Jeśli żyłeś w schyłkowej fazie PRL-u, pamiętasz inny świat. Ale – spokojnie. To nie jest ta opowieść o ejtisach, którą tak dobrze znamy. DeLorean zostaje w garażu. Interaktywne muzeum nostalgii, w którym generał Jaruzelski, wyśpiewując hity Kombi, obsługuje saturator, ekrany tętnią od 5–10–15, a hostessy w kostiumach Sigmy i Pi roznoszą na srebrnych tacach kreski vibovitu, jest dzisiaj zamknięte. O syfie, pięknie i zwyczajności tamtych czasów można opowiedzieć na tysiąc sposobów. Żaden z nich jednak nie będzie wolny od zniekształceń, żaden – czysty. Wspomnienia należą do wspominającego. Są pochodną nie tylko realnych, osobistych doświadczeń – i echem cudzych przeżyć – ale również poglądów i statusu. Przeszłość to widok z okna twojego obecnego mieszkania. Na przykład ja pamiętam, że było ciszej.
Oczywiście w Polsce przed rokiem ’89 nie obowiązywały jakieś wyśrubowane normy hałasu, obywatele zaś nie przemieszczali się, bezgłośnie lewitując. Na dodatek – w milczeniu. Wyjaśnienie tego zjawiska, czyli kontrastu między rozjazgotanym teraz a wtedy wprost z Erika Satie, okaże się całkiem banalne. Po prostu na skutek niedoboru wszystkiego i technologicznego zapóźnienia Polski Ludowej typowe źródła łoskotu, takie jak auta, sprzęt hi-fi, małe AGD i rakiety kosmiczne, należały do trudno dostępnych towarów luksusowych. Przynajmniej w Łodzi, na tych naszych przedmieściach, gdzie właściciela bordowego dużego fiata bądź unitry z kolumnami znano z imienia i nazwiska – podobnie jak opalizujących półbogów dysponujących telefonem – a w ciepłe weekendowe popołudnia mogliśmy grać w piłkę na ulicy i przez dobre kilkanaście minut naszej tiki-taki nie przerywał żaden polonez ni żuk.
Rzecz jasna i w PRL-u zgrzytały tramwaje, huczały budowy i fabryki, gęsty, ambientowy poszum wisiał nad skrzyżowaniami wielkich miast. Zdarzały się imprezy okolicznościowe z użyciem akordeonu, wesela wyprawiane w domach, a nawet późnonocne misteria wokół magnetofonu Kasprzak. Dzieci zbijały się w rozwrzeszczaną podwórkową hordę. Ci, którzy przebywali na stałe w strefie rażenia warkotem lub Wham!, mają z pewnością odmienne zdanie i wspomnienia zupełnie inne od moich, w znacznej mierze bukolicznych. Ale nic już na to nie poradzę. Świat, w którym uczestniczyłem, ta peryferyjna Łódź doby „Niewolnicy Isaury”, Uwe Amplera i Papa Dance, raz po raz jakby zwalniał, wręcz nieruchomiał i okazywał się dekoracją świata, planem filmowym, na którym trwa przerwa.
Pamiętam ciche noce, od wielkiego dzwonu zakłócane przez błąkających się imprezowiczów z dancingu na Rzgowskiej. Pamiętam dławiące od nudy ciche niedziele, zwłaszcza te letnie, skwarne. Ciche wakacje bez kolegów, kiedy oni już wyjechali, a ja jeszcze nie, więc snułem się po wymarłych podwórkach, pustym boisku obok szkoły, ogrodach, w których nie było żywego ducha. Chyba że liczyć ptaki i strachy na ptaki, paraludzkie sylwetki zmontowane z drutów zbrojeniowych i starej marynarki bądź swetra. Pamiętam ciągnące się w nieskończoność zimy. Spędzaliśmy je w mieszkaniu cichym, wytłumionym, bo tuż przed Wszystkimi Świętymi dziadek przynosił z komórki drugi komplet okien i za pomocą wyrafinowanego systemu wihajstrów i klocków pod wihajstrami spajał je z tym zamontowanym na stałe. Szczeliny uzupełniał watą. Na wiosnę czekaliśmy więc w lekkiej duchocie za pancernym dubletem. Czekając, każdy z nas oddawał się ulubionym zajęciom. Ja czytałem, mama otwierała się na przekazy metafizyczne – horoskopy, Richard Chamberlain i tak dalej – dziadek systematyzował akcesoria do golenia, w tym kolekcję cudownych minerałów na zacięcia, babcia natomiast cerowała moje ubrania, a przed snem, w kompletnej ciszy i mroku, zajadle szeptała do siebie niczym ta kobieta z Yoknapatawpha, która co noc od nowa układa sagę rodziny i hrabstwa.
Przypuszczam, że to właśnie dzięki tej ciszy utrwaliłem w pamięci wiele osobliwych dźwięków mojego dzieciństwa: ryż sypany na obity blachą balkon, ucztujące tam stadko gołębi i cukrówek, usztywniona reumatyzmem ręka sięgająca do papierowej torebki, wrestling wróbli w koronie akacji, przejrzałe gruszki rozbijające się o chodnik, sipa, którą dozorca odgarniał śnieg, wyłuskiwanie pogrzebaczem fajerek, dobiegająca z pieca mowa ognia, sklep zoologiczny – za sprawą oszczędnego światła i pomp w akwariach przypominający OIOM dla rybek.
Zarazem im było ciszej, tym donośniej wybrzmiewał hałas. Na przykład „Felicita” podkręcana do oporu w następstwie czyjegoś prywatnego transu, Sopot zawodzący w telewizorku turystycznym ustawionym na werandzie domku wczasowego w Głownie – rozżarzone oko pośród ciemności i drzew, crescendo komentatora, wrzawa odległego stadionu w La Coruñie czy Barcelonie, spazmatyczne okrzyki kibiców, kiedy Polska grała na mundialu w Hiszpanii, a opustoszałe ulice i osiedla robiły się kwadrofoniczne.
Ciszę zaliczano do cnót. Dowodziła też cnoty. Pomimo odgórnej krytyki i dekad oczerniania jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat po wrześniu 1939 roku II RP jawiła się niemałej części społeczeństwa jako państwo idealne, którego ustrojem był savoir-vivre. Uznaniem darzono więc mityczną kindersztubę, w ramach której odruchowo uciszano zbyt hałaśliwe dzieci, w tym – cudze, sarkano, gdy w miejscu publicznym czyjaś rozmowa osiągała rejestry wagnerowskie, pukaniem w ścianę lub sufit komunikowano sąsiadom, iż zachowują się nieodpowiednio do pory, palec wskazujący przy ustach miał skonsternować gadułę, pieniacza, rozgadane koleżanki lub śmiejącego się tubalnie współpasażera z pociągu. Zasadniczo – człowiek głośny, ten, kto nie umiał lub nie chciał panować nad własną ekspresją, uchodził za osobę budzącą zażenowanie.
Cicho – ciszej – mogło być również ze względów bezpieczeństwa. Wprawdzie brutalny, paranoiczny stalinizm dawno minął, grudniowa junta ledwo dyszała, a socjalizm jako porządek i scena rozpadał się w pył, wciąż jednak „uważano”. Właśnie tak powtarzała moja babcia: „Uważać!”. „Nie należeć do niczego, uważać!”. Nie podnosić głosu, nie krzyczeć, nie organizować się w grupki krzyczących, nie cieszyć się nazbyt dziko, bo zjawi się ktoś i spyta, czy to śmiech – czy może śmiech z kogoś? Lub czegoś. Dlaczego z partii? Komu i do czego to służy? „Mieszka tu jakiś krzykacz?” – zagadnął nas pewnego dnia mężczyzna w szarej ortalionowej kurtce. Nie sądzę, by dziesięciolatków grających pod bramą w kapsle wiązała solidarnościowo-podziemna omerta, ale faktem jest, że nie uzyskał jakiejkolwiek odpowiedzi. A nie uzyskawszy – rozpłynął się czym prędzej w powietrzu 1984 czy 1985 roku.
Nowy ład dało się najpierw usłyszeć. Zastanawiam się, co było dla mnie pierwszym odgłosem kapitalizmu, transformacji, III RP. Buczący domofon czy dzwonek wreszcie zainstalowanego telefonu, piski i muzyczki na C-64 czy sharp z głęboką, dwukasetową kieszenią, która otwierała się bardzo powoli, majestatycznie, z profesjonalną godnością? Uruchamiałem ów mechanizm ciągle i znowu, nawet jeśli nie miałem ochoty słuchać muzyki. Chrzęst, który dobywał się z tej czarnej skrzynki obklejonej runami obcej cywilizacji – DUBBING SPEED, X-BASS, PHONES – nie tylko bowiem przyprawiał mnie o dreszcz autentycznej, fizycznej rozkoszy, ale także napawał dumą. Oto rekompensata za lata wstydu, kiedy posiadałem wyłącznie przedpotopowego szpulowca, jednego z tych, jakie widuje się dzisiaj w filmach o Stasi.
Pewnie już tego nie rozstrzygnę. Mogło być przecież jeszcze i tak, że Nowa Polska wcale nie wypuściła trailerów i promocyjnych dżingli. Po prostu wjechała w nasze życie z mocą Chóru Aleksandrowa (feat. Rammstein), a mnie udało się z kakofonicznej pieśni wychwycić ledwie parę brzmień i uznać je za swoje, zapamiętać jako soundtrack wczesnej młodości, akompaniament dojrzewania. No i co najważniejsze – słyszałem to, co słyszałem, nie dlatego, że Radio PRL definitywnie grzęzło w pogłosach i trzaskach rozszerzającego się niebytu, ale dzięki mamie, która z początkiem roku 1991 zmieniła pracę na o wiele lepiej płatną i mogła sprezentować mi komputer i magnetofon oraz odkupić dla nas wolny numer telefoniczny. Gdyby dalej była szeregową księgową bez najmniejszych widoków na awans – albo wraz z milionami transformacyjnych Polaków trafiła na bezrobocie – grałbym sobie w głowie zupełnie inną składankę „Nostalgic 90s”.
Kapitalizm jest głośny. Całodobowy obrót pieniędzy, towarów i ludzi musi taki być. Nie ma w tym przypadku, że giełda na Wall Street, serce tego systemu, jego przepompownia główna, przypomina zlot charyzmatyków i wodzirejów, którym powiedziano, że za kwadrans rozpocznie się apokalipsa. Miliardy dolarów w nieustannym ruchu – i zależny od nich los jednostek i państw – przekładają się na gwar, język chciwości i ekstazy. Kapitalizm jest głośny, bo głośna jest ekspansja i głośne jest niszczenie dawnego, niekapitalistycznego ładu.
Playlistę w Polsce wymieniono sprawnie. Podzwaniającego szlifierza noży zastąpiła syrena Family Frost, milczące polonezy i fiaty – bulgoczące od basów beemki, a ogołocone, nieme delikatesy zamieniły się w dostatnie supermarkety, w których zawsze gra ta przyjemna, dobrze znana muzyka, plusz dla uszu. Ryknęły kina domowe. Zawtórowały im kosiarki i dmuchawy. Reklamy głosowe wyszły na ulice, globalny pop wdarł się do restauracji i pubów. Ścisłe centra miast jął przeszywać pisk nieistniejącego sokoła, postrachu gołębi brukających zrewitalizowane perły architektury. W pojazdach komunikacji miejskiej objawili się wajdeloci i heroldzi skandujący przez komórkę własne dane wrażliwe, a prócz tego – opisy świata i rady prozdrowotne. Komputeryzacja wniosła do biur i mieszkań stukot klawiatur, piknięcia nokii, szum wentylatorków w pececie, kosmiczno-głębinowy odgłos Gadu-Gadu, zgrzyt drukarek, murmuranda serwerów i awangardową muzykę poszukującą rodem z Warszawskiej Jesieni – odbiór faksu. Cisza nocna, zwłaszcza w weekendy, stała się martwym prawem, reliktem czasów, kiedy na Ziemi panowali Sypiający i Przewrażliwieni. Niewinne pląsanie po sylwestrowej ulicy z zimnym ogniem w dłoni zostało wyparte przez godzinną kanonadę na powitanie Nowego Roku.
Ale w późnym kapitalizmie nie ma niczego za darmo – każda przyjemność jest obarczona ekstrakosztem, każde udogodnienie prędzej czy później zmieni się w udrękę albo wygeneruje szkodę. Wprawdzie auta wożą nam dzieci, sprawunki w biodegradowalnych torbach, walizki i kosze piknikowe, ale zarazem trują powietrze, odbierają przestrzeń (za sprawą parkingów improwizowanych i stałych dokonał się właściwie V rozbiór Polski), korkują drogi i przyczyniają się do masakry przechodniów. Na tym nie koniec. Nasze suvy, smarty i poniemieckie składaki wpływają też nieodwracalnie na krajobraz. By neutralizować huk samochodowego roju, na wylotówkach i poboczach autostrad postawiono ekrany akustyczne, ciągnący się niekiedy kilometrami Obustronny Wielki Mur Polski, a jazda między nimi przypomina straceńczy lot Luke’a Skywalkera kanionami Gwiazdy Śmierci ku jej śmiertelnemu sercu.
Bo zanieczyszczenie to nie tylko smog, chemikalia i ścieki po cichu spławiane rzeką, plastik w oceanie, smród zawiewający z pobliskiej fermy bądź spalarni, przesączający się do wód gruntowych szlam ze składowiska toksycznych odpadów czy odpadki z remontu podrzucone w lasku – to także hałas. Żyjemy w cywilizacji zgiełku, a żyjąc tak – narażamy zdrowie. Wbrew pozorom dźwiękowe skażenie otoczenia – zwłaszcza ciągłe i przekraczające normę – to nie ulotna dolegliwość, której można zaradzić, zamykając okna bądź „nie-myśląc-o-tym”. Inwazyjny, szkodliwy hałas nie stanie się w cudowny sposób szumem w tle. Ostatecznie może doprowadzić nawet do chorób układu krwionośnego lub depresji. Bo temu, kto go doświadcza, będzie podnosił ciśnienie, zaburzał sen, fundował mordercze, obsesyjne myśli pod adresem imprezujących sąsiadów, ujadającego psa, robotników z młotami pneumatycznymi, buczącego miarowo i nieprzerwanie klimatyzatora na dachu niedalekiej Biedronki, szemrzącej trasy S13. Te myśli zaś – wizje powszechnej zagłady i spersonalizowanych cierpień – przysporzą mu jeszcze większego stresu i tak w kółko.
Możemy, rzecz jasna, demonstracyjnie boczyć się na rzeczywistość, obwiniając reklamę i globalizację o to, że wciskają nam większy telewizor, pojemniejszy samochód, najmodniejszego beagle’a oraz odśnieżarkę, ale to nasz apetyt na nowe i fajne jest bezdenną, ssącą otchłanią. I to my uznaliśmy wygodę za nadrzędne człowiecze prawo. W rezultacie cały dzień spędzamy w mniejszym lub większym gwarze, wrzawie, zgrzytach – w strefie zero hałasu. Nie może być inaczej, skoro świat bez przerwy rozmawia przez telefon, krzyczy, coś drukuje, odpala silnik, dokonuje remontu, przemieszcza się, słucha Zetki. Jeśli nie mieszkasz w głuszy bądź wymarłym siole za Suwałkami, wiesz, że cisza to dzisiaj wyjątek, krótka przerwa w zgiełku. I coraz częściej luksus, na który stać niewielu.
Kapitalizm jest głośny i napawa się własnym rozmachem, wytwarzaną wrzawą i mocą, ale jego główni beneficjenci – miliarderzy, gwiazdy, CEO – na swoje domy, te szczególne miejsca, w których dorastają ich dzieci, wybierają raczej funkcjonalne zakątki z bezpośrednim dostępem do ciszy i nasyconego żywicą powietrza niż akustyczną kamienicę w śródmieściu lub gęstą zabudowę deweloperską. A jeśli z powodów zawodowo-koteryjnych nie mogą opuścić miasta, to będzie to penthouse, luksusowa, szczelna kapsuła nad harmidrem i wyziewami ulic, lub willa w kwartale innych willi, ostoja konserwatywnego podejścia do hałasu.
Lecz krezusi nie są w tym sami. Bo kiedy reprezentanci klasy średniej – i do tejże grupy aspirujący – osiągną sukces albo chociaż zdolność kredytową, od razu rozglądają się za lokum w arkadyjskiej scenografii. Ich pragnienie jest niekiedy tak desperackie i silne, że zadowalają się choćby kopyrajterską iluzją – jedną z tych Zacisze Residence, Ustronie Kijanka Gold, Rezerwat Szmaragdowy FreeDOM – dzięki której nabierają przeświadczenia, że oto wyrwali się z piekła wiertarek, sąsiedzkich awantur, jazgotu dzieciarni, porannych walk klaksonów oraz nocnych recitali muzyki rap i metal. Dilerzy statusu, dla niepoznaki zwani specjalistami do spraw sprzedaży mieszkań, tylko czekają, by opchnąć klientom fantomowy prestiż i lokalizację w sercu mikropuszczy – na dodatek świetnie skomunikowanej z centrum i bogatej w figloraje oraz przestrzenie do coworkingu. Oczywiście okolica jest cicha i spokojna, bo powyżej siedmiu tysięcy za metr innych już nie ma. Jeśli z anonsów i ofert mieszkaniowych Warszawy, Gdańska, Wrocławia czy Łodzi ułożyć mapę miejsca, które gwarantuje owe syjamskie zalety, będzie to mapa całego miasta. Zarazem jednak, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom kapryśnej, wymagającej klienteli – wymagającej i kapryśnej, bo płaci własną krwią hipoteczną – należy taki adres zaprezentować jako punkt, w którym dopełniają się dwa odmienne żywioły: chill i energia, dystans i bliskość, mizantropia i wspólnota.
„Silence House mieści się przy ulicy Krawieckiej – zaklina jeden z deweloperów. – W najcichszej lokalizacji Starego Miasta: kilka kroków od Rynku, tętniącego życiem serca Wrocławia. W pobliżu setek restauracji, klubów i butików, a mimo to ukryty przed miejskim zgiełkiem, odizolowany od samochodowego ruchu, obok spacerowych ulic Świdnickiej i Oławskiej. To prawdziwie prestiżowa, pięciogwiazdkowa lokalizacja, oferująca najciekawsze miejsca kultury i rozrywki dostępne na wyciągnięcie ręki. To ostatnie tak wyjątkowe miejsce we Wrocławiu”.
Nieliczni z nas, wystarczająco majętni i zabezpieczeni w tym życiu, by zdecydować się na zupełnie nowe, mogą wybrać geograficzno-społeczny radykalizm i osiedlić się w beskidzkich ostępach, za Sejnami czy na sztucznej wyspie na Pacyfiku i tam, w ścisłym gronie najbliższej rodziny i cyfrowych odbić reszty ludzkości, zaznawać bez limitu ciszy w wersji premium. Tylko ty, kosmos i myśli, które przestały być partią squasha, a stały się meczem Karpow–Kasparow. No i natura, której w końcu czujesz się istotną częścią.
Reszcie uczestników wojny z hałasem pozostają narzędzia i metody partyzanckie. Od zatyczek i słuchawek, w których huczy alaskańska zadymka, przez krótki regenerujący pobyt w agroturystce lub klasztorze o skomercjalizowanej regule, aż po inwestycję w dźwiękoszczelne okna i panele ścienne obite materiałem izolującym. Jest też Strefa Ciszy w pendolino – w wagonie numer 7 obowiązują szept, wyłączony telefon i poszanowanie snu bądź pracy intelektualnej współpasażerów. Wprawdzie dla niektórych ludomanów i lewicowców skład z taką enklawą to odrażający klasistowski snowpiercer, ale ci, którzy podróż koleją traktują jako czas odpoczynku i refleksji, zostają wybawieni od zestawów głośnomówiących, seriali z laptopka i small talków.
Tekst pochodzi z książki Łukasza Najdera „Moja osoba. Eseje i przygody”, która ukaże się 18 marca 2020 roku nakładem Wydawnictwa Czarne, w serii Dwutygodnik.comW przyszłości nie będzie lepiej. Przynajmniej w tej, która pozostaje w naszym zasięgu. Owszem, można zaprząc do roboty jakiegoś pisarza SF i uzyskać od niego optymistyczną wizję świata, w którym napędzane słońcem lub śmieciem pojazdy suną bezszelestnie ponad ulicami, każdego z nas przed niemiłymi dźwiękami broni spersonalizowane pole siłowe, a wolne chwile (zredystrybuowane jutro to wszak same wolne chwile) spędzamy w ogólnodostępnych syntetycznych edenach pośród uprzednio zatwierdzonych hologramów i treli, ale o wiele bardziej realny wydaje się dystopijny, cyberpunkowy noise. Więcej ludzi, siedzib ludzkich i dronów, mniej przestrzeni wolnej od ludzi, siedzib ludzkich i dronów. Postkapitalistyczne molochy, które już nie rosną wzwyż, ale wszerz, niekończące się miasta-przedmieścia, aglomeracje niesłużące rozwojowi, ale schronieniu przed burzą piaskową, hipertornadem, gangami mutantów. I w tym wszystkim ja, skołowany Yoda, mieszkaniec Zgierzołodzi, opowiadający dzieciom urodzonym w ścisku i rejwachu, że kiedyś było ciszej.
Zanim jednak do tego dojdzie, czekają nas jeszcze lata w narastającym hałasie i ciszy zanikającej niczym populacja nosorożca jawajskiego. Lecz może po prostu daremnie żyliśmy nadzieją i złudzeniami, na próżno nie ustawaliśmy w pogoni za azylem, bo ta sprawa od zawsze była przegrana – nie tylko tu, w Polsce, kraju trzydziestu ośmiu milionów Polaków, dwudziestu trzech milionów aut i siedmiu milionów psów, ale wszędzie?
„Z fizycznego punktu widzenia – pisze badacz Zdzisław Strumidło – cisza to brak dźwięku. Jako taka pozostaje nieznana dla człowieka, gdyż występuje jedynie w próżni, a więc w obszarze, w którym życie jest niemożliwe. Cisza w tym rozumieniu na świecie nie istnieje”.