Lęk i zaraza w późnym kapitalizmie
Jared Rodriguez / Truthout CC BY-NC-ND 2.0

12 minut czytania

/ Obyczaje

Lęk i zaraza w późnym kapitalizmie

Michał R. Wiśniewski

4 marca 2020 roku ogłoszono pierwszy przypadek zarażenia koronawirusem w Polsce. Gdy wszyscy rozsądni ludzie powtarzają „nie ma powodu do paniki”, najgłośniej wybrzmiewa słowo „panika”. Pokolenie wychowane na postapokaliptycznej popkulturze wydaje się dobrze bawić

Jeszcze 3 minuty czytania

Gdy tylko podano pierwsze informacje o epidemii w Chinach, pojawiły się pierwsze żarty. Związane były z tym, co łączy Polskę i Chiny silniej niż jakiekolwiek traktaty międzynarodowe czy oficjalne dni przyjaźni – z zakupami na AliExpress, portalu pełnym niezbędnych i zbędnych towarów akurat na niezbyt wypchaną polską kieszeń. Tiktokerzy nagrywali filmiki, na których udawali, że odkażają przesyłki.

Don’t panic

To, że w czasach zarazy najlepiej widać – obok pustych półek na stoiskach z ryżem i makaronem – memy, nie powinno raczej dziwić. W epoce zamętu stają się one wygodnym mechanizmem rozbrajania lęków. Choć w samych lękach nie ma nic śmiesznego. Nie tylko dlatego, że mowa o śmiertelnym wirusie, który zagraża osobom starszym i z obniżoną odpornością (to ja). W niepewnych czasach późnego kapitalizmu, gdy każde potknięcie grozi poważnym upadkiem, lęki są spychane w głąb podświadomości. Karnawał zarazy wydobywa je prędko na wierzch.

Nic dziwnego, że łatwo o panikę. Gdy wszyscy rozsądni ludzie powtarzają „nie ma powodu do paniki”, najgłośniej wybrzmiewa słowo „panika”. Dobrze ustawiona klasa średnia panikuje w sposób ironiczny – wracając do domu z zapasem konserw i makaronu, wrzuca do sieci zdjęcie z pustych półek, jakby wrzucała teledysk Zenka Martyniuka. Pokolenie wychowane na postapokaliptycznej popkulturze wydaje się wręcz dobrze bawić. W końcu znalazło się w sytuacji znanej z filmów o zombie i gry „Fallout”. Znajomy fan tej ostatniej swoje zakupy na czasy ostateczne ukoronował dwiema butelkami piwa Corona.

 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 

Post udostępniony przez ten_melon (@ten_melon)

Piwo z taką nazwą musiało stać się memem. Wedle kolportowanych przez portale wyników ankiety 38% badanych Amerykanów nie kupiłoby tego piwa z powodu wirusa. W końcu nic tak nie poprawia humoru jak myśl o tym, że gdzieś tam daleko żyje sobie plemię zajadających hamburgery ignorantów.

Rasizm był kolejną rzeczą, którą wydobyły na wierzch doniesienia z Chin. Na pierwszy ogień poszły żarty z azjatyckiej kuchni: wirus pochodzi od zwierząt, więc – „ha ha ha” – ktoś tu pewnie zjadł nietoperza w zupce. Wrocławski ksiądz, który w czasie kazania stwierdził, że wirus jest karą za grzechy sodomskie, dołożył do tego starą legendę miejską o spożywaniu płodów. W Polsce lata temu rozsiewał ją m.in. SuperExpress (tagi: CHIŃCZYCY JEDZĄ NIENARODZONE DZIECI, CHINY ZUPA Z DZIECI, SZOKUJĄCE ZDJĘCIA CHINY). Kuria na szczęście zdystansowała się od tych twierdzeń – ręce do modlitwy najlepiej składać dopiero po ich dokładnym umyciu.

Z dystansu może wydawać się to zabawne, z bliska widać relacje osób pochodzenia azjatyckiego (bo przecież nie tylko samych Chińczyków), które doświadczają przykrych gestów, wyzwisk („W szkole wołają na mnie korona” – poskarżyła się tiktokerka), ostentacyjnego unikania czy nawet gróźb i ataków fizycznych. Napięcia pojawiły się nie tylko na linii Azja–reszta świata. Gdy koronawirus pojawił się we Włoszech, francuska stacja Canal+ w programie satyrycznym pokazała „reklamę”, na której pizzerman wykaszluje zieloną flegmę wprost na nową „Pizza Corona”.

Szansa dla Polski

Same Chiny wykorzystały okazję, żeby pokazać się światu jako sprawnie działający, centralnie sterowany organizm, który radzi sobie z zarazą. Internet obiegły cyberpunkowe obrazki: drony mierzące temperaturę osobom izolowanym we własnych mieszkaniach; szpital zbudowany od zera przez noc (no, przesadzam, ale prawie). „Wesele w Atomicach” made in China – na zapadłej chińskiej prowincji operator drona instruuje staruszkę, żeby nie kręciła się po okolicy z powodu zagrożenia wirusem. Z jednej strony budzące zgrozę statystyki, z drugiej – sprawna propaganda, z trzeciej – docierające przecieki rzeczywistości, takie jak testament lekarza sygnalisty, dzięki któremu o szalejącej chorobie dowiedziała się opinia publiczna.

Pamiętam pewnego członka izby turystycznej, który kilka lat temu nazwał falę zamachów w zamorskich kurortach „szansą dla Polski”: zlęknieni turyści zamiast cieplutkich mórz z zimną wódką all inclusive mieli zażywać mroźnego Bałtyku z gorącą rybą ze smażalni. To wspomnienie sprowokowało mnie do żartu na Facebooku, że obecny rząd tak bardzo nastawia się na autarkię, że nie potrafi, jak poprzednicy, myśleć kosmopolitycznie, skoro w tym globalnym nieszczęściu żadnej szansy dla Polski nie widzi. Satyra okazała się kolejną ofiarą wirusa – na drugi dzień przyszła niespodziewana puenta, gdy ministerka rozwoju Jadwiga Emilewicz nazwała koronawirusa „szansą dla polskich przedsiębiorców”. Wkrótce przeprosiła za te niefortunne słowa.

Tymczasem wolny rynek się dopiero rozpędza z pomysłami na wykorzystanie tej szansy. Zgodnie z najlepszymi wzorcami fear marketingu na portalach aukcyjnych wylądowały rzeczy mające powstrzymać koronawirusa. Maseczki kupowane za grosze w hurtowniach nagle zyskały na wartości niczym akcje CD Project Red po serialu Netflixa o „Wiedźminie”. Jeszcze cwańsi okazali się dostawcy płynów dezynfekujących, którzy zamiast dostarczać je do szpitali, zwęszyli interes na rynku konsumenckim.

Tak działa wolny rynek – zaraza wydobywa na wierzch wszystko, co na co dzień dzieje się w ukryciu; dobrostan planety i ludzkości jest tylko tabelką w Excelu, zresztą z wagą niższą od rubryczki „zyski”. Zaraza tym się różni od zagłady klimatycznej, że jest tu i teraz, podsunięta pod nos. Łatwiej wyobrazić sobie zgon w szpitalu, łatwiej umyć ręce niż połączyć kropki i zobaczyć, jak nasza samolotowa wycieczka wpływa np. na kryzys uchodźczy. To nie znaczy, że sektor prywatny odwrócił się od państwa – gdy tylko zawisła nad nimi groza zamykania biznesów poddawanych kwarantannie, przedsiębiorcy wznieśli modły o pomoc do rządu.

Podetrzeć się „Neuromancerem”

Wszystko to dzieje się w Polsce, kraju nieprzesadnie, ale jednak europejskim. Tymczasem dzięki magii mediów społecznościowych biedni Polacy patrzą na Amerykę i widzą przerażonych ludzi. To oni zapłacą za cięcia budżetowe administracji Trumpa, która, jeśli chodzi o mycie rąk, uznaje tylko rączki myjące rączki miliarderów. „Znajdź Amerykanina” pisze na Twitterze znajoma i pokazuje zrzut ekranu, na którym ktoś pyta: „Za co mam przeżyć w czasie kwarantanny”? Weź kredyt, załóż firmę. Inny amerykański obrazek: półka w drogerii z instrukcją, jak zrobić własny płyn odkażający do rąk – cztery porcje żelu aloe vera na jedną porcję alkoholu.

Oprócz mydła zaczyna brakować papieru toaletowego. William Gibson na Twitterze zauważył, że podcierać można się wszystkim. Bardzo odważne stanowisko jak na pisarza. Kryzys toaletowy przeżywa Japonia. Wydawać by się mogło, że to coś niesamowitego, w końcu brak podstawowego artykułu higienicznego wciąż przedstawiany jest jako przykład na to, dlaczego socjalizm nie działa. Tymczasem japońska panika bierze się między innymi z tego, że kraj przeżył już podobne załamanie – w 1973 roku, podczas kryzysu paliwowego. Wtedy wystarczyły nieodpowiedzialne relacje prasowe, resztę załatwiły plotki – toaletowa histeria dotarła wtedy aż do USA, memy wcale nie potrzebują internetu.

Widziałem na własne oczy, jak to się dzieje. Ludzie rozmawiają ze sobą, ktoś słyszał, że w szczecińskim szpitalu przebywa ktoś z podejrzeniem. „Jutro to ogłoszą oficjalnie”. Ktoś łapie za telefon, wydaje partnerowi dyspozycje zrobienia zakupów. Kasza i makaron znikają z półek. Przypadek okazuje się niegroźny, ale w życie już wdał się zamęt. Lęk wtórny – gdy wszyscy zrobią zakupy, to jeśli ja nie zrobię, dla mnie zabraknie.

Czekając na zarazę u bram, uspokajałem się, czytając rzeczowe posty ludzi, którym ufam w temacie (w moim przypadku jest to np. strona Biokompost [https://www.facebook.com/biokompost/]), w małych dawkach, żeby nie popaść w obsesję, tylko być poinformowanym. Znajomi informatycy w czasie przerwy w pracy odświeżali generowane na bieżąco mapy zarazy. Czerwone koła ilustrują przypadki zarażeń na całym świecie, im większe koło, tym ofiar wirusa jest więcej. Kilka dni temu Polska była jeszcze pusta. Tabelki pokazują liczby zarażony i zmarłych. Nie ma w nich żadnej emocji, to zwykłe cyfry. Znajomi informatycy byli niezadowoleni – te kółka nic im nie mówią, nie odnoszą się na przykład do zagęszczenia danego obszaru. Lepszy byłby może jakiś wykres procentowy, który pokazałby skalę.

Dane ubrane w wykresy są alienujące i dehumanizujące. Ukrywają, że za każdą cyfrą kryje się po prostu ludzkie życie. Wyglądają jak gra komputerowa, jak „Pandemic 2” z 2008 roku, w której chodziło o zarażenie całego świata (memem stał się Madagaskar, do którego mało kto potrafił skierować zarazę). W 2012 roku wyszła zainspirowana nią gra strategiczna „Plague Inc.”. Z powodu epidemii koronawirusa w Chinach wycofano ją ze sprzedaży.

Wirusy umysłu

Lęk przed epidemią stał się pożywką dla fake newsów i teorii spiskowych, zarówno globalnych („Koronawirusa stworzyli Amerykanie w ramach wojny gospodarczej z Chinami”), jak i lokalnych („Rząd PiS czeka z ogłoszeniem pierwszego zarażonego Polaka, żeby przykryć newsem konwencję wyborczą kandydatki PO!”). Do kotła dokładają szarlatani i inni oszuści – po sieciach społecznościowych krążą kłamliwe recepty, co robić, żeby uniknąć wirusa. Sytuacja jest chyba bardzo poważna, bo sam Mark Zuckerberg się do niej odniósł.

Na TikToku popularna stała się piosenka „It’s Corona Time!”, kolejny wygłup mający przepracować lęki. Ale gdy kliknie się w tag #coronavirus, aplikacja wyświetla informację, żeby w sprawie epidemii nie ufać niesprawdzonym źródłom i zdać się na informacje publikowane przez WHO – które ma, okazuje się, edukacyjne konto w popularnym serwisie. Powstają piosenki i teledyski promujące poprawne mycie rąk, internauci robią memy – pod obrazkową instrukcję mycia podkładając monolog lady Makbet albo litanię przeciw lękowi z „Diuny” Franka Herberta. Również politycy kłócą się o to, jak powinno myć się ręce.

Ostrzeżenie na TikTokuOstrzeżenie na TikToku

Życie toczy się w internecie, realny świat pustoszeje; jedne imprezy są odwoływane, na inne po prostu mało kto przychodzi. Nie było w tym roku słynnej kilometrowej kolejki na zawodach e-sportowych w Katowicach, bo odbyły się bez udziału publiczności. Niektóre firmy zmieniają kulturę pracy, podejrzani mają zostać w domu i pracować zdalnie. Nagle się okazuje, że nie trzeba tak często latać samolotami, wystarcza telekonferencja. Zmniejsza się ślad węglowy, znika smog. Jak w filmach Hayao Miyazakiego – ludzie się chowają, planeta się odradza.

W sieci można oglądać relacje z kwarantanny. Któregoś dnia dzwoni do mnie mama – z powodu podejrzenia kwarantannie został poddany internat w moim byłym liceum. Wieczorem przeglądam TikToka – jedna z przymusowo izolowanych uczennic przesłała filmik. Jaki ten świat stał się mały.

Zaraza jest drażniąca jak świerszcz w kominie. Odbiera smak życia, krąży jak widmo nad światem. Spowszedniała, stała się tematem nic nieznaczących rozmów. To oczekiwanie, czy w końcu dojdzie do nas, jest męczące, jak każde oczekiwanie. Ograniczam internet, jadę na dawno zaplanowany weekend do kurortu. Kołobrzeg poza sezonem jest pusty i senny, morze pożarło plażę. Czy to wina pory roku, czy efekt podnoszącego się stanu wody? Kupuję, zgodnie ze zwyczajem, lokalną gazetę. Wielki nagłówek krzyczy „Kołobrzeg wolny od koronawirusa”. W środku znajduję informację, że za tydzień ma odbyć się ogólnokrajowy Zlot Krystyn. Wieczorem przychodzi newsletter z „Wyborczej” – cztery nowe przypadki, w tym dwa w Szczecinie. To niedaleko. Ciekawe, czy panie Krysie będą się bały.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).