że w czasie lockdownu będzie można sobie nadrobić seriale i książki czy oddać się jakimś innym wakacyjnym czynnościom, okazały się dęte; przecież z powodu covidu nie zniesiono żadnych obowiązków.

Do sieci przeniosło się życie społeczne. Zoom czy MS Teams zajęły miejsce pogaduszek w biurowej kuchni; wśród tematów: covid i polityka. Doszło do poluzowania i upadku obyczajów; niektórzy siedzący we własnych domach panowie nie poczuli się w obowiązku nawet złożyć koleżankom życzeń na Dzień Kobiet. Kompletnym przemianom uległy miejsca w sieci – TikTok z platformy dla młodzieży stał się miejscem migracji milenialsów, zaroiło się na nim od trzydziestolatków. Inni uciekli w symulacje, takie jak „Animal Crossing” – japońska gra, która pozwala prowadzić szczęśliwe życie na rajskiej wyspie, gdzie wprawdzie trzeba pracować i zarabiać na wirtualne fanty, ale to bardzo przyjemna praca: zrywanie jabłek, łowienie ryb czy zbieranie muszelek na plaży. Do końca roku sprzedało się prawie 32 miliony kopii gry. Oprócz zabaw z wirtualnymi zwierzętami można tam odwiedzać – jako uroczy awatar – znajomych, urządzać sobie nocne imprezy i zabawy.

Jako uprzywilejowany właściciel iPhone’a zainstalowałem sobie aplikację Clubhouse i co tydzień rozmawiam ze znajomymi o serialach i innych głupotach. Taki podcast na żywo, który pozwala pobyć trochę z innymi ludźmi. Spotkania autorskie na Zoomie są jednak bladą kopią tych prawdziwych; brakuje mi podróży, oglądania miast, których normalnie bym nie obejrzał, spotykania się twarzą w twarz, w sieci tego nie ma, w necie nie pogadam ze starszą panią, która tego netu programowo nie używa. Kto do tej pory był cyfrowo wykluczony, dziś po prostu nie istnieje. Wyparowały gdzieś dzieciaki, które nie mają na czym odpalać aplikacji do zdalnej edukacji.

Ci, którzy nie wyparowali, też stali się niewidoczni – za czarnymi prostokątami wyłączonych kamerek; to doświadczenie alienujące dla wszystkich uczestników. Na początku pandemii myślałem, że powinno się po prostu zrobić rok przerwy, zamknąć szkoły i uczelnie, przerzucić te środki na opiekę czy coś, zamiast udawać, że nic się nie stało, że jest normalnie, że jesteśmy tak w stanie funkcjonować.

Pocztówka z Elizjum

Cyberpunkowa dystopia, w którą zagnał nas covid, nie mogła obyć się bez jakiegoś Elizjum. Tak w jednym filmie nazywała się kosmiczna stacja, na której uprzywilejowani żyli sobie w bogactwie i zdrowiu, kiedy ludzie-robaki zdychały na zniszczonej Ziemi. Dwa symbole rozwarstwienia – masowe groby w Nowym Jorku nakręcone z drona oraz choroba (szczęśliwie byłego) prezydenta Trumpa, który z miejsca dostał specjalny antycovidowy koktajl. „Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”, powtarzała moja babcia; nie zdążyłem jej spytać, czy uznawała to za odwieczne prawo porządku społecznego czy zrezygnowane stwierdzenie faktu. Nasza władza w ciągu tego roku wielokrotnie pokazała, kto jest pozbawionym praw smrodem, a kto unosi się ponad prawem. „Twój ból jest lepszy niż mój” zaśpiewał Kazimierz Staszewski, po tym jak Jarosław Kaczyński odwiedził sobie cmentarz 10 kwietnia.

Jeśli covid uznać za ćwiczenia przed końcem świata z powodu katastrofy klimatycznej, to radzę szybko zapisać się do jakiejś elity. Gdy wyschną rzeki, pierwsi w kolejce do beczkowozów staną ludzie ustawieni, tak jak było ze szczepionkami. Niby drobny epizod – grupa celebrytów dostała zastrzyk po znajomości – ale dość znaczący. Kolejna dysputa na temat uprzywilejowania wynikła, gdy okazało się, że szczepionkę dostaną nauczyciele akademiccy. Media społecznościowe podzieliły się na tych, co „sprawdzili swój przywilej” i bohatersko zrezygnowali z uczestnictwa w elitarnym dostępie (jakby to miało komukolwiek w czymkolwiek pomóc), tych, którzy szczepionkę przyjęli, ale przy okazji wszystkich za to przeprosili, i tych, co się po prostu chwalili. Nie wydaje mi się sensowne wpędzać kogokolwiek w poczucie winy, że się zaszczepił, skoro zrobił to zgodnie z zasadami – wina za organizację i jej uchybienia leży po stronie rządu, który potrafi się zorganizować, kiedy chodzi o obsadzenie stanowisk, ale na tym jego kompetencje się zwykle kończą.

Kiedy rysuję sobie w głowie kalendarium zdarzeń roku 2020, okazuje się, że nie myślałem jakoś dużo o pandemii. Trochę dlatego, że miałem na głowie własne „nieszczęścia” (rozleciał mi się laptop, kiedy akurat miałem kończyć książkę, przez co musiałem przesunąć deadline niczym premierę „Cyberpunka 2077” i było mi z tego powodu bardzo wstyd – to ten teatr normalności), wpadłem w czarną dziurę swoich zajęć, ale przecież nie o to chodzi. To był rok, w którym poza covidem cały czas coś się działo. Przedziwne wybory prezydenckie, gdy nie było wiadomo, jak i czy w ogóle się odbędą; a potem jesienne protesty kobiet przeciwko drakońskiemu prawu odbierającemu resztki godności. Zupełnie jakby rząd, który nie radził sobie z pandemią, potrzebował czegoś, co odwróci uwagę od problemu – lub zgodnie z „doktryną szoku” chciał przepchnąć wredne prawa, sądząc, że nikt nie będzie miał siły protestować.

Wyparcie

Wydaje mi się, że są dwa rodzaje wyparcia. Jedno takie, w którym choroba nie istnieje – bo jest spiskiem. Teorii spiskowych i fałszywych informacji dotyczących COVID-19 jest tyle, że mają własną stronę w Wikipedii. Od klasycznych antyszczepionkowców po technofobiczne łączenie zarazy z najnowszym wynalazkiem, którym tym razem jest telefonia 5G. Winni są Chińczycy, Żydzi, Muzułmanie – i oczywiście Bill Gates. Ostrzega przed nim np. Grzegorz Braun, który zagrożenie widzi w szczepionce („Sukces w walce z pandemią jest warunkowany przez, uwaga: powszechne «wyszczepienie» ludzkości. Tak to brzmi w języku polskim, ale i w języku angielskim. To jest język raczej hodowców bydła niż opiekunów, stróżów ludzkości”). Temat znany z kina: w tajnych laboratoriach produkują choroby, żeby potem zarabiać na produkcji lekarstw; w każdym razie – skoro to spisek, to nie ma czym się przejmować.

Patronite

Podobnie wyglądał Trumpowski projekt memetyczny nazywania covidu „chińskim wirusem” (chiński? czyli nie nasz, nie musimy się przejmować), który przypominał kojarzenie HIV jako choroby homoseksualistów (a, to nie nasz, heteryków, problem) z czasów Reagana. Głupie wnioski z głupich przesłanek; lekceważenie choroby („to tylko grypa”), odmowa przestrzegania zasad higieny czy ostentacyjne łamanie przepisów.

Drugie wyparcie polega na wyłączeniu myślenia o chorobie i jej skutkach. Uznaję to za rodzaj samoobrony. Sam nie znajduję już pocieszenia w wiedzy – co mi z informacji, ilu jest chorych, a ilu zmarło, co mi powiedzą wykresy? Żyję, jak żyłem od roku, w masce i dystansie, z rękoma odkażonymi przy wchodzeniu do sklepu. Nie jestem w stanie przetwarzać informacji o tym, że umierają ludzie, odsuwam żałobę na potem, gdy to wszystko się skończy, jakbym odkładał na później mniej ważną robotę. Śmierć w rodzinie – pierwszą, drugą, trzecią – po prostu przyjąłem do wiadomości, ale nie potrafiłem jej odpowiednio przeżyć. Poczułem zupełnie coś innego – jak wtedy, gdy miałem cztery lata i szedłem w kondukcie żałobnym przedwcześnie zmarłego dziadka (rak płuc; dlatego nie palę); miałem cztery lata i nie czułem smutku, nie wiem dlaczego, nie czułem ciężaru sytuacji, a jednocześnie wiedziałem, że smutku się ode mnie wymaga, więc udawałem, że chlipię.

Dziś nie muszę udawać, zachowuję więc coś, co nazywa się chyba „stoickim spokojem”. Ciekawe, czy to samo czuło pokolenie moich dziadków, ze zmysłami stępionymi przez wojnę i powszechność śmierci. A może chodzi o coś innego: że to są rzeczy, których nie byłem nauczony czuć, bo nigdy się nie spodziewałem, że znajdę się w takiej sytuacji. Jak na przykład opisać uczucie, kiedy się wchodzi we wspomnienia na Facebooku i widzi, że rok temu komuś nie odpisało się na pytanie w komentarzu, ale nie ma już sensu odpisywać, bo ta osoba zmarła na covid? Ciekawe, czy Niemcy, którzy wedle prasowego michałka wymyślili tysiąc nowych słów związanych z pandemią, mają na to odpowiednie określenie.

Gdy to się już skończy

Wciąż robię listę rzeczy, które zrobię, gdy „to się już skończy”. Choć niektórzy myślą, że to się już nie skończy – siedząc w europejskim Elizjum, możemy zapomnieć o reszcie świata, która jeśli nie zostanie zaszczepiona, stanie się wylęgarnią zmutowanych wirusów. „We are the world” – śpiewali kiedyś celebryci, ciekawe, czy w to wierzyli, czy po prostu tak śpiewali, ale covid pokazał, że naprawdę jesteśmy światem (i „żyjemy w społeczeństwie”, jak powiedział filmowy Joker).

Myślę sobie o tych wszystkich drobnych przyjemnościach, które odebrała pandemia; o wegańskim curry wurst z berlińskiego dworca, o wizycie w kinie (udało mi się pójść na „Tenet” w małym kinie w Kołobrzegu), o tym, żeby usiąść z laptopem w kawiarni i popisać sobie powieść, podsłuchując innych gości. O dyskotece pełnej pijanych ludzi, którzy na siebie wpadają, przepychają się, ocierają. O Taylor Swift śpiewającej na żywo. Głupotki takie, aż mi wstyd.

Cóż, straciłem ledwo rok, co to dla człowieka po czterdziestce, 2,5 procent życia, pomyślcie o dziecku, które właśnie w tym okropieństwie tkwi życia ćwierć. I pewnie kiedyś to sobie odbiją, nadrobią, nażyją się jeszcze, ale czy kiedykolwiek zapomną? Dekada, którą spędziłem w PRL-u, rzuca cień na całe moje życie; wciąż nie umiem zachować się godnie wobec tabliczki czekolady. Jakie będą postcovidowe dzieciaki? Czy bardziej empatyczne, ceniące przyjaźń i ludzką obecność, czy wręcz przeciwnie, wyalienowane, przyzwyczajone do porozumiewania się tiktokami i chowania za awatarami z Fortnite’a? Nie, wcale się o to nie martwię. Po prostu przyjemnie jest myśleć, że kiedyś się to skończy. To mój szałas z patyków.