Pracuję w domu. Relacja z pewnej wojny
Gustavo Garcia CC BY-NC 2.0

16 minut czytania

/ Obyczaje

Pracuję w domu. Relacja z pewnej wojny

Łukasz Najder

Pracuję od 8 do 16 – ni mniej, ni więcej. Weekend to świętość – nie tykam elektroniki i zadrukowanego papieru. Wysypiam się, stres zniknął. Przychodzą mi do głowy wyłącznie pogodne myśli.  No dobra, żartowałem. Praca w domu to otchłań

Jeszcze 4 minuty czytania

Günter Wallraff, mistrz reportażu uczestniczącego, metodycznie i przez lata wcielał się a to w sępa z brukowca, a to w telemarketera-ściemniacza, robotnika sezonowego, portiera, gońca, piekarza czy sprzątacza najgorszego syfu, by poznać obłudę i zgrozę kapitalistycznego rynku pracy. Znosił mozół charakteryzacji – gdy przebrał się za tureckiego gastarbeitera Alego nie poznała go nawet własna matka! – sądowe i medialne ataki eks-chlebodawców, których pogrążały jego demaskatorskie teksty, ostracyzm środowiskowy i nerwowe, ryzykowne życie w ciągłym rozszczepieniu jaźni, bo chciał się przekonać, jak to jest być popychadłem, frajerem zasuwającym na minimalnej stawce, automatem w ludzkiej skórze, kimś bez przyszłości, kimś martwym w środku. Nie przeczuwał zapewne, że ową wiedzę można posiąść o wiele mniejszym nakładem wyrzeczeń i sił. Wystarczy na przykład skończyć polonistykę.

Kiedy opuściłem mury almae matris, skonstatowałem z przerażeniem, że ktoś podmienił świat. To co wokół – rzeczywistość, czy też szerzej: Łódź roku 2000 – nie było już parkiem tematycznym obfitującym w zdroje, łączki i darmowy katering, jak za dionizyjskich studenckich czasów, ale jedną z map „Fallouta”, pełną bossów i mutantów. Bezrobocie sięgało 15% i rosło. Realne wjechało z buta.

Zacząłem od firmy z wentylacją. Oszałamiające, świeże doświadczenie – obsługa paleciaka, wężowiska rur spiro, szorstkie interakcje na zakładzie, stanowisko magazyniera-pakowacza, konkretny, fizyczny zasuw. Później stacja benzynowa. Niekiepsko – poznałem takie słowa jak „sorbent” czy „paliwozdwójeczkifakturakartą”, parzyłem latte macchiato typom, o których Fajbusiewicz robił 997, odwiedzali mnie lunatycy, złodzieje, całe rodziny i dyrektorzy handlowi z manierami nazistów, wciskałem klientom drogi chłam, za który otrzymywali ekstra punkty na swoją kartę lojalnościową i mogli je wymienić na zwykły chłam z naszego KATALOGU Z NAGRODAMI, co środę i sobotę obcowałem z graczami w totka, ludźmi, którzy błagali, żebym lewą ręką, nie prawą, wrzucał ich kupony do lottomatu… Po stacji znalazłem się w dziale administracyjno-finansowym pewnej łódzkiej szkoły prywatnej. Dyrektorowali tam państwo L. Otyli burżujscy gnębiciele wprost z komunistycznej agitki epoki browninga i bomb z lontem, którzy wobec pracowników stosowali liczne represje, spośród których wymienić należy podsłuch, mobbing i herbatę Aro. Zaliczyłem też bibliotekę, a po niej – wydawnictwo z literaturą dziecięco-młodzieżową.  

Ale moja kariera nie była ciągiem płynnych, ambicjonalnych transferów pomiędzy branżami. Nową posadę zazwyczaj poprzedzały miesiące bezrobocia, dyskretnych załamek, fuch (korepetycje?, karczowanie buszu na działkach?, zapraszam!), wytwarzania balzakowskich ilości cv, i – w końcu – rozmów kwalifikacyjnych. Interrogacje te, przeprowadzane w tak diametralnie różnych wnętrzach jak salon z galanterią skórzaną, ul call center czy hurtownia armatury łazienkowej i wykładzin boleśnie uświadamiały mi, jak nisko na giełdzie życia i śmierci notowani są filolodzy.

Pewnie dlatego każdy, obojętne, czy pozostawałem z nim w relacji krwi i przelewu, czy nie, garnął się do udzielania mi pouczeń. Dekada lat zerowych to w moim przypadku wielki show mendzenia arywistów, telewizyjnych autorytetów płci obojga, geniuszy samorozwoju, życzliwych pasywno-agresywnych cioć i pucybutów, którzy zostali mikroprzedsiębiorcami i uważali, że jedynym remedium na chronicznego, zawodowego pecha jest otwarcie jakiegoś PPHU.

Nie pamiętam, kiedy pomyślałem o tym po raz pierwszy. Może w trakcie usuwania lodu ze stacyjnego parkingu o 4 nad ranem, bo miarowe uderzanie skuwakiem i mróz sprzyjają refleksji – może podczas zestalonej nudy drugomajowej wachty bibliotekarskiej pośród Konga roślin doniczkowych i ciszy? Pomyślałem wtedy, że pracą idealną jest praca w domu.

Pracuję w domu jako lektor propozycji wydawniczych i redaktor od pięciu lat. Dzień, w którym to się zaczęło, 13 lutego roku 2012, celebruję jako małe święto. To był wyjątkowy poniedziałek – siadłem przy własnym biurku i za widok miałem nie sylwetkę nielubianego kolegi, burą ściankę boksu, dyszący serwer czy drzwi, przez które mógł wtargnąć rozjuszony petent, ale polukrowany zimą las Krogulec. Odetchnąłem z ulgą. A więc nigdy więcej biurowych intryg, tych niszczących psyche wojenek, sojuszy, obmów i aktualizowanych co dobę plotek, przy których zakulisowe działania Borgiów wydają się etyczną, transparentną dyplomacją, nigdy więcej pobudek o świcie, wystawiania się na kanikułę bądź niż znad Skandynawii, męczącego dobierania garderoby i kontorsji, słuchania kawałów szefa na zmianę z jego kaznodziejstwem i przebywania na niewielkiej przestrzeni z mięsożernymi ssakami, nigdy więcej komunikacji zbiorowej. Same plusy.

Pracuję od 8 do 16 – ni mniej, ni więcej. Weekend to świętość – nie tykam elektroniki i zadrukowanego papieru. Czas, który oszczędzam na dojazdach i powrotach wykorzystuję w zbożnych celach, takich jak badminton małżeński, tajemnice kuchni molekularnej, piesze wycieczki po regionie. Wysypiam się, stres zniknął. Zlecenia wykonuję w terminie; bywa, że i przed. Nawet tak wolę – przed. Schudłem około 2 kilogramów. Mam zdrowe ciało i przychodzą mi do głowy wyłącznie jasne, pogodne myśli.    

No dobra, żartowałem.

Praca w domu to otchłań, w której solenne postanowienia i harmonogramy przepadają jak płatki śniegu w ogniu. To co pod bezlitosnym okiem przełożonego zrobiłbym w mig, robię godzinami. Stałem się abnegatem, który otwiera kurierowi w piżamie. Jestem na przemian zmęczony i pobudzony. Pobudzony nadmiarem bodźców i zmęczony efektami tego pobudzenia, które to zmęczenie ustępuje dopiero po solidnej dawce niusów i postów. Mój umysł osiągnął stan zupełnego rozkawałkowania. Mówię do siebie. I ganię się za to na głos. 

W porządku – i to nie jest prawdą.

Im dłużej pracuję w tym systemie, tym mocniej jestem przekonany, iż chyba nie da się rozsądzić, czy ostatecznie przynosi on więcej szkody niż pożytku. Znam takich, którzy po roku izolacji w mieszkaniu z pianą szaleńczej radości na ustach wrócili do ciżby i zgiełku biura. Ale są i ci, którzy takiego powrotu już nie mogą sobie choćby wyobrazić.

Praca w domu to nieustająca wojna, którą toczy praca i niby-praca, a dokładniej – wojna między pracą a kilkoma odmianami niby-pracy; niektóre przypominają wprawdzie pracę, ale pracą – pracą właściwą – absolutnie nie są. Tu rozróżniamy: myślenie o pracy, research do pracy, magiczne czynności, dzięki którym ma się zdecydowanie lepiej pracować, wykonanie innych magicznych czynności, by oddać się w stu procentach magicznym czynnościom, dzięki którym ma się zdecydowanie lepiej pracować, zrobienie innej pracy, by móc TEJ oddać się w stu procentach, namysł, czy pracy na dzisiaj nie wykonać aby jutro, kąpiel. 

C. Mason C. Mason, „Codzienne rytuały. Jak pracują wielkie umysły” (przeł. A. Napiórska)

Kolejnym niebezpieczeństwem, jakie czyha na pracującego w domu jest zlanie się pracy, niby-pracy i relaksu w jeden roboczożyciodzień.

Theodor Adorno napisał w „Minima moralia”, czym różni się praca urzędnika od pracy inteligenta: urzędnik ma podzielony dzień na czas pracy i tak zwany leisure time. Natomiast inteligent nie ma tego podziału, bo albo wszystko jest pracą, albo wszystko jest leisure – Michał Rusinek w rozmowie z Agatą Napiórską w: „Jak oni pracują?”.

Jeśli do południa brałeś udział w buniowych gównoburzach, z powodów nie do końca wytłumaczalnych pochłonęły cię artykuły o genealogii rodu Kardashianów, czatowałeś z pięcioma osobami równocześnie – a na dodatek w przerwach wznosiłeś misterne wielowarstwowe kanapeczki, istne pagody z wędlin i sezonowych warzyw – to wieczorem musisz zrobić dogrywkę, by wyrobić się z pracą. Z czasem staje się to normą – pozwalasz sobie na luz i nonszalancję za dnia, bo wiesz, że masz noc. Noc zostaje nieodwołalnie zawłaszczona przez twoją pracę. Sen również. Podobnie dzieje się z sobotą i niedzielą. Zniweczyłeś dzień, a po kolacji rodzina zażądała od ciebie, byś dopełnił obowiązków humanistyczno-serialowych? Żaden problem. Przecież będzie weekend.

Weekend jest zabójstwem dla jednostki i śmiercią dla każdej rodziny. […] po zakończeniu pracy, poszczególny człowiek, a więc każdy, zostaje raptem zupełnie sam, ponieważ ludzie tak naprawdę i rzeczywiście żyją przez całe życie jedynie pracą, tak naprawdę i rzeczywiście mają tylko swoje zajęcie, nic więcej. Żaden człowiek nie może drugiemu zastąpić zajęcia, nie ginie on nawet wtedy, gdy straci najistotniejszego, najważniejszego, najukochańszego człowieka, ale kiedy odebrać mu pracę czy zajęcie, usycha i niebawem umiera. – T. Bernhard, „Autobiografie”, przeł. Sława Lisiecka.

A potem w weekend jest pogoda, niespodziewani goście, grypa lub grill, z którego nie da rady się wymigać – i tak w kółko. W rezultacie trwasz w permanentnym niedoczasie i zawsze masz do tyłu z planem. Żyjesz złudą, że jakoś i kiedyś – może na Wielkanoc, albo w tygodniu między świętami a sylwestrem, albo na majówce – uda ci się nadgonić i wyzerować pulę zobowiązań, dzięki czemu stłumisz wyrzuty sumienia, spacyfikujesz panikę. Ale takich cudów nie ma.

Wspaniałe narzędzie, które w ogóle umożliwia aktywność zawodową na odległość szybko okazuje się być arcywrogiem pracującego w domu. Internet to otwarta paczka z czipsami – rozprasza, wciąga, nie można przestać. Skrolowanie, mail, Allegro, skrolowanie, portal informacyjny, mail, skrolowanie, komentarz, sprawdzanie, czy ktoś odpisał na ten komentarz, skrolowanie, YouTube, mail, prognoza na jutro, komentarz na komentarz do komentarza, link, skrolowanie, mail, czekanie, czy ktoś odpisał na komentarz do komentarza komentarza, skrolowanie, link. Pracujący w domu koło północy zauważa, że obejrzał i przeczytał już wszystko, czego nie chciał. Od remiksów Stonogi przez zapowiedzi wydawnicze na następny kwartał aż po ofertę hoteli w Nassau. Niewiele pomaga mu świadomość, że nie jest w tym sam.

Piechocinski

Kiedy pracujący w domu chodził do pracy, to zwracał uwagę na swoją powierzchowność. Niepokoiło go, jak prezentuje się w oczach reszty, czy nie wzbudza obrzydzenia, czy nie został postacią z obiegowych żarcików. Gdy pracujący w domu od dłuższego czasu pracuje w domu, już się tym nie zamartwia, bo rzadko widuje kogoś poza bliskimi. Pracujący w domu przykłada za to ucho do siebie i nasłuchuje, czy wszystko w nim działa poprawnie. Trapią go te niezidentyfikowane kłucia, nagłe spadki formy, te plamki i zgrubienia, których wcześniej przecież nie było. Pracującego w domu może doświadczać klaustrofobia, a zarazem i nerwica lękowa – lęk przed wyjściem na dwór i trwoga, jaką napawa tkwienie w tych samych ścianach i bieliźnie. Pracujący w domu staje się dla samego siebie zwierzątkiem, które poddaje kwarantannie.    

Pomimo swoich niewątpliwych i licznych zalet – zwłaszcza dla kogoś, kto nosi w sobie niewyoutowanego mizantropa i nie przepada za korkującym się ciągle miastem – praca w domu jest, no cóż… tylko inną formą pracy. Bywa to sporym zaskoczeniem dla tych pracujących w domu, którzy wyobrażali sobie coś na kształt wzniosłych mediumicznych seansów pomiędzy chlebodawcą a zjadaczem chleba. Niestety – przed pracą nie ma ucieczki. „Mamy […] do czynienia z samonapędzającym się mechanizmem wbudowanym w kapitalizm, który całkiem nieźle sobie radzi z wymyślaniem sposobów, żeby zatrzymać nas w pracy. Podobnie jak przed tym, co ze sobą niesie, albo nieść może: pracoholizm, niszczący stres, poczucie niespełnienia, wypalenie, rozregulowanie stosunków międzyludzkich, zaburzenia metabolizmu, narastający radykalizm upublicznianych w internecie opinii na dowolny temat. Znikąd ratunku – nawet postęp technologiczny, choć sam w sobie imponujący i angażujący portfele i atencję milionów konsumentów, nie obiecuje dzisiaj niczego pracującym i zapracowanym.

Nie musiało do tego dojść. Jeszcze w latach 60. ludzie wierzyli, że postęp technologiczny i automatyzacja pracy doprowadzi do skrócenia godzin pracy i da wszystkim dość czasu na wypoczynek. Zamiast tego pojawiło się jednak jeszcze więcej pracy.

Tyle Jaroslav Fiala, a David Graeber dodaje:

W 1930 r. John Maynard Keynes przewidywał, że do końca wieku technologia rozwinie się na tyle, że w krajach takich jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone nie będzie pracowało się więcej niż 15 godzin tygodniowo. Nie ma podstaw, aby uważać, że Keynes się mylił. Biorąc pod uwagę dostępne technologie, opisana sytuacja jest możliwa; nie ma jednak miejsca, wręcz przeciwnie – „usprawnienia” mają służyć temu, żebyśmy pracowali jeszcze dłużej. Aby to osiągnąć, powstająca w ten sposób praca do wykonania powinna być, i faktycznie jest, bez sensu. Ogromne rzesze ludzi, zarówno w Europie, jak i Ameryce Północnej, spędzają całe swoje pracownicze życie, wykonując zadania, które, jak sami po cichu przyznają, nie muszą tak naprawdę być wykonane. Moralne i duchowe zniszczenia wywoływane przez taką pracę są większe, niż mogłoby się wydawać i, choć praktycznie nikt o tym głośno nie mówi, zostawiają bliznę na naszym zbiorowym jestestwie.

Otuchy może dodawać fantazjowanie o niedalekim wyrwaniu się z kieratu pracy i zależności, by zrealizować jeden z alternatywnych modeli istnienia:

  1. uciułanie potrzebnych funduszy, rzucenie pracy i wyprowadzka na prowincję, by wieść tam życie ciche – serowarstwo, sztuka ludowa, filozofia slow,
  2. bycie darmozjadem,
  3. świadome bezrobocie,
  4. spadek.

Albo pocieszanie się, że będzie już tylko gorzej, bo nadciąga totalna automatyzacja, prekaryzacja i uberyzacja pracy, ergo nie mamy jeszcze tak źle, jak mieć możemy.   

Pora otworzyć oczy. Praca w kształcie, do jakiego przyzwyczaił nas wiek XIX i XX, jest gatunkiem ginącym. Powoli wkraczamy w świat, w którym starczy jej tylko dla nielicznych. Na razie jej miejsce zajmuje nie-praca, czyli taka, która pozwala na spełnienie zachcianek, ale nie na samodzielne życie w modelu, do jakiego przyzwyczaiło nas poprzednie stulecie.

Według badań z 2013 roku z powodu automatyzacji dojdzie w USA w ciągu kolejnych dwudziestu lat do zaniku 47% miejsc pracy. Ponadto roboty są coraz mądrzejsze. Oprócz fabryk i supermarketów zaczynają być wykorzystywane również w innych branżach, jak na przykład w przemyśle spożywczym, w transporcie, medycynie czy szkolnictwie. A to jeszcze nie koniec.

W 2009 roku grupa naukowców z Uniwersytetu Północno-Zachodniego w Chicago rozwinęła technologię, która poradzi sobie nawet z pracą dziennikarza. Ich system o nazwie StatsMonkey pisał najpierw wiadomości sportowe – po wprowadzeniu podstawowych danych tworzył przekonujący tekst, który był niemal nie do odróżnienia od pracy dziennikarza sportowego. Wspomniana grupa z Chicago założyła następnie firmę Narrative Science i zbudowała bardziej zaawansowaną technologię o nazwie Quill (Pióro). Potrafi ona już tworzyć teksty z różnych dziedzin, z polityką i gospodarką włącznie, i zaczęła być szybko wykorzystywana przez wielkie media, przykładowo przez czasopismo „Forbes”.

I tak właśnie skończy się świat (pracy). Nie humanistą, a robotem.