Nie chodzi tylko o przyjemność, jaka płynie z czytania książek Sebalda. Albo nie wyłącznie o nią. Sebald to pisarz świadomy, uczeń Nabokova i Kafki, który wie, że opowiadanie przygód i doświadczeń w zajmujący sposób nie załatwia sprawy. Bo zawsze chodzi o coś jeszcze. Przede wszystkim – o próbę stworzenia wypowiedzi totalnej, wielopiętrowej, oddającej wielopiętrowość ludzkiego losu, historii społeczeństw, dziejów natury, techniki, świata. Stąd u niego tak pewne i śmiałe operowanie obrazami – fotografiami, schematami, mapkami, reprodukcjami, kserokopiami druków użytkowych, o które uzupełniona jest narracja każdej z książek. Również i niżej, pod warstwą ikonograficzno-słowną, dzieją się u Sebalda rzeczy intrygujące, ważne i tajemnicze. Bo jest to także mistrz aluzji, żongler motywami i kryptocytatami – pisarz-erudyta. Nie bywa postmodernistycznym wesołkiem, nie bawi się literackimi bytami i metodami. Sebald nie epatuje możliwościami warsztatu i biblioteki. Ta misterna sieć korespondencji rozpięta przez niego między źródłami, pomiędzy myślami i tekstami innych autorów, ma być zarówno następną warstwą narracyjną, intensyfikującą warstwę obrazowo-słowną, jak i, tym razem nie wprost jawną, reprezentacją jednej z ulubionych przez Sebalda figur symboliczno-fabularnych, pojawiających się często w oficjalnym toku narracji, a mianowicie – nieustannego, choć nie zawsze świadomego, przecinania się i wzajemnego oddziaływania na siebie ludzi, zdarzeń, idei i słów. Do tego należy dodać laserową precyzję, z jaką zwykł opisywać wszystko, co opisać sobie zamierzył, planowe zagęszczanie wątków, wysokogatunkowy stop fikcji i faktu, przenikanie i zazębianie się płaszczyzn opowieści, spiętrzanie perspektyw narracyjnych – w tym zabiegu przypomina Thomasa Bernharda, tego od „Kalkwerka” i „Korekty” – i wypuszczanie się co rusz na wody dygresji, z których powraca niekiedy i po stronach z górą kilkudziesięciu.
W.G. Sebald, „Campo Santo”. W.A.B.,
Przeł. Małgorzata Łukasiewicz, 256 stron,
w księgarniach od września 2014 Zaczął wprawdzie publikować dość późno – debiutował po czterdziestce – a jego życie i pisanie gwałtownie przerwała śmierć w wypadku samochodowym (miał 57 lat), jednak dorobek ma ogromny. Wymienić tu przede wszystkim należy cztery arcydzielne książki prozatorskie. Sam Sebald przyznawał, że jego domeną i celem jest proza, a nie – powieść.
Do najważniejszych tematów „Czuję. Zawrót głowy”, „Wyjechali”, „Pierścieni Saturna” i „Austerlitza” trzeba zaliczyć Zagładę, stanowi ona centralny problem „Austerlitza” i „Wyjechali”. Prócz tej konkretnej Zagłady zajmuje również Sebalda i zagłada inna, panzagłada, odbywające się od początku stworzenia – już to nagłe, całkowite, już to rozciągnięte w czasie, stopniowe i niekiedy trudne do zauważenia – unicestwienie wszystkich i wszystkiego. Nacji, krajobrazu, genialnych projektów, wpływowych, potężnych rodów, artefaktów, kolosalnych budynków, śledzi czy czasów. W ujęciu Sebalda historia – i życie – to ciąg mniejszych i większych kataklizmów, zstępujących katastrof, które zabierają i niweczą to, co pochopnie uznaliśmy za nasze, dobre i trwałe. „Jedna straszna sekunda i już po całej epoce”.
W każdej z książek Sebalda pojawiają się ci, którzy przed czymś zawzięcie uciekają lub czegoś wytrwale poszukują. Często trudno odróżnić jednych od drugich. To na ogół ludzie nieszczęśliwi, pokonani przez dopusty historii lub przeznaczenia, trawieni depresją, melancholią, bolesnymi wspomnieniami – wyjadani od wewnątrz przez ennui. Jacques Austerliz próbuje odtworzyć swoją tragiczną przeszłość i los najbliższych (w przededniu Holokaustu został wysłany przez rodziców do Anglii, tam parolatkiem zaopiekowało się kostyczne, walijskie małżeństwo), a zarazem stara się ujść przed okrutną i nieodwracalną prawdą, która mu się odsłania w konsekwencji tego swoistego śledztwa. Z bohaterami „Wyjechali” lepiej nie jest. Doktora Henry’ego Selwyna trawi nieuleczalna, wyniszczająca tęsknota, Paul Bereyter zmaga się z demonami nazistowskiej przeszłości swojego kraju, Ambros Adelwarth to człowiek złamany, Max Ferber, odludek i malarz, postanowił odmówić udziału w otaczającej go rzeczywistości. W „Pierścieniach Saturna” po hrabstwie Suffolk, krainie zaniku i rozpadu, błąka się zgnębione, czujne, zaokularzone i spanikowane sebaldowskie „ja” – „ja” prawie nie od odróżnienia od Sebalda Właściwego. Podobnie jest i w „Czuję. Zawrót głowy”. Tu narrator po swoich duchowych i materialnych peregrynacjach śladem Kafki, Stendhala i Casanovy powraca do rodzinnej alpejskiej wioski (w książkowym „W.” dość łatwo jest zobaczyć Werty, miejsce, gdzie Sebald przyszedł na świat i spędził dzieciństwo), by spróbować się zmierzyć z hipokryzją, obłudą i zakłamanym milczeniem, jakie spowiło powojenne Niemcy.
Książki Sebalda to również książki o pamięci i pamiętaniu. Protagoniści autora, a także liczne figury poboczne, zmagają się z pamięcią i jej się oddają. Lecz nie po to, by wspominać najmilsze chwile i dni chwały, ale by za pomocą głębokich, mozolnych i dotkliwych reminiscencji budować własną tożsamość lub nie dać przepaść w otchłani temu, co było im bliskie, ważne, przez nich ukochane. Z pamięcią ściśle wiąże się i temat przeszłości, w twórczości Sebalda przepracowany na wiele sposobów. Sebaldowskie narracje są ku niej zwrócone, wypełnione tym, co było, postaciami i wydarzeniami historycznymi. Lecz nie chodzi tu o jakiś rodzaj łatwej niezgody na przemijanie czy też o roztkliwianie się nad belle epoque i jej cackami. Dariusz Czaja w jednym ze swoich tekstów wykazywał, że bliska jest Sebaldowi benjaminowska koncepcji anioła historii. Pisał o nim Walter Benjamin tak:
[…] który wygląda tak, jak gdyby zamierzał się oddalić od czegoś, w czym zatopił spojrzenie. Ma szeroko rozwarte oczy, otwarte usta, rozpostarte skrzydła. Tak zapewne wygląda anioł historii. Oblicze zwrócił ku przeszłości. Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę, która nieprzerwanie mnoży piętrzące się ruiny i ciska mu je pod stopy. Chciałby się pewnie zatrzymać, zbudzić pomarłych i poskładać szczątki zaścielające pobojowisko. Lecz od raju wieje wicher, zaplątał mu się w skrzydłach, a tak jest potężny, że anioł nie potrafi ich złożyć. Wicher ten niepowstrzymanie gna go w przyszłość, do której zwrócony jest plecami, podczas gdy przed nim aż pod niebo wyrasta zwalisko ruin. To, co nazywamy postępem, to właśnie ten wicher.
(Walter Benjamin, „Tezy historiozoficzne”, tłum. Janusz Sikorski)
Oprócz tego kwartetu prozatorskiego za swojego życia opublikował Sebald jeszcze poemat „Nach der Natur”, tomik wierszy pisanych po angielsku, książki krytycznoliterackie i tom wykładów i esejów „Wojna powietrzna i literatura”. W roku 2003, a więc już po jego śmierci, ukazała się książka prozatorsko-eseistyczna „Campo Santo”, która niedawno pojawiła się i u nas.
Druga część „Campo Santo” ukazuje nieco mniej znaną twarz Sebalda – wnikliwego czytelnika, czujnego krytyka i wykładowcy. Składa się na nią 13 tekstów ułożonych chronologicznie, dzięki czemu, jak zapewnia w nocie od wydawcy Sven Meyer, można prześledzić ewolucję i kierunek zmian, jakie zaszły w krytycznoliterackim pisaniu Sebalda. Bo z czasem porzucił on ton i aparat naukowy na rzecz wypowiedzi swobodniejszych, eseistycznych, takich, w których uchodzi wplatanie wątków i świadectw prywatnych, autobiograficznych. Te właśnie – osobiste, subiektywne – wydają się być najbardziej interesujące. Mam na myśli zarówno „Próbę restytucji”, gdzie obok wspomnień z domu rodzinnego znajduje się kapitalna opowieść o Hölderinie i Stuttgarcie, i „Moments Musicaux”, jak i parę tych, w których Sebald pisze o swoich mistrzach i nauczycielach i bratnich duszach, Nabokovie, Kafce, Chatwinie, czy Jeanie Améry. Nie ma tu nowych, rewolucyjnych odczytań, obrazoburczych tez czy spektakularnego niszczenia klasyków. Sebald sięga wprost do twórczości omawianego pisarza – analizując konkretny utwór, a w nim: poszczególne partie czy wręcz frazy. Wykorzystuje przy tym fakty biograficzne, kontekst społeczno-historyczny, smaczki i cienie epoki.
Natomiast w części pierwszej „Campo Santo” znalazły się ułomki projektu prozatorskiego, który niestety nigdy już nie zostanie ukończony. Chodzi o książkę o Korsyce, którą Sebald pisał od połowy lat 90. Pracę nad nią najpierw przerwał on sam – oddając się „Austelitzowi” i bieżącej twórczości eseistycznej – potem przerwała ją śmierć. Ostatecznie – nie ma tego zbyt wiele. Wszystkiego jakieś pięćdziesiąt stron z ogonkiem. Trzy dłuższe passusy i miniatura.
Możemy tylko dociekać, czym by mogła być ta książka. I o czym. Fragmenty, którymi dysponujemy, pozwalają na hipotezę, że w tym przypadku mielibyśmy do czynienia z rzeczą bardziej w duchu „Pierścieni Saturna” aniżeli „Austerlitza’’ czy „Wyjechali”. A więc – podróżowanie po Korsyce Sebaldowi współczesnej, Ajaccio, Piana, półwysep Scandola, i tej byłej, minionej. Napoleon Bonaparte jako najsłynniejszy syn tej ziemi i jeden z bohaterów sebaldowskiej opowieści. Tuż przy nim Flaubert, marszałkini Ney, Joseph Fesch, przyrodni brat Napoleona, „jeden z najbardziej nienasyconych kolekcjonerów sztuki w tej epoce”, który „zamierzał ni mniej, ni więcej tylko udokumentować w swojej prywatnej kolekcji całą historię sztuki europejskiej” i kasjerka z Casa Bonaparte – zdumiewająco podobna do Cesarza. Prócz tego – hekatomba korsykańskich lasów, wszechobecna śmierć i jej znaki, zmarli odseparowani od nas tylko delikatną zasłoną, świadectwa o Korsyce literatów i podróżników z dawnych stuleci, przebitki autobiograficzno-reminiscencyjne, diatryba wymierzona w myśliwych. Czytając korsykańskie prozy Sebalda, obcujemy z serią mistrzowskich obrazów, nasyconych uczonością, geniuszem i wyjątkowym zupełnie darem obserwacji i scalania jej efektów w hipnotyczną narrację.
Na pierwszy rzut oka uznałem doprawdy, że na nekropolii w Pianie naturę, dalece, jak zawsze mieliśmy nadzieję, przekraczającą naszą własną skończoność, upamiętniają już tylko sztuczne kwiaty, najwyraźniej z upodobaniem dostarczane klientom przez francuskie zakłady pogrzebowe, w kolorach lila, mauve i różowym, z jedwabiu, z nylonowego szyfonu, z barwionej porcelany albo z drutu i blachy, które wydawały się nie tyle świadectwem trwałego przywiązania, ile raczej czymś takim jak ostatecznie, wbrew wszelkim zapewnieniom, jawny dowód na to, że z całej wielorakiej urody życia naszym zmarłym oferujemy jedynie tandetną namiastkę. Dopiero rozejrzawszy się dokładniej, zauważyłem chwasty, wykę, macierzankę, biedrzeniec, koniczynę, krwawniki i rumianki, owsik złocisty, pszeniec i wiele innych nieznanych mi traw, które porastały kamienie, tworząc istne herbaria i miniaturowe krajobrazy, na wpół zielone, na wpół już uschnięte i nieporównanie piękniejsze, pomyślałem sobie, niż sprzedawane przez przycmentarnych ogrodników w Niemczech tak zwane dekoracje nagrobne, przeważnie składające się z doskonale jednakowych kępek wrzosu, karłowatych iglaków i bratków, usadzonych w ściśle geometrycznym porządku w niepokalanej, czarnej jak węgiel ziemi, które wciąż pozostają przykrym wspomnieniem z mego dziś już bardzo odległego dzieciństwa i młodości na Przedgórzu Alpejskim.
Projekt korsykański, a raczej to, co zdołał Sebald z niego stworzyć, to sytuacja iście sebaldowska. Znana dobrze jego czytelnikom. Bo oto na skutek interwencji sił potężniejszych od człowieka, takich jak przeznaczenie i przypadek, doszło do brutalnego zniweczenia czyichś nadziei, marzeń i ambitnych planów. Z książki zostały wyimki. Parę migoczących światełek pośród nicości i mroku.
Wszystkie cytaty z książek W.G. Sebalda w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz.