Miażdżenie ludzi
pere ginard / CC BY-SA 2.0

14 minut czytania

/ Literatura

Miażdżenie ludzi

Łukasz Najder

Nim po roku 2015 amerykańscy dziennikarze i socjologowie ruszyli na terytoria „narodu Trumpa”, by zrozumieć, kim są „ci ludzie”, George Saunders już tam był

Jeszcze 4 minuty czytania

„Czy pan nie żyje?”
Kafka, „Myśliwy Grakchus”

Bohaterowie Saundersa nie mają lekko. Wprawdzie żyją w ogromnym, bogatym kraju, lecz jest to życie na bogactwa tego obrzeżach – każdego dnia je widzą, nawiedza ono ich rozmowy i sny, ale nigdy osobiście nie doświadczają przyjemności, jakie płyną z posiadania rezydencji, prosperującej firmy, nowoczesnego auta czy basenu, wokół którego można urządzać wystawne przyjęcia. Napisałem „kraju”, bo rzeczywistość „Sielanek”, „10 grudnia”, „Lincolna w Bardo” i – dotąd na język polski nieprzetłumaczonych – „CivilWarLand in Bad Decline” oraz „In Persuasion Nation” to oczywiście Ameryka, ale zarazem, dzięki zręcznemu wplataniu przez autora wątków i detali rodem z s.f., cyberpunka czy horroru, też i Jakaś Wersja Ameryki, połowiczna dystopia, zachodnia utopia, która zbankrutowała.     

Nim po roku 2015 amerykańscy dziennikarze i socjologowie ruszyli na terytoria „narodu Trumpa”, by zrozumieć, kim są „ci ludzie” i dlaczego tak bardzo nienawidzą światłych elit, demokracji i najlepszego z gospodarczo-społecznych systemów, Saunders już tam był. Od lat w swoich opowiadaniach i autobiograficznych esejach opisywał kataklizmy wyniszczające z wolna miasteczka i suburbia – narastające ubóstwo, otępiającą beznadzieję, hydrę uzależnień, robotę za grosze, dotkliwy rozdźwięk między tym, jak miało być, a tym, jak jest. Przepaść dzieli efektowną, hipnotyzującą iluzję reklam, oficjalnych narracji i seriali ukazujących american dream od codziennego znoju, koszmaru zaległych rachunków i niewyleczonych, bo nazbyt kosztownych chorób, z którego nie sposób się wybudzić. Spoglądanie w tę otchłań to jedna z podstawowych czynności Saundersowych bidoków i przegrywów. 

George Saunders, „Sielanki”. Przeł. Michał Kłobukowski, Znak, 304 strony, w księgarniach od września 2021George Saunders, „Sielanki”. Przeł. Michał Kłobukowski, Znak, 304 strony, w księgarniach od września 2021Nie są oni nikim specjalnym – i to jest główne źródło ich cierpień, bo obiecano im, że będą. Jednocześnie wymaga się od nich, by tacy właśnie byli, i bezdusznie rozlicza z porażki. Wykształcenie, dyspozycyjność i rzetelne wywiązywanie się z obowiązków z automatu miały przełożyć się na dobrą pracę, a dobra praca – na dobre życie. Tymczasem tych dobrych prac już nie ma albo są niedostępne dla osób niepodłączonych do sieci znajomości i wpływów. W rezultacie bohaterowie Saundersa muszą imać się dosłownie czegokolwiek i harować, by przetrwać od pierwszego do pierwszego, nie osunąć się w bezdomność, zapewnić choćby minimum egzystencjalne sobie i rodzinie. Stąd taka tutaj parada dziwacznych zajęć i fuch – czytamy o striptizerze, korporacyjnych trybikach, „aktorach” w parkach tematycznych, którzy przed zblazowanymi turystami odgrywają jaskiniowców bądź rycerzy, pracownikach biur obsługi klienta, pijarowcach, sklepikarzach na skraju bankructwa, testerach podejrzanych substancji. Co gorsza, omal każda z tych posad jest ustawicznie zagrożona redukcją albo pracownik – degradacją bądź zwolnieniem. Przed wylaniem nie chronią efekciarskie, wieloczłonowe nazwy piastowanych stanowisk, które w decydującym momencie okazują się niczym więcej jak zlepkiem dźwięków, pustym zaklęciem. Dlatego tym wszystkim nieborakom stale towarzyszy lęk, tkwią w stanie permanentnego stresu i mętliku emocjonalnego, który sami podsycają, angażując się w – na ogół żałosne i daremne – firmowe gierki, doraźne sojusze, kampanie lizusostwa.  

Czują się więc odczłowieczeni i upokorzeni, a ich obsesją stają się „tamci, którym się udało”. Właśnie tak – udało. Bo choć bohaterowie Saundersa powtarzają formułki z podręczników myślenia pozytywnego i odwołują się do cnót przodków, twardych budowniczych Ameryki, to na każdym kroku przekonują się, że ostatecznie sukces zawodowo-życiowy nie zależy wcale od ciężkiej pracy i umiejętności, ale od zgoła mniej szlachetnych czynników – „dobrego urodzenia”, zblatowania z lokalną kliką ustosunkowanych i zamożnych, najzwyklejszego fartu czy bezwzględności w prowadzeniu biznesu i traktowaniu pracowników.   

Co im pozostaje? Niewiele. Jako że nie przepełnia ich ani rewolucyjny gniew, ani też polityczny zapał, ograniczają się do obłąkańczych monologów wewnętrznych – prywatnej, utajonej logorei, na którą składają się fantazje, hasła motywacyjne i autoagresja. Nakręcają się wizualizacjami przyszłych triumfów, a więc fortuny, powszechnego szacunku, braku trosk, osiągając dzięki temu coś w rodzaju darmowej ekstazy i jednocześnie znieczulenia. Mniej i krócej boli świadomość marnego żywota, gdy człowiek zafunduje sobie w głowie własny benefis.

Ulga nie nadchodzi również spoza tego świata. W opowiadaniu „Szczeniak” z tomu „10 grudnia” Saunders znakomicie pokazuje, że euforyczna wiara dobrze sytuowanych i wyzbytych zmartwień bywa pochodną raczej ich majętności niż szczególnej łaski czy indywidualnego wkładu modlitewno-filozoficznego. Oto Marie wraz z dwójką swoich dzieci jedzie kupić tytułowego zwierzaka. Jadąc, napawa się urodą dookolnego stworzenia i własnym udanym życiem.

Dzięki ci, Boże – pomyślała Marie, gdy lexus mknął przez pole kukurydzy. Tyle mi dałeś: kłopoty i siłę potrzebną do radzenia sobie z nimi. Obdarzasz mnie łaską i nie skąpisz okazji, żebym codziennie mogła dzielić się z innymi. I zaśpiewała w duchu, jak to nieraz robiła, kiedy czuła, że świat jest dobry, a ona znalazła na nim wreszcie miejsce dla siebie: Ho, HO, ho, HO!

No właśnie… Bóg jest dobry, a świat piękny, czy aby nie dlatego, że Marie zaznaje dostatku, ma idealną rodzinę – bystrego syna, utalentowaną córkę i męża poczciwego niczym labrador – i mnóstwo wolnego czasu, z którego może do woli korzystać, rzecz jasna, niespiesznie? Bo czy gdyby zamieniła się miejscami z ubogą Callie, właścicielką pieska, która wegetuje w zabałaganionym domu, gdzie sprawuje opiekę nad swoim niepełnosprawnym dzieckiem, równie gorliwie i radośnie chwaliłaby Dzieło Pana? Czemu tutaj nie znać Jego ręki i Jego hojności? Marie i Callie patrzą na ten sam świat, w tym samym momencie – tyle że jedna śpiewa hymny, a druga podsumowuje z goryczą „rewela”.

Wredny, terroryzujący rodzinę ojciec skąpiradło z „Patyków”, mistrzowskiej, przejmującej miniatury z tego samego zbioru, próbuje na własną rękę połączyć się z Absolutem, innym wymiarem, czymkolwiek potężniejszym od jego nieudanego, coraz bardziej samotnego i zdziwaczałego życia, co o życiu tym decyduje. Po to więc ustraja krzyż wbity na podwórku w najróżniejsze kostiumy i gadżety. Gdy zostaje wdowcem, potrzeba kontaktu połączona z pragnieniem uzyskania rozgrzeszenia zyskuje na sile.    

 […] przebrał krzyż za Śmierć i powiesił na poprzeczce fotki nieboszczki z czasów niemowlęctwa. […] Między krzyżem a każdym krzyżykiem przeciągnął sznurek i poprzyklejał do niego taśmą listy z przeprosinami, wyznaniami win i prośbami o zrozumienie, skreślone gorączkowo na bibliotecznych fiszkach. Wymalował na tabliczce słowo KOCHAM i powiesił ją na krzyżu. Dodał do niej drugą z napisem WYBACZYSZ? 

Nie uzyska odpowiedzi, a wraz z nią – spokoju sumienia, ale fabuła tego opowiadania dowodzi, że uniwersum Saundersa nie rządzą wyłącznie prawa materialistyczne, zaś jego bohaterowie, po częstokroć nieszczęśliwi i stłamszeni tu, na ziemi, wierzą w możliwość komunikacji między żywymi a zmarłymi.

Dla wielu z nich śmierć nie oznacza kresu, lecz początek stanu pomiędzy – ciała bliskich zostały wprawdzie pogrzebane, ale oni sami dalej trwają tuż obok w jakiejś dość rozumnej, mobilnej i elokwentnej formie. Są ponadto surowymi jurorami, którzy swoim pociechom wciąż strzelają umoralniające mówki, i jedynymi autorytetami tychże. Napastnik ze „Zwycięskiej rundy” działa pod dyktando instrukcji niejakiego Melvina, przemocowego ojczyma, który, choć „nie żył od piętnastu lat”, znalazł chwilę, by podburzać i wyśmiewać jego brutalne poczynania. Gdy tytułowy bohater opowiadania „Al Roosten” przeklina, czuje na sobie karcący wzrok ulokowanej w niebiosach matki. Kiedy ni stąd, ni zowąd umiera kumpel z pracy narratora „Dziewcząt Sempliki”, ten do razu oddaje się tołstojowskim dociekaniom – „Gdzie Todd dziś wieczorem?!”.

Z kolei protagonista więzień z „Ucieczki z Pajęczej Głowy” popełnia samobójstwo, dzięki czemu osiąga stan lotny i dane jest mu odbyć pożegnalny rejs przez czasy i przestrzeń – zobaczyć tych, których skrzywdził, i tych, co wspierali go mimo wyrządzonych innym krzywd. W absolutnie niesamowitym, arcydzielnym i przeszywającym do szpiku kości „LoKom” z tomu „In Persuasion Nation” zabici rodzice pozostają widoczni w swoim domu, jakby bestialska i nagła śmierć w następstwie włamania naćpanych bandytów, uwięziła ich na wieczność między kuchnią a salonem.

Kiedy się spóźniam, Mama i Tato biegają po domu i wołają „Gdzie? Gdzie? Gdzie?”. Zawsze kończy się płaczem. Tak po prostu mają. Kiedy pada, unoszą się do sufitu i leżą twarzami do niego. Kiedy mają ochotę na czułości, biegną ku sobie i przez siebie przelatują, jęcząc/śmiejąc się.

W „Lincolnie w Bardo”, jedynej jak do tej pory powieści w jego dorobku, Saunders idzie jeszcze dalej i urządza wręcz całe sejmiki umarłych – coś na kształt oralnego Twittera, w ramach którego nieszczęśliwi, rozgoryczeni i zszokowani nową kondycją nieboszczycy wcale nie rozkładają się, milcząc, w glebie cmentarza Oak Hill, ale porzuciwszy swe ziemskie powłoki, bez przerwy tam gadają, gadają, gadają. 

W dopiero co wydanych u nas „Sielankach”, zbiorze, na który składa się pięć opowiadań i osiemdziesięciostronicowa nowela, Saunders również podejmuje temat śmierci, umarłych i różnych form życia pozagrobowego. Temat ten pojawia się obok innych jego żelaznych wątków i fabuł – praca w rozrywkowym symulakrum imitującym codzienność ludzi pierwotnych. Próba, gdy bohaterowie muszą zdecydować, czy zaryzykują własne życie, by ratować życie innych, mentalno-osobiste konsekwencje toksycznych coachingowych nauk.

W „Sielankach” Saunders pisze dwa razy o umieraniu, ale że w jednym z tych przypadków rzecz cała – i piorunujący efekt – zasadza się na suspensie i zwrocie fabularnym, ograniczę się tylko do tego drugiego – do opowiadania zatytułowanego „Morszczyn”. Jest to błyskotliwa eksploatacja motywu zombie, a jednocześnie parodia zmartwychwstania. Geniusz Saundersa polega i na tym, że ważkie dla niego kwestie umie rozpisać w najróżniejszych, zdawałoby się – kompletnie nieadekwatnych, poetykach. W „Morszczynie” ciotka Bernie, serdeczna, niezamożna i zaharowana osoba, wraca po swojej tragicznej śmierci. Nie po to jednak, żeby polować na świeże mózgi i częstować infekcją, lecz by odbić sobie lata bezbarwnej, cichej egzystencji i jeszcze ochronić krewniaków. Nie używa jednak po temu żadnej supermocy. Kładzie im do głowy, że muszą się w końcu solidnie ogarnąć – zdobyć lepsze wykształcenie, wziąć się za robotę – bo tylko dzięki temu uda im się uciec z niebezpiecznego osiedla, na którym mieszkają, a które co rusz wstrząsane jest strzelaninami i rozbojem.

Pobyt w grobie odmienił Bernie – potulna cioteczka bluzga i wydaje rozkazy. Zyskała też świadomość, może nie od razu klasową i rewolucyjną, ale zawsze coś: z wściekłością zaprawioną goryczą w kółko powtarza: „Dlaczego jedni mają wszystko, a ja nic?”. I jest to przy okazji jedno z najlepszych streszczeń problematyki, która od samego początku przenika i organizuje twórczość Saundersa.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie podważył z góry potencjalnych łatwych odczytań. Ochoczo sprasza do swoich fabuł postacie o konstytucji astralnej, staroświeckie duchy, perorujące świadomości, ale z pewnością nie chce być zapamiętany jako autor krzepiących ramotek, dzięki którym będziemy się być może bali śmierci nieco mniej, bo uwierzymy, że nasi ukochani zjawią się po własnym pogrzebie, by postukać w ścianę albo za pomocą rebusu z przyborów kosmetycznych zganić nas za któreś z zachowań.    

Saundersa od zaświatów i upiorów da się przeczytać także jako krytykę zaświatów i upiorów. A więc nie ma wcale pocieszenia ani szans na ponowny kontakt z tymi, którzy odeszli. Podobnie ich „obecność” jest prędzej naszą projekcją i pobożnym życzeniem niż prawdziwą aktywnością, za sprawą której pękają naczynia, światło przygasa, a zwierzęta domowe wpadają w lekką nerwicę. Robimy to wszystko, bo nie chcemy pogodzić się z pustką i nieodwracalną stratą – naszych ukochanych nie chcemy wypuścić z rąk, serca i głowy. Rozpacz produkuje zwidy i uruchamia głosy. Czujemy, bo chcemy czuć. Śnimy sny z udziałem zmarłych, bo ciągle o nich myślimy. Świat jest tak przerażającym, okrutnym i bezdusznym miejscem, że przyznanie, iż straciliśmy kogoś na zawsze – że jego czy jej nie ma już i nie będzie – tylko spotęguje nasze osamotnienie i strach, uczyni słabszymi. Dlatego jest ponad nasze siły. Stąd rozmowy z umarłymi i znaki od umarłych. Tymczasem prawda o eschatologii w późnym kapitalizmie i człowieczym losie może być trywialna, a przez to – być prawdziwym horrorem.  

To było niesprawiedliwe. Podobno każdego czekało, lecz teraz przydarzało się właśnie jemu. Od dawna liczył na jakąś szczególną dyspensę. Nic z tego. Spotykał się z upartą odmową ze strony czegoś/kogoś większego niż on sam. Mówiono ci, że wielkie coś/ktoś kocha cię nade wszystko, ale w końcu przekonałeś się, że wcale nie. Wielkie ktoś/coś było neutralne. Obojętne. Niewinnie się poruszając, miażdżyło ludzi.

 

Cytaty z George’a Saundersa w przekładzie Michała Kłobukowskiego, z wyjątkiem fragmentu opowiadania „LoKom” – ten w przekładzie Adriana Stachowskiego.
Cytat z Franza Kafki w przekładzie Romana Karsta.