Obrót rzeczy
Finn Frode CC BY-NC-SA 2.0

Obrót rzeczy

Łukasz Najder

Parę lat temu od jednej z cioć dostałem pod choinkę krawat. Zielony kwasowym szmaragdem Jokera. Krawat okazał się multimedialny. W rezultacie kwestia, która dzisiaj mnie zajmuje, brzmi: dlaczego jeszcze nie wywaliłem tego badziewia?

Jeszcze 3 minuty czytania

Parę lat temu od jednej z cioć dostałem pod choinkę krawat. Na pozór – normalna sprawa. Często bowiem wręcza sie galanteryjny drobiazg jako świąteczny prezent. Tyle że krawat ten był krawatem z gatunku nietypowych, krawatem-kuriozum, rzekłbym – krawaciarskim Las Vegas. 

Po pierwsze – kolor. Zielony. Ale zielony nie jakąś łagodną, miłą dla oka zielenią rodem z alpejskich muraw, lecz kwasowym szmaragdem Jokera. Był nabłyszczany. To po drugie. Po trzecie – w drobne złote gwiazdki. Przedstawiał bożonarodzeniową scenę rodzajową, która jednak wyraźnie przełamywała obowiązującą w ikonografii marketingowej konwencję, bo święty Mikołaj nie sunął tu po nieboskłonie w saniach zaprzęgniętych do stadka reniferów, lecz objuczony worem prezentów zstępował po drabince linowej z balonu wprost na dach kamieniczki, na którym rezydował złocisty kot. Krawat okazał się multimedialny. To po piąte i szóste. Sprytnie zaszyty przycisk uruchamiał pozytywkę. Rozlegała się wtedy dość upiorna muzyczka, którą należało wziąć za kolędę. Wraz z nią zaczynała też migotać, choć zupełnie arytmicznie, czerwona dioda. Na prośbę rodziny, prawie nie do odróżnienia od emocjonalnego szantażu, nałożyłem ów krawat i tak ugarnirowany przesiedziałem resztę Wigilii. Bynajmniej nie w spokoju, bo co i rusz ktoś z bliskich, rozochocony cukrem, suszem ze śliwek bądź samą hedonistyczno-familijną atmosferą tej szczególnej kolacji, wskazywał na mnie serdecznie i z nieśmiałym uśmiechem domagał się minispektaklu światła i dźwięku. Oto tamten ja – ludzka boja pośród grudniowej nocy.     

Ciocię trudno zaliczyć do osób majętnych, ale nie jest i uboga. Krawat zatem nie dowodził jakiejś desperacji z jej strony – wybrednych zakupów w sklepie WSZYSTKO ZA 5 ZŁOTYCH, upłynniania domowych pamiątek. Lubi wprawdzie zabawę, ale dotąd nie zdradziła się z przewrotnym poczuciem humoru ani zmyślnymi prowokacjami wymierzonymi w przyjaciół tudzież krewnych. A i ja sam, z tego co mi wiadomo, nie dorobiłem sie w rodzinnym gronie opinii śmieszka, którego należy obdarowywać śmieszkowymi rekwizytami takimi jak gwizdek imitujący pierdzenie, tiszert z napisem KRĄŻĄ POGŁOSKI, ŻE JESTEM BOSKI, wykonaną z gumy lateksowej głowę BoJacka Horsemana.

Czemu więc dostałem od cioci akurat coś takiego? Przyznam, że niekiedy dręczyłem się tym pytaniem. W końcu nie tyle uzyskałem na nie odpowiedź, co z lekka je przeformułowałem. Albo musiałem przeformułować, zważywszy na upływ czasu i wygaśnięcie moich pretensji. W rezultacie kwestia, która dzisiaj mnie zajmuje brzmi: dlaczego jeszcze nie wywaliłem tego badziewia?

To z pewnością szersze zagadnienie, nie ograniczające się wyłącznie do prezentów świątecznych. Otóż – nasze przywiązanie do przedmiotów. Nie tych nadzwyczajnych, kosztownych, funkcjonalnych, ale mocno już starszawych, nieużytecznych lub użytecznych pozornie. Bo jaką to mroczną potrzebę obsługujemy, przechowując wciąż te martwe, nieodtwarzalne vhs-y, na których nasz fatalnie ubrany i uczesany sobowtór wiedzie ekstatycznego weselnego węża, zza stołu współtworzy komunię Adasia, z papierosem w ustach odpoczywa na głazie w ramach Majówki W Tatrach 98? Po co nam suche jak wiór pióra, wygasłe radzieckie gry z wilkiem w kurniku, zblakłe papeterie, dzieła zebrane polskich romantyków i zagranicznych mistrzów powieści realistycznej, do których nie zaglądamy, kanciaste nieme komórki i ładowarki, ale nie do nich, lecz do innych, zapewne też niemych, komórek? Dlaczego w szafie wiszą spodnie i kurtki sprzed dwóch rozmiarów, garnitury modne w zeszłej dekadzie, zabalsamowane w naftalinie i folii płaszcze, transgresyjne niegdyś sukienki na lato, o których doskonale wiemy, że nigdy więcej nie ujrzą lipca w Andaluzji ani sierpnia na Helu? Ile razy skorzystaliśmy z tego pozostawionego „na wszelki wypadek” blaszaka z monitorem, trzeciego parasola, imponującego foliału słownika angielsko-polskiego, notatek ze statystyki? Nadal macie lalki i misie z dzieciństwa, prawda? Kocyk Bezpieczeństwa, choć wytarty od policzka i nerwowo zaciśniętych dłoni, też przetrwał pluskwę milenijną, Wielki Kryzys Finansowy, koniec świata w 2012 i nową IV RP.

Ale to z prezentami bywa najgorzej. Jakby pokryto je emocjonalnym Super Glue, wyposażono w niewidzialną nić i haczyk – i na ten haczyk łapie się nasze serce. Jesteśmy bez szans. Zachodzi bowiem tutaj niezwykła dość transmutacja. Prezent z chwilą wręczenia przeistacza się w coś bliskiego i ważnego – w coś wobec czego raptem mamy zobowiązania. W rodzaj długu, którego nie sposób spłacić inaczej jak wieloletnią pieczą i embargiem. To dziwaczne i niełatwe do wytłumaczenia. Jeszcze dziwaczniejsze są konsekwencje owej więzi, czyli niechęć do pozbycia się prezentów trzeciorzędnych, no, powiedzmy sobie wprost – tandetnych i żenujących. W takich przypadkach, gdy akurat planujemy dożywotnie wygnanie lub utylizację jakiegoś koszmarku, przejmuje nad nami kontrolę – i koniec końców paraliżuje – silna niejednoznaczna emocja, wypadkowa empatii i wschodnioeuropejskiej potrzeby gromadzenia i nieoddawania.

Prezent oczywiście nie jest tylko prezentem. Ten materialny obiekt to impuls do refleksji nad pozycją, jaką zajmujesz w rodzinnej hierarchii, pośród znajomych, u ukochanej osoby, na mapie późnego kapitalizmu. Mówi całkiem sporo o stosunku ofiarodawcy do ciebie, jak i o nim samym. Czulej niż sejsmograf wykaże, iż popadłeś u kogoś w niełaskę, ktoś właśnie w tym roku przestał traktować cię wyjątkowo, komuś zwisa, co sobie o nim pomyślisz, kiedy zamkną się drzwi. Możesz niczym Sherlock Holmes analizować ów materiał dowodowy i dociekać, czy zamiana pudełek udekorowanych dorodnymi kokardami na torebkę, w dodatku o dość uniwersalnym motywie kwiatowym, oznacza, że teściowie już nie widzą w tobie wybitnego zięcia i zbawcy rodu? Dlaczego ktoś uznał, że docenisz Sumlińskiego? O czym informuje przekreślona litera „P” na bileciku, skoro masz na imię Tomasz? Złudzenie? Miniaturyzacja? Czy naprawdę w tym roku twój stosik prezentów jest dość skromny i obok stosiku Agaty i Piotrka wygląd jak Czarcia Górka przy Czomolungmie. Jakiego głębokiego autonamysłu wymaga od ciebie szef, jeśli zamiast premii świątecznej obdarował cię na firmowej wigilii książką znanego kołcza-jutubera zatytułowaną „Jak przestać być nikim i zostać mistrzem wszystkiego”?

Przyjmowanie fajnych prezentów jest łatwe. Nawet tych, które sobie poniekąd sami zamówiliśmy via OFICJALNA LISTA PREZENTÓW bądź systematycznie powtarzane aluzje do konkretnych dóbr intelektualnych i luksusowych. Ale zachowanie kamiennej twarzy w obliczu czegoś kompletnie nietrafionego i szkaradnego to sztuka. Jeszcze więcej kosztuje udawany entuzjazm czy slapstickowe, wylewne podziękowania. Próbowaliście kiedyś w pokoju pełnym zadowolonych, czujnych ludzi złożyć na kolanach – i to z godnością – dopiero co rozpakowane „Ogrody Watykanu” (wydanie z 1988 roku)/żółty golf/Kadarkę/ręcznik frotte/box dvd „Władca pierścieni”/tani długopis imitujący drogi długopis/piżamę-arlekin/płyn do płukania ust? No właśnie. 


Na szczęście prawie każde traumatyczne przeżycie da się przerobić na dobrą literaturę. Zamiast więc truć się jadem rozczarowania i urazy lepiej podjąć wyzwanie Ann Goldfarb z „Vice” i w 6 słowach opisać najbardziej chybiony, zbędny i chłamowaty prezent, jaki znaleźliście pod choinką. Ograniczenia formalne, czyli poetyka krawędziowego minimalizmu, u respondentów Goldfarb wyzwoliły talent na miarę Kereta czy Carvera. Tak oto powstał cykl przejmujących miniatur, które układają się w opowieść o naszym skąpstwie, hipokryzji, toksycznych relacjach, neoliberalizmie i recyklingu jako formie interakcji. 

„Mikrofalówka od osoby, której ją dałem” – Billy, 25
„Koszula z odpinanymi literami na rzepy” – Jenna, 29
„Mama po prostu dała mi pęsetę” – Kari, 22
„Gipsowy odlew ręki mojego byłego chłopaka” – Kelly, 33 

Asekuracyjnie napisałem wcześniej, że „z prezentami BYWA najgorzej”, bo jednak nie jest tak, że wszystkie one są pozbyciosięodporne, otoczone gęstym polem siłowym skutecznie wstrzymującym naszą dłoń. Nie każdy skiepszczony, lichy, sztampowy prezent to wymizerowany kotek o zaropiałych oczkach, którego nie sposób powierzyć – eufemizm brutalnego słowa „wydać” – komuś innemu. W imponującym królestwie prezentów zdarzają się i takie, których pozbywamy się z lekkim sercem i bez strachu o późniejsze wyrzuty sumienia. Mam tu na myśli zestawy z Rossmana i bestsellery Empiku, skarpety i utensylia z Ikei i Tigera, rajstopy i bardzo jaskrawe apaszki, niewyrafinowane planszówki i półgigowe pendrajwy z logo biura rachunkowego, zestawy artystycznych solniczek i pokrowiec na garnitur, deszczownica ø 20cm chrom i „naszyjnik typu korale” etc. etc.

Prezentom, które nie przypadły nam do gustu, poświęcamy zazwyczaj niewiele uwagi i czasu – prócz obowiązkowej porcji dyplomatycznie skrywanej pogardy, teatrzyku uśmiechów i wdzięczności, nawykowej obłudy – a przecież badanie dalszych losów tych podrzędnych, niechcianych przedmiotów, tych prezentów nie dość efektownych i godnych, by zyskać status fotografii upublicznionej na Facebooku wraz z girlandą wykrzykników i pozytywnych emotów, może okazać się równie fascynujące, co śledzenie wędrówek płetwali, wilków i gwiazd.

Oczywiście część z nich trafi od razu do jednego z gułagów naszego mieszkania – pawlacz, komórka, najniższa szuflada w komodzie, mroczne, zakurzone miejsce za rządkiem słowników i encyklopedii – część wyląduje w koszu, zostanie oddana za darmo, przepadnie na zawsze w niejasnych okolicznościach, ulegnie zniszczeniu, ale reszta wyruszy w drogę, będzie via allegro, via olx, via koleżeńskie bartery i via rodzinne imprezy przechodziła z rąk do rąk, zmieniała adresy, miasta, być może nawet i kraje, będzie obsługiwała bez końca czyjeś święta, parapetówki, imieniny, włączy się w cyrkulację ludzi i rzeczy, ten ruch, który napędza to, w czym wszyscy uczestniczymy, będzie miała, drugie, trzecie i kolejne życie, ciąg metamorfoz i wskrzeszeń, aż po ostateczne NIC.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)