PRZEMYSŁAW WITKOWSKI: Grzebać będziemy w temacie niezwykle aktualnym, ale bardzo mało znanym. To może zacznijmy od wyjaśnienia – kim był Julius Evola?
ZBIGNIEW MIKOŁEJKO: To jeden z „wielkich mistrzów” prawicowego ekstremizmu. Patronuje on prawicy antydemokratycznej, antychrześcijańskiej, inspirującej się tradycjami pogańskimi i okultyzmem, myślą Wschodu i gnozą, niemiecką rewolucją konserwatywną z lat 1918–1932 i kultem Świętego Graala. Słowem – nowej prawicy francuskiej, włoskiej, hiszpańskiej, greckiej, belgijskiej, kanadyjskiej, rosyjskiej czy polskiej. Wszystkim Duginom, Szczepańskim, Muttim, de Benoistom tego świata. Tej zresztą, która nie waha się bratać z wszelkimi odmianami antykapitalistycznej kontestacji, również ultralewicowymi. Powołują się więc na niego bardzo nieraz od siebie odległe środowiska. Evola jest tam znakiem tożsamości. Nawiązanie do niego i tradycjonalizmu integralnego jest zgłoszeniem akcesu do szerokiej formacji...
...antyoświeceniowej?
Tak. A przede wszystkim antyliberalnej. Iunctum – spoiwem – jest krytyka idei postępu. A gdzieś tam, w głębi, tkwi jeszcze tęsknota za wspólnotowością, za nową plemiennością.
Dla mnie to jest postać paradoksalna. Z jednej strony mało kto będzie wiedział, czym jest integralny tradycjonalizm. Z drugiej widzę, jak evoliańskie, hierarchiczne myślenie zaczyna organizować współczesne społeczeństwa...
Ludzie są zagubieni, wyalienowani. I szukają odpowiedzi. A integralny tradycjonalizm jest jedną z nich. Tylko musimy odróżnić ten integralny od tego archaicznego. Ostatni polega na tym, że tkwi się w zamkniętej społeczności, w nieruchomym, skostniałym systemie jej wartości i norm. Przy pierwszym mamy do czynienia raczej z nostalgią, która ponadto jest teorią krytyczną. Archaiczny tak nie działa. On po prostu jest i uważa, że nie ma możliwości innego istnienia niż w kręgu odwiecznych, dziedzicznych wartości. Natomiast ten integralny w rozmaitych swoich wcieleniach i postaciach zdaje sobie sprawę z różnorodności świata i rzuca jej wyzwanie. Oczywiście, żywiąc się rozmaitymi treściami. Co innego zatem to znaczy we Włoszech, Francji czy Grecji, co innego w Rosji, w obrębie formacji eurazjatyckiej. Tam, w krajach poradzieckich, mamy do czynienia z najgłębszym poszukiwaniem odrębnej, własnej, niezachodniej tradycji i tożsamości.
A nie jest to aby działanie quasi-modernistyczne? Bo jednak chcą wytworzyć pewną uniwersalność, nową metanarrację, będącą raczej fantazją o „dawnym” świecie niż jego kopią?
Integralny tradycjonalizm różni się od takiej endeckiej formacji Dmowskiego. Wahając się i miotając między autarkiczną koncepcją narodu a bardziej uniwersalistyczną chrześcijańską, stawiał sobie jednak autor „Myśli nowoczesnego Polaka” za cel modernizację. A w integralnym tradycjonalizmie nie chodzi o modernizację, ale o duchową wyższość trwania przy odwiecznych mitach.
Może więc to opcja odrodzenia przez odwołanie się do odwieczności?
Zdaniem Evoli głębinowa tradycja ezoteryczna zanikła i występuje tylko w szczątkowej postaci. Istnieje dziś wyłącznie jako mit. Dlatego trzeba się zanurzyć w rzeczywistość mityczną, którą należy przeżywać całym swoim jestestwem, wcielić się w nią, inkarnować. O tradycjonalizmie integralnym nie da się zatem mówić z użyciem logosu, racjonalności. Oczywiście jego zwolennicy korzystają z narzędzi racjonalnych, ale ostatecznie to jest taki „racjonalizm”, który zadaje cios racjonalizmowi, żeby wrócić do mitu.
Czyli on jest nie tylko przedoświeceniowy, ale i przedśredniowieczny?
Tak. Mimo śmierci „wielkich religii” mit powinien być, jego zdaniem, doświadczany w przestrzeni sakralnej. To paradoksalnie łączy go z tezami pastora baptystów Harveya Coxa, autora głośnej w latach sześćdziesiątych książki „Saecular City”. On zajmował się śmiercią „wielkich religii” i pisał, że nawet w wielkim zeświecczonym mieście zamierają one raczej w instytucjonalnym i obrzędowym wymiarze, ale nie znika sama duchowość, religijność. I człowiek Zachodu nie przestaje być homo religiosus – złaknionym wiary. Cox oczywiście widział rozwiązanie w pewnych formach chrystianizmu. Evolianiści lokują je natomiast w przestrzeni mitycznej, niechrześcijańskiej. Chociaż różnie bywa. W duginowskim eurazjatyzmie jest przecież wyraźne łączenie tradycji prawosławnej z pogańską czy okultystyczną.
Zbigniew Mikołejko
(ur. 1951) – polski filozof i historyk religii, eseista, poeta, pedagog; kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN w Warszawie; ogłosił ponad 800 tekstów, z których wiele wydanych zostało w językach: angielskim, francuskim, hiszpańskim, niemieckim, portugalskim, rosyjskim, ukraińskim i włoskim; uzyskał habilitację na podstawie monografii „Mity tradycjonalizmu integralnego. Julius Evola i kultura religijno-filozoficzna prawicy”. Ostatnio opublikował m.in. „Żywoty świętych poprawione ponownie”, „Między zbawieniem a Smoleńskiem”, „Prowincje ciemności”, „Kwintet”.
Nie jest to aby trochę karkołomna konstrukcja?
To jest już całkiem dawna synteza. Rosja to dla takiej kontaminacji dobry grunt. Polecam Jurija Łuszczyca i jego biografię Dymitra Dońskiego. Powinna być lekturą obowiązkową, i to nie tylko dlatego, że to znakomity pisarz, historyk i hagiograf prawosławny. Zaczyna się od opisu Zalesia, Lasu Ockiego, czyli miejsca, gdzie we Włodzimierzu nad Kłaźmą i Moskwie zaczyna się „zbieranie ziem ruskich”. I to jest zupełnie fantastyczny opis rzeki, drzewa i myśli, czyli „idei rosyjskiej”, zawartego w niej uporu i konsekwencji. I u niego wszystko jest ze sobą tożsame: przyroda, myśl, woda, mit ziemi i duch. Jeśli u Spenglera mowa jest o „dziedzictwie przodków, które mamy we krwi”, u Eurazjatów „idea” jest decydująca. Eurazja jest dla nich rzeczywistością duchową, odrębną zarówno od Europy Zachodniej, katolickiej i protestanckiej, jak i od Azji, rozciągającą się jednak poza Rosję samą, na niektóre tereny i ludy nierosyjskie i nieprawosławne: Mongołów, Turków i ludy Azji Środkowej, Persję oraz Bałkany, Kaukaz i Syrię. W efekcie daje to coś w rodzaju syntezy państwa Dżingis Chana, nadwołżańskiej macierzy Praindoeuropejczyków, mitu Zalesia i kontynuacji Bizancjum w koncepcie „trzeciego Rzymu”.
Ja bym dorzucił jeszcze nową turbosłowiańską ariozofię, gdzie „prawdziwi” Aryjczycy mają swój rezerwat europejskości niezanieczyszczonej żydowskim i protestanckim merkantylizmem...
Wszystko to łączy evoliańskie hasło Rivolta Contro Mondo Moderno / Against the Modern World / „przeciwko współczesnemu światu”, czyli liberalnemu, zamerykanizowanemu, kapitalistycznemu – jest to swoisty zatem gnostycyzm, uznający, że dobro jest zlokalizowane w tradycji ukrytej, duchowej. W związku z tym z Polaków ważny staje się np. Ferdynand Ossendowski. Dowartościowany zostaje on w „Królu Świata”, najważniejszego bodaj z tradycjonalistów integralnych, René Guénona. Guénon poświęca tam jego bestsellerowej opowieści „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” sporo miejsca, w tej książce jest mowa o krainie Aghartha – o jej tradycji podziemnej, absolutnie mitycznej, o jej kapłanach dysponujących wiedzą ezoteryczną, tajemną, ukrytą, przemieniającą ludzi w półbogów. Widać wyraźnie tu pragnienie przebóstwienia człowieka.
Czyli odzyskania dla niego wymiaru pozamaterialnego?
Jest tam wyraźna dwoistość. Świat materialistyczny to zło, jak w gnozie. Jest on tworem niższego boga, Demiurga, boga Żydów i Starego Testamentu. To on w naszej rzeczywistości uwięził iskry światłości. Zbawienie ma nastąpić poprzez zniszczenie materialności i wywołanie wielkiego pożaru świata. I tutaj dochodzimy do czegoś zasadniczego. Mogą tego dokonać ci, którzy „mają gnozę” – czyli wiedzę tajemną.
A nie jest tak, że Rosjanie po prostu czuli się tak upokorzeni upadkiem ZSRR, słabością Jelcyna i kolonizacją ich kraju przez zachodni kapitał, że aż musieli poszukać sobie innej, mocnej, niezachodniej tożsamości?
Trochę oczywiście tak. Kapłan-wojownik, Praindoeuropejczycy, Bizancjum, Zalesie – żeby to było w kontrze do tego, co płynie z Zachodu. Oni w tym się bardzo łączą ze Skandynawami. I tu też znowu wracamy do kwestii korzeni Rusi. Jej państwowość została przecież zapoczątkowana przez Waregów – wikingów. Białoruscy nacjonaliści i neopoganie z kolei wywodzą siebie od Krywiczów, zeslawizowanych pod przymusem Bałtów. Także Litwa i, zwłaszcza, Łotwa swoje odrodzenie narodowe zawdzięczają neopogaństwu i tego typu miazmatom. Oni wszyscy żywią jakieś poczucie zatraty tożsamości zbiorowej i pragnienie jej odzyskania. Chcieliby się gdzieś odnaleźć. W związku z tym odnajdują się w tym właśnie, bo to jest wyraziste, mocne i zbiega się z różnymi treściami kultury masowej, jak gry, rekonstrukcje historyczne, muzyka.
Rok Antyfaszystowski
To ogólnopolska inicjatywa koalicji instytucji publicznych, organizacji pozarządowych, ruchów społecznych, kolektywów oraz artystów, artystek, aktywistów i aktywistek. Za cel stawia sobie upamiętnienie zmagań dawnych antyfaszystek i antyfaszystów oraz sprzeciw wobec powrotu do sfery publicznej ruchów neofaszystowskich oraz takich, które dokonują apologii faszystowskich idei, dyskursów i praktyk. W związku z Rokiem Antyfaszystowskim na łamach „Dwutygodnika” pojawiają się eseje, komentarze i wywiady.
Tak jak w Polsce z turbolechityzmem. To jest przecież fantazja o dawnej potędze, byliśmy imperium, ale nas oszukano, zdradzono...
W Rosji nie ma aż takiego poczucia porażki. Owszem, imperium osłabło, ale przecież dalej istnieje. Także „Żyd” symbolizuje tam raczej materialność kapitalizmu. On nie jest „biologicznym zagrożeniem”, jak w nazistowskich Niemczech, które kontaminuje „dobrą” „aryjską” krew. Wnosi raczej mentalny element niepasujący do rosyjskiej „duszy”: materializm, racjonalizm, poukładany logos, egalitaryzm. W tle jest tu też ten nieszczęsny mizogin – Otto Weininger z jego koncepcją, że Żyd i kobieta to jedno i oznaczają oni nicość, próżność, chuć; mężczyzna jest natomiast ze swej natury pierwiastkiem twórczym. Istnieje też fascynująca książka Aleksandra Prochanowa, „Operacja Heksogen”. Czas – koniec ery jelcynowskiej, początek putinowskiej, miejsce – upadła Rosja, podważona przez zdeprawowany kapitalizm i nieprawe elity, zdemoralizowane i bezradne w obliczu tego, co się dzieje na Kaukazie. Główny bohater jest pracownikiem dawnych służb specjalnych i kolekcjonerem motyli. Patrzy na taki dogorywający świat i przystaje do dawnych kolegów, którzy postanawiają coś z tym zrobić. I znajdują oni „Wybrańca”. To jest oczywiście Putin, choć nie pada tam jego nazwisko. To mesjasz, katechon, bo potrzeba im twardego rdzenia, kręgosłupa i traktowania tego, co polityczne, w kategoriach religijnych.
Mi się wydaje, że Evola jest tam potrzebny, bo uprawomocnia hierarchiczny, kastowy układ społeczeństwa.
Tak, świat wyraźnej hierarchii. I żadnego egalitaryzmu, żadnej równości. Choć tu w wizji aktywizmu, „wojownika”, „kapłaństwa”, odrodzenia, jest jednak rodzaj nadziei, heroizmu, który prowadzi do jakiejś formy wyzwolenia świata. Natomiast Evola był skrajnie pesymistyczny, stał wręcz na granicy nihilizmu i uważał, że żyjemy w mrocznej, schyłkowej Epoce Wilka – Kali Yuga. Sądził też, że można najwyżej opóźnić ten proces, ale i tak ostatecznie wszystko się skończy wielką katastrofą. Bo to jest ostatni okres cywilizacji. Ten wątek w evolianizmie odpowiada narastającemu dziś coraz bardziej poczuciu, że świat za sprawą różnych procesów zmierza w kierunku apokalipsy. Umarły jego wielkie metanarracje – albo przynajmniej zostały drastycznie osłabione przez dekonstrukcję – a ludzie dalej są wyalienowani, dalej przerażeni. Czy to katastrofa klimatyczna, czy „wielkie zastąpienie” [teoria spiskowa sformułowana przez Renauda Camusa, według której Europejczycy systemowo są zastępowani emigrantami – przyp. red.], czy „ludobójstwo białej rasy” – to wszystko oznacza wołanie: „Zmierzamy do katastrofy!”.
Julius Evola, wczesne lata 40.Dziś oczywiście dominuje silna instrumentalizacja tej grozy, ale u Evoli jej nie ma. On stwierdza, że po prostu tak będzie, i tyle. Taki jest cykl świata, że cywilizacja ulega zniszczeniu i odradza się ponownie ze zgliszcz. Katastrofa klimatyczna i „wielkie zastąpienie” to przy Evoli paradoksalnie optymistyczne wizje, choć pozostające ciągle w tym samym rejestrze: że świat upada. Różnica polega na tym, że te obrazy są nam serwowane w zupełnie innym celu. Jego zdaniem to opis rzeczywistości, w której żyjemy, która zaczęła się wraz z tym pierwotnym rozdzieleniem tego, co świeckie, i tego, co sakralne. Święty Król przestał być świętym królem, pojawiła się kasta kapłańska i było to aktem założycielskim upadku, który się toczy i pogłębia. I który się skończy ostatecznie katastrofą.
Klimat wariuje, kończą się zasoby, świat podlega wielkiemu grodzeniu, a ludzie tworzą nowe drabiny bytów – patrycjusze, obywatele, legalni, nielegalni. Czy myśl Evoli nie jest aby idealnym oprogramowaniem tych dystopicznych „dni ostatnich”?
Evola uważał, że faszyzm powinien być narzędziem przywracającym system kastowy i arystokrację starożytności, a uniwersalny system praw człowieka musi zniknąć. Możemy oczywiście jeszcze walczyć, odwlekać stan, w którym świat wybuchnie i spłonie w tym piecu. I może kiedyś się odtworzy. A może i nie. Nie ma wyjścia. U polskiego katastrofisty Mariana Zdziechowskiego też tak jest, ale jest tam chrześcijańska nadzieja. Jest tam prometeizm chrześcijański, który on katastrofie przeciwstawia. U Evoli inspiracji szukać należy raczej w nadczłowieczeństwie nietzscheańskim.
Powiedziałbym, że to takie dosyć esesmańskie fantazje, w duchu organizacji Ahnenerbe.
Towarzystwo Badawcze nad Pradziejami Spuścizny Duchowej Niemieckiego Dziedzictwa Przodków SS, do którego się pan teraz odwołał, interesowało się bardzo tradycjami gnostyckimi, dualizmem, katarami i tym podobnymi grupami, buddyzmem także. To jest taka sama rzeczywistość jak u Evoli, tylko ma nieco inne inkarnacje...
No tak, Himmler przy Evoli jest jednak trochę większym prostaczkiem...
No ale Himmler zatrudniał w Ahnenerbe wróżbitów, ale i intelektualistów pierwszej klasy, gwoli ścisłości.
Czyli stąd ta sympatia Evoli dla SS: jako „ostatnich rycerzy” walczących o „europejskiego ducha” i „cywilizację”?
I dla freikorpsów walczących z Polakami czy bolszewikami na Wschodzie u schyłku I wojny światowej czy tuż po niej. I dla środowisk arystokratyczno-konserwatywnych z Deutscher Herrenklub, dla rewolucji konserwatywnej Jüngera i Schmitta, dla Ahnenerbe SS. W Paryżu Evola spotyka się z monsignorem Mayolem de Lupe, przyszłym „biskupem” francuskiej Dywizji SS „Karol Wielki”. Nadzieję na spowolnienie upadku cywilizacji widział on więc w wyznawcach tradycji ezoterycznej czy w „rycerzach”, ucieleśnionych dlań chociażby w SS. To była zresztą bardzo ezoteryczna formacja – od wiary w reinkarnację, symboliki po okultystyczne ceremonie. Żeby daleko nie szukać: w pałacu, w którym przebywa obecnie Andrzej Duda, po zamachu na Hansa Kutscherę odbyły się zaślubiny rycerskie leżącego w trumnie Kutschery z jego ciężarną norweską narzeczoną. Mamy tu zresztą do czynienia z typową dla podobnych formacji mentalnych tradycją mistycznych zaślubin ze śmiercią. Podobnie było zresztą w hiszpańskiej Falandze, a już chyba najbardziej w rumuńskiej Żelaznej Gwardii pod wodzą Corneliu Codreanu.
Marsz Żelaznej Gwardii w Bukareszcie w 1940 roku
Ten ostatni to zresztą kolejny popularny bohater skrajnej prawicy. Skąd ta sława w tych kręgach?
Dla nich to też postać z ducha evoliańska – mnich-wojownik, święty, asceta. Codreanu kierował się wizją skrajnie rozdwojonego świata i przedstawiał swoje zadanie jako walkę o zwycięstwo Dobra nad Złem, Światła nad Ciemnością, Kosmosu nad Chaosem, Tradycji nad Historią. W 1927 roku utworzył paramilitarny Legion Michała Archanioła, zwany potocznie „zielonymi koszulami” lub Żelazną Gwardią. Także w ideologii i praktyce legionistów, zwłaszcza w ich obrzędowości, tak jak u Dugina, mieszały się pierwiastki chrześcijańskie i pogańskie – kult solarny i oddawanie wyciągniętą dłonią czci słońcu, kult ziemi i przodków, wzywanie duchów poległych członków organizacji. Codreanu bardzo często powtarzał, że nie interesuje go zdobycie władzy, tylko stworzenie „nowego człowieka”. Nieprawdą jest oczywiście, że Rumuni to jedyny naród, który nie wydał świętych – jak przekonywał Mircea Eliade, gorliwy działacz Żelaznej Gwardii. Bo byli święci w prawosławiu rumuńskim. Wybitny historyk dokonywał falsyfikacji, gdyż właśnie tylko „religia śmierci” i „męczeństwo” zamordowanych przez władzę tego kraju legionistów miały temu przeczyć. Niczym typowy średniowieczny święty, chrześcijański asceta i działający pod patronatem świętego Michała Archanioła rycerz jawił się w oczach Eliadego jedynie Codreanu.
Sam Eliade też był związany z rumuńskim faszyzmem...
Usiłował zakłamać swoją przeszłość, ale był przed wojną rasistą i faszystą. Obaj z Evolą, a także Jung czy Gershom Sholem, należeli do wielkiego obszaru tak zwanej rewolucji symbolicznej w kulturze, która się zaczęła w latach dwudziestych XX wieku, czyli przywracania znaczenia mitowi, symbolowi. Oni zresztą ze sobą współpracowali, spotykając się już po wojnie i rozmawiając na seminariach jako Krąg Eranos w Asconie, korespondowali też ze sobą. Eliade to potem niemal prorok nowej, niekościelnej duchowości. I ktoś, kto z religijnego symbolizmu uczynił jeden z najważniejszych kluczy do pojmowania kultury, jedną z podstaw najogólniejszej wiedzy o człowieku. Ktoś więc, czyja rola w humanistyce da się porównać jedynie z rolą Martina Heideggera w filozofii. A wreszcie ktoś, kto podzielił z Heideggerem podobną fascynację. Na myśleniu Eliadego, na jego ideach religijnych, koncepcji kultury, wizji historii wreszcie ślady dawnych totalitarnych zauroczeń pozostały niezatarte, odcisnęły się głęboko i wyraźnie. Niektóre ważne idee Eliadego, np. jego koncepcja cyklicznego czasu świętego i świętego kosmosu oraz przywiązywanie tak wielkiej wagi do tradycji archaicznych, najwyraźniej wyrastają z poglądów Evoli, wyłożonych przede wszystkim w „Buncie przeciwko nowoczesnemu światu”. Zresztą Eliade był ponadto łącznikiem między Codreanu a Evolą, na którym przywódca Żelaznej Gwardii zrobił ogromne wrażenie.
Corneliu Zelea CodreanuCo ich wszystkich tak bolało w tym egalitaryzmie, w tym liberalizmie, w tej demokracji, w kapitalizmie?
Bolało to, że to są „pracownicy zła”. Że przyśpieszają Kali Yugę, czyli kres świata, ostatni akt upadku, mroczną hinduistyczną Erę Wilka, epokę bogini Kali. Evola ubóstwił metafizyczną tradycję pierwotną, a drogi ku niej szukał poprzez tajemne, inicjacyjne kulty, orientalne praktyki magiczne, poprzez mity „krwi i ziemi”, „rasy słonecznej”, społeczeństwa organicznego, elity, hierarchii, „wojownika”, poprzez potępienie „amerykanizmu” i komunizmu, poprzez odrzucenie dziedzictwa judaizmu i chrześcijaństwa. Esej Evoli z 1945 roku „Cywilizacja amerykańska” opisywał USA jako „ostatni etap europejskiego upadku w „wewnętrzną bezforemność”, „krainę pustego indywidualizmu, konformizmu i wulgarności pod uniwersalistyczną egidą robienia pieniędzy”, pod władzą „mechanistycznej i racjonalistycznej filozofii postępu połączoną z przyziemnym horyzontem dobrobytu, aby przekształcić świat w ogromne podmiejskie centrum handlowe”. U Evoli nie ma nadziei na odrodzenie Europy. To jest światopogląd beznadziei i ostatecznej zagłady.
A jego czytelnicy?
U nich jest nieco więcej optymizmu. Skrajna prawica wierzy zatem, że jest szansa na nacjonalistyczną rewolucję, która odrodzi Europę i przywróci jej wielkość. Uważa też, że jeśli nie odwołamy się do przeszłości, do dowolnego momentu, gdziekolwiek go sobie ustawimy, przegramy jako „cywilizacja”. Możemy zejść nawet jak Tomasz Szczepański z „Niklota” do Słowiańszczyzny czy jak Evola do poziomu starożytnego Rzymu – nieważne zresztą, co wybierzemy, zamierzonym efektem ma być bowiem odrodzenie Europy jako potęgi. Ich zatem zdaniem musimy znów żyć w micie.
Dlaczego jednak ezoteryka, okultyzm? Jak miałoby to pomóc Europie?
Dlaczego ezoteryka? Bo jest buntem przeciwko materializmowi świata. A płaska, materialna rzeczywistość to główny wróg Evoli. Ta redukcja rzeczy do konsumpcji i wytwórczości. I to jest obraźliwe dla natury ludzkiej, niedające jej w pełni się ujawnić. I tu można powiedzieć, że to paradoksalnie rys przejęty z marksizmu. W Evoli sprzeciw budzi reifikacja człowieka, alienacja człowieczeństwa w procesie produkcyjnym, która jest opisana tak sumiennie i głęboko przez Marksa. Kapitalista nie ma ciała, ciała cierpiącego. On wytworzył kapitał i w nim się odcieleśnił i w nim nie cierpi. Natomiast robotnik jest częścią systemu produkcji. Ma ciało, które doznaje bólu, a proces produkcji skazuje go na cierpienie. I w związku z tym tradycja, która odrzuca materializm w podobnym sensie, byłaby odrzuceniem tego cierpiącego człowieczeństwa na rzecz duchowej praxis. Bardzo ważny jest też w kontekście evolianizmu Antonio Gramsci, mimo że to marksista, więzień i męczennik faszyzmu. Zgodnie z jego koncepcją bowiem, odwrotnie niż w leninizmie, zdobycie hegemonii kulturalnej powinno poprzedzać zdobycie hegemonii politycznej. Kto ma tę rewolucję poprowadzić? Według Gramsciego – „inteligencja organiczna”, która jest związana z klasami ludowymi, z pracującymi. Skrajni prawicowcy próbują się sytuować właśnie w tej roli. Nazywają to elitą, ale to jest to samo. Chcą być tymi, którzy pracują na zdobycie hegemonii kulturalnej, która poprzedzi zdobycie władzy politycznej.
Tak słuchając o tym okultyzmie i ezoteryce, zaczynam sądzić, że New Age i „nowa duchowość” robią za świetne podglebie pod evoliańskie koncepcje polityczne.
Czytanie Evoli to podróż przez starożytne mitologie, pseudoetnologię i transcendentalny mistycyzm, których mieszanina wystarczy, żeby „oświecony” użytkownik psychodelików poczuł się w tej literaturze jak w domu. Niepokojący jest tutaj ciągły, przedłużający się i zróżnicowany proces skażenia różnych ezoterycznych i mistycznych tradycji, różnych okultyzmów prawicowymi ruchami i ideologiami. Proces, który dziś objawia się w jego podstawowych segmentach także w New Age’u, pomimo rozsiewania złudzenia o apolityczności ruchu. Dzieje się tak zarówno w łonie etnocentrycznego neopogaństwa, jak i w prawicowych odmianach zachodniego New Age’u, które działają za pośrednictwem mitów gnostyckich. Sprzyja temu zakładana radykalna dychotomia świata – dobro i zło, światło i ciemność, duch i materia, koncept niższego Boga-demiurga, złego Boga Żydów odpowiedzialnego za tworzenie materii, wizja inwolucji, regresu istnienia – od legendarnej Pierwotnej Tradycji po upadek historii, którego ostatni eon stanowi współczesność zdefiniowana przez mistrzów integralnego tradycjonalizmu, Evolę i Guénona, jak już wspomniałem, jako ciemna, otchłanna Kali Yuga.
Czyli następny krok to wojna?
Zdaniem Evoli może być ona duchowo satysfakcjonującym doświadczeniem. Jest bowiem zdarzeniem „mitopoetyckim”. I Evola ustanawia ideał „aktywnego nihilisty”, który jest przygotowany do działania z użyciem przemocy wobec współczesnej dekadencji. Ślady tego wpływu widać w aktach terroru Breivika czy Tarranta, które wpisują się w ten apokaliptyczny ideał całkowitej odnowy. Europa, świat, które mają w wyniku ich działań powstać, powinny być organiczne, hierarchiczne, antydemokratyczne i antyindywidualne, przerośnięte mitem, którym i w którym mają żyć nowi-starzy Europejczycy. Efekt? Taka Unia Europejska, ale na zasadach SS.
Ten proces wsączania tych treści w nasz rodzimy New Age widać także w Polsce?
Owszem. Oprócz już nadmienionych rejestrów neopogańskich i newage’owych przejawia się także w tzw. cudownych objawieniach Matki Boskiej, w rytualnej retoryce i praktyce – często o magicznej naturze – Radia Maryja i jego „Rodziny”, a także w tak quasi-ekonomicznych działaniach jak obrona zbankrutowanych fabryk, w których bezbożny liberalizm i homo economicus zostały radykalnie skonfrontowane z rzekomym tradycyjnym homo religiosus, interesy „obcych” z „polską” własnością, a kosmopolityczny uniwersalizm Zachodu z etnocentryczną koncepcją Ojczyzny. W ten sposób tworzy się powrót do illo tempore, do Złotego Wieku, do cyklicznego czasu mitu i uświęconego czasem kosmosu, do religii i rytuałów, do Pierwotnej Tradycji; także do takiej wizji, zgodnie z którą – aby nadać temu lokalny i odpowiednio populistyczny sens – Jezus urodził się w okolicach Nowego Targu i został skazany i ukrzyżowany zgodnie z pojęciami tradycyjnego baroku ujawniającego się w religijności ludowej na Golgocie w Zebrzydowicach czy Pacławiu. Innymi słowy, jest to wizja, zgodnie z którą życie i męczeństwo Boga wtopiły się w materialno-duchową jedność z polskim Blut und Boden, z życiem i tragediami narodu, z ziemią ojczyzny przesiąkniętej krwią poległych i zmasakrowanych.
Przez ostatnie trzydzieści lat podobne myślenie, za pomocą skinheadowskich zinów przez „Szczerbca” po „Niklota”, wsącza się stałym strumieniem do naszego dyskursu...
Ci ostatni mnie zresztą do siebie zapraszali. Miałem dla nich wykłady o Evoli właśnie. Paradoksalnie bowiem jednym z głównych badaczy Evoli, choć ja się tym już nie zajmuję od lat, stał się facet, którego oni kojarzą z najgorszą zgnilizną demoliberalną, czyli ja. No i mają z tym kłopot. Oni mieli wcześniej doktora Bogdana Kozieła ze Śląska, ale ten nie żyje już od 2012 roku, a i wcześniej nie radził sobie najlepiej w rzeczywistości akademickiej. Tłumaczył on wprawdzie Evolę, ale nie było tego zbyt wiele, zresztą mało co wyszło po polsku, prawie nic, tak więc oni, paradoksalnie, Evolę znają przede wszystkim z mojej książki. I ostatni wywiad z Evolą, bardzo ważny i sumujący jego drogę, także i ja przełożyłem i ogłosiłem w miesięczniku „Społeczeństwo Otwarte”, podobnie zresztą jak fragment jednej z książek Guénona czy jeden z charakterystycznych tekstów hiszpańskiego tradycjonalizmu integralnego.
Skąd się więc panu ten Evola w takim razie wziął? To raczej teren zainteresowania Koziełów i Szczepańskich tego świata.
Evola jest niezwykle ważny dla wielu formacji, a ktoś musi wejść na Mont Everest, mimo że to nieprzyjemne. Chciałem spróbować dokonać maksymalnej analizy, jak najbardziej bezstronnej. W nawias wziąłem swoje poglądy etyczne czy kulturowe. Pierwszy raz mocno się zdziwiłem efektami na Wawelu. Była tam organizowana debata. Dyskutowaliśmy Ireneusz Kania, Bronek Wildstein, Robert Stiller i ja. I w pewnym momencie słyszę, jak Wildstein mówi o tej mojej habilitacji o Evoli, wydanej ledwie w kilkuset egzemplarzach – bestseller. I ja zrozumiałem, że tym ona jest u prawicowców.
Ale skąd u pana to zainteresowanie?
Wszystko zaczęło się, kiedy odkryłem Campo Hobbit, obóz szkoleniowy włoskiej skrajnej prawicy. I dowiedziałem się, że jest tam uwielbiany niejaki Evola. Wyjechałem potem po latach do Włoch z nadzieją, że będę pisał o neogibelinizmie, który jest też jakoś powiązanym z Evolą tematem. Siedząc więc w Akademii Amerykańskiej w Rzymie i pracując nad tymi neogibelinami, kupiłem wszystko Evoli, co się dało. I przywiozłem do kraju tonę materiałów i książek. A 1 października 1996 roku siadłem i – poczynając od pierwszego wyrazu, pracując od dwunastu do szesnastu godzin dziennie – w osiemdziesiąt dni tę książkę napisałem. 20 grudnia zaniosłem do wydawnictwa Instytutu. W życiu mi się nic tak sprawnie nie pisało.