Niewiele przyjemności – ogólnodostępnych, legalnych, całorocznych – może równać się z momentem, kiedy uświadamiamy sobie, że oto nasz urlop się rozpoczął. Wbrew pozorom nie dzieje się to zazwyczaj w ostatnim dniu pracy – pośród gasnącej wrzawy biura, przy wylogowywaniu – ani w trakcie gorączkowej transmutacji skłębionych ciuchów w schludny, foremny bagaż, ani wtedy, gdy za panoramiczną szybą terminalu numer 2 zjawiają się i nikną kolejne samoloty niczym ociężałe, barwne atrakcje oceanarium, a lotniskowy megafon wzywa człowieka o nazwisku „Delgado”. Potrzeba czegoś więcej. Myślę tu o połączeniu duchowej równowagi z okolicą wyposażoną w słońce, niewyszukany alkohol, komplet wygodnych mebli ogrodowych i kilka ekspozycji natury – drzewa, ruchome ptaki – by od czasu do czasu zawiesić rozleniwione oko na czymś innym niż horyzont bądź własna, obnażona stopa. Do tego nieco cierpliwości i pyk! Nagrodą jest błogostan i pewność, że szef to odległe, skrzeczące widmo, któremu włączono „mute”, na świecie obowiązuje polityka miłości, śmierci nie ma.
Zajechaliśmy koło południa, wylegliśmy przed dom. Idealnie. „Ogrodzony hektar”, rzucił butnie gospodarz, jakby to ulokowane między lasem a kukurydzą agro było Kamczatką lub stanem Iowa, a on jego dożywotnim, uwielbianym gubernatorem. Taras ze stołem i krzesłami, stopień niżej – drugi z leżakami. Za nimi łączka, która przez dobrych kilkadziesiąt metrów łagodnie spływała ku sitowiu jeziora, gdzie żeglowało stado kaczek i duet landszaftowych łabędzi. Po jej prawej stronie warzywniak, azyl grillowy i szklarenki, po lewej winnica. Wybraliśmy relaks na ogromnym piknikowym kocu, którego połowa spoczywała w cieniu przyjaznej śliwki, a połowę zagarnęła sierpniowa niedziela. Co kwadrans biła armatka płosząca kormorany i rybitwy, które łupiły pobliskie gospodarstwo rybackie, buczał kombajn, wilczur Bruno z nudów zapuszczał się do otwartej drewutni, by zaskamlać do któregoś z trzech kotów drzemiących tam na spiętrzonych polanach. Cicho, bez ludzi, ospale. Po jakimś kwadransie objawiła mi się prawda prawd – laba. Od jutra tylko familijne rajzy, nieodpowiedzialna konsumpcja, Polska A- i B+, maratony leżenia. No i czytanie.
Tym razem zrezygnowałem z tradycyjnej feerii gatunków i formatów i postawiłem na monotematyczność; tytuł jeden, ale solidny, pożywny. Hamletyzowałem więc przed wyjazdem, którą to wstydliwą zaległość nadrobić w sielskich dekoracjach Wielkopolski i Kujaw: „Księgi Jakubowe” czy „Finneganów tren”, „Sprawę pułkownika Miasojedowa” czy nowe tłumaczenie „Braci Karamazow”? Ostatecznie wybrałem „Moją walkę” Karla Ove Knausgårda.
Karl Ove Knausgård, „Moja walka. Księga 1”. Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 547 stron, w księgarniach od stycznia 2015Urlop dzisiaj nie służy bowiem wyłącznie temu, by choć na dwa tygodnie odciąć się od bliskich i przełożonych i na fotogenicznych odludziach, w miasteczkach Andaluzji bądź Kalabrii, nad Morzem Jawajskim lub w Bieszczadach odbudowywać duszę i organizm zrujnowane przez turbokapitalizm. To również okazja – często jedyna taka w roku – żeby wrócić do pradawnych, szlachetnych form obcowania z literaturą i spróbować żyć, jak za pierwszych dni stworzenia, kiedy mieliśmy nudę, długie wieczory, telefon na poczcie, a w głowie ład i własne myśli. Kiedy tekst był posiłkiem, a nie tartinką czy żarciem. Kiedy wielogodzinna sesja z książką na podołku nie wywoływała u postronnych zdziwienia i współczujących półuśmiechów – kiedy nie stanowiło to dowodu lenistwa. Kiedy jako odbiorcy kultury nie byliśmy jeszcze przebodźcowanymi, nieszczęśliwymi wieprzami, chłepcącymi na wyścigi to, co leje im się przez całą dobę do paru korytek naraz. Urlop daje szansę, by na powrót zostać anakondą, która z godnością i powoli trawi na uboczu swoją książkową ofiarę.
W pierwszą noc urlopu wzniosłem obok kanapy stosik Knausgårda i rozpocząłem lekturę. Czytając, myślałem zarazem o tym niepokojącym paradoksie naszej epoki – im mniej czytelników, tym więcej książek, i coraz grubszych. Pięć ksiąg „Mojej walki” to 3251 stron. Opus magnum Tokarczuk – 912, ostatni Żulczyk – 864, Engelking – 560, trzy powieści Twardocha, dzięki którym znalazł się w pisarskiej ekstraklasie, zajmują w sumie blisko 1500 stron, zeszłoroczny bestseller „Małe życie” – 816, „Dzikusy”, hit z Francji, 4 tomy po bite 300 stron każdy, tetralogia Ferrante ponad 2000, „Miasto w ogniu” – jak utrzymuje jego wydawca, „najgłośniejszy debiut ostatnich lat” – 1024 strony, inny najgłośniejszy debiut ostatnich lat, czyli „Niksy”, 864 strony. Nawet taki Piotr Zaremba, jak na chwilę oderwał się od walki z podłym salonem i napisał powieść – pod jakże niepokojącym tytułem „Zgliszcza” – to na stron 880, ni mniej, ni więcej.
Ów trend zadziwia tym bardziej, jeśli pamięta się, że jakieś półtorej dekady temu prorokowano radośnie, iż przyszłością literatury jest minimalizm. W nim to upatrywano ratunku dla literatury, która jakoby wyczerpała się i umarła. Papier dzielił z nią ten smutny los – zamordowany przez ekraniki połączone siecią. Funkcjonujące w biegu, stresie i wiecznym niedoczasie społeczeństwo miało stracić ochotę i możliwości, by konsumować sążniste wielowątkowe opowieści, wojny i pokoje doby cyfrowej. Ewentualny apetyt na prozę miał być zaspokajany – w poczekalni, korku, metrze, na minutę przed snem – tycimi narracjami wyświetlanymi na sagemie.
Tymczasem był rok 2017, siedziałem na kanapie w agro 60 kilometrów za Poznaniem i dzierżyłem gruby jak biblia i ciężki niczym inkunabuł 1 tom „Mojej walki”, 745 stron. Entuzjaści przyszłości, w której literatura zstępowała do nas z chmur, dysków i serwerów – literatura na podobieństwo gazu: niematerialna, a skuteczna – w swojej pysze zbagatelizowali lub w ogóle nie wzięli pod uwagę, jak ostatecznie ważny jest fetysz książki-przedmiotu – rzeczy, którą można wziąć do ręki, rzeczy, która pachnie, jest i waży. Nie dość, że wspomniany minimalizm okazał się mrzonką – hej, gdzie te carvery, gdzie te deeplovy spływające na komóreczkę? – to w dodatku papier trzyma się świetnie i nic mu nie robią najcieńsze kindle i ebooki.
Czytając 1 księgę „Mojej walki”, czytałem 1 księgę „Mojej walki”, ale zarazem myślałem o różnych sprawach i osobach. Dlaczego? Warunki miałem przecież idealne. Wszyscy spali – nie tylko w pokoju, ale i w całym domu. Również i okolica dostroiła się do mojego prywatnego misterium – pogrążona w mroku i niema, jakby odłączona nagle od prądu. Tylko od czasu do czasu, zwabiona blaskiem lampy, ćma obijała się z czułością o szybę, szczerząc czułki i kły. Cisza, spokój i błoga świadomość, że jutro nie ma pracy. A mimo to wciąż nie umiałem wejść w rytm książki Knausgårda, oddać się jej bez reszty, pozwolić, by ta opowieść o udrękach dzieciństwa, szaleństwach młodości i chaosie życia dorosłego – chaosie ojca, męża i pisarza – pochłonęła mnie totalnie, tak jak kiedyś totalnie pochłaniały mnie opowieści o udrękach dzieciństwa, szaleństwach młodości i chaosie życia dorosłego.
Przez lata umiałem czytać zajadle, lektura była głębiną, w której przepadałem na pół dnia. A teraz po kwadransie czy dwóch poczułem niepokój. Najpierw lekki, coś w rodzaju wewnętrznego świerzbienia, a potem silniejszy, ekspansywny. Zacząłem się wiercić, oddychać przez nos i bezwiednie drapać przedramiona. Mózg produkował wątpliwości i pytania. Byłem jak Odyseusz kuszony przez syreny, by porzucił misję i oddał się niezobowiązującej rozrywce. W moim przypadku – bym zajrzał do internetu. Ogarnęło mnie bowiem silne przekonanie, że gdzieś tam, na Buniu, na Twitterze, na mailu, dzieją się ciekawe, istotne sprawy, toczą decydujące spory, rozbłyskują supernowe, których lot warto śledzić, umierają moi ukochani pisarze, a ja o tym nic nie wiem, spływają lukratywne oferty, upadają rządy, pustoszą świat hollywoodzkie klęski żywiołowe, od godziny trwa wojna nuklearna. Nie chodziło tylko o głód informacji i rozglądanie się za działką niusów i komentarzy – doskwierało mi samo wykluczenie spośród zalogowanej, skomunikowanej społeczności, jakbym wylądował raptem w Norylsku czy na pustyni Atakama i dowiedział się, że jestem ostatnim człowiekiem.
Karl Ove Knausgård, „Moja walka. Księga 2”. Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 748 stron, w księgarniach od maja 2015 To było zastanawiające i dziwne, bo przecież sam zrezygnowałem z netu, chcąc sobie na wyjeździe zrobić detoks od codziennej porcji soku z Polski – tego miksowanego w soszialach koktajlu zgrozy, nienawiści i beki – i odzyskać dzięki temu umiejętność snucia refleksji i analizowania. Miałem dość kompulsywnych reakcji, myślenia memem i wywijania retorycznym bejzbolem – dość naciągania cudzym gniewem i odpłacania gniewem. Dość podsrywek, toksycznej ironii i ciągłego sprawdzania powiadomień. Ale – nic z tego. Bo gdy udało mi się w końcu od tego uwolnić, to natychmiast zaczęło mi tego wszystkiego brakować. Zamiast zen – zew.
I zamiast czytać 1 księgę „Mojej walki”, czytałem 1 księgę „Mojej walki”, a równolegle opędzałem się od dokuczliwych, natrętnych sugestii, które rezonowały w mojej głowie, żebym odpalił telefon lub laptop żony i dokonał aktualizacji, bo jako ktoś, kto od wczoraj znajdował się poza siecią, byłem już starą wersją siebie, kołatały we mnie przeterminowane wiadomości, orędzia i flejmy, nie znałem najnowszych dram i gównoburz. Na szczęście dzięki resztkom wina i honoru udało mi się tym razem spacyfikować FOMO tremens i kontynuować czytanie. Ten dzień skończyłem na 132 stronie.
Gdy siedziałem w domu sam, każdy pokój wyjawiał własny charakter, i może nie były one do mnie wrogo nastawione, ale też się przede mną nie otwierały. Raczej ziały pustką ich ściany, podłogi, sufity, listwy, okna nie chciały mi się podporządkować. Wyczuwałem martwotę tych pokoi. To właśnie ona stawiała mi opór, i to nie w znaczeniu ustania życia, lecz w sensie jego nieobecności, tak jak życie jest nieobecne w kamieniu, szklance wody, w książce. Obecność naszego kota Mefista nie była dostatecznie silna, by usunąć ów aspekt tych pomieszczeń – widziałem wtedy jedynie kota w ziejącym pustką domu, ale gdy tylko pojawiał się jakiś człowiek, nawet niemowlę, martwota znikała. Mój ojciec wypełniał pomieszczenia niepokojem, matka łagodnością, cierpliwością i melancholią, a czasami, kiedy wracała z pracy zmęczona, również słabym, lecz mimo to wyczuwalnym, skrywanym pod powierzchnią prądem poirytowania. Per, który nigdy nie docierał dalej niż do sieni, wypełniał ją radością, nadzieją i podporządkowaniem. Jan Vidar, do tej pory jedyna osoba spoza rodziny, która wchodziła do mojego pokoju, wypełniała go uporem, ambicją i koleżeństwem („Moja walka. Księga 1”).
Kolejne dni biegły nam w podobny sposób – do południa wycieczka, potem obiad, spacer lub sjesta czytelnicza pod drzewkiem owocowym, kolacja, nocne czuwanie przy „Mojej walce”. Knausgård jeździł ze mną wszędzie.
Zabrałem go do pobliskiego Kwilcza, smutnej, postapokaliptycznej miejscowości na rozstaju dróg szybkiego ruchu, gdzie straszyły pozostałości dawnych systemów prestiżu i wyzysku – pałac Kwileckich w zapuszczonym parku, opustoszałe, gigantyczne obory po PGR; do Międzywodzia w deszczu, do słonecznych Pniewów, do Drezdenka, tej stolicy nudy i rewitalizacji, na plażę nad zalewem w Sierakowie (jegomość z ręcznika obok długo lustrował okładkę 2 księgi „Mojej walki”, po czym odstąpił od pytania); do Białokosza słynącego z romantycznych ślubów na przypałacowych terenach zielonych (biała altanka, wysypka białych płatków na trawniku); i do Poznania, w którym po wyczerpującym rajdzie po Jeżycach i rynku znaleźliśmy wytchnienie na skwerze Zielone Ogródki. Tam, pośród hasających dzieci, ciurkającej fontanny i szumu miasta, czytałem, jak Knausgård wchodził w swój wiek męski.
Koło czterdziestki owo życie, dotąd tymczasowe, stawało się prawdziwym życiem, a to kładło kres marzeniom, wszelkim wyobrażeniom o tym, jak będzie wyglądało prawdziwe życie, do jakiego człowiek jest przeznaczony, jak będzie wyglądała ta wielkość, którą ma osiągnąć. W wieku czterdziestu lat człowiek zaczynał rozumieć, że prawdziwe życie jest tutaj, w tej małości i codzienności, gotowe i ukształtowane, i że na zawsze takie pozostanie, jeśli czegoś się nie zmieni. Jeśli nie zrobi się ostatniego zwrotu („Moja walka. Księga 2”).
Karl Ove Knausgård, „Moja walka. Księga 3”.Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 544 strony, w księgarniach od listopada 2015Po pierwszym tygodniu urlopu byłem w połowie 3 księgi, miałem więc spore szanse, by skończyć „Moją walkę” przed powrotem. Podobało mi się u Knausgårda to, że nie fiksował na jednym temacie – jednym wątku, jednej postaci – ale zręcznie i z wprawą żonglował naraz kilkoma. Na oczach czytelnika tasował karty i co rusz wykładał inną, zmieniał perspektywę narracyjną, odpływał w reminiscencjach. Kazał się domyślać, co jest w tym wszystkim dla niego najważniejsze: zderzenie młodzieńczego buntu z konformizmem dorosłości, czyli gniewny, punkowy Karl Ove przepoczwarzający się w wydelikaconego mieszczucha? wszechpotężny ojciec-sadysta, zmora dzieciństwa, która się stoczyła? różnica między Norwegią i Szwecją? miłostki i miłości? dziecko i uroki i niedole tacierzyństwa? obsesja na punkcie pisania? Te pierwsze knausgårdy były jak buniowy feed w dobry, obfity dzień.
Popadłem w absolutną manię. Pisałem bez przerwy. Sypiałem dwie albo trzy godziny na dobę, liczyła się wyłącznie powieść, nad którą pracowałem. Linda pojechała do matki i wydzwaniała do mnie kilka razy w ciągu dnia. Była tak wściekła, że krzyczała do telefonu, a ja po prostu odsuwałem słuchawkę od ucha i pisałem dalej. Mówiła, że mnie zostawi. Odpowiadałem: Zostaw, nic mnie to nie obchodzi, muszę pisać. I taka była prawda. Mogła odejść, jeśli chciała. Mówiła: Zrobię to, nigdy więcej nas nie zobaczysz. Dobrze, odpowiadałem. Pisałem dwadzieścia stron dziennie, nie widziałem liter ani słów, żadnych zdań, żadnej formy, jedynie krajobraz i ludzi („Moja walka. Księga 2”).
Wielkopolskę zamieniliśmy na Kujawy, a komfortową głuszę, do której przez ugory i pola wiodła jedna jedyna wyboista droga, na wieś pod Toruniem. Właściciel tego z kolei agro uśmiechał się tak często, że przywodził na myśl kapłana-rekrutera jakiejś lokalnej sekty bądź akwizytora z torbą wypchaną kosmetykami prawie nie do odróżnienia od oryginalnych. Zaraz po przyjeździe oprowadził nas po swoich wychuchanych, starannie zaprojektowanych włościach. Był to właściwie park tematyczny zorientowany pod gust najbardziej wymagającej klienteli. Znajdowały się tam: trawiasty kort tenisowy, sad, boisko do badmintona, minimalistyczne pole golfowe (7 dołków), staw z rybami, stół do ping-ponga – dzięki temu, że ulokowano go pod namiotem, istniała możliwość zainicjowania partyjki i w niepogodę – sauna, zakątek do gry w bule, liczne ustronia z ławeczką i stolikiem mające służyć biesiadzie lub medytacji i – prawdziwe tour de force – piramida energetyczna zbudowana własnoręcznie z blachy i drewna przez tego tajemniczego, serdecznego człowieka, który wskazał na nią dłonią i z namaszczeniem oznajmił:
– Oczyszcza. Uzdrawia. Zapraszam.
I tutaj kolejne dni biegły nam w podobny sposób: do południa wycieczka, potem obiad, spacer lub sjesta czytelnicza pod drzewkiem owocowym, kolacja, nocne czuwanie przy „Mojej walce”. Knausgård jeździł ze mną wszędzie.
W Toruniu finiszowałem z 3 księgą, a w Bydgoszczy, w lokalu z widokiem na sunącą ospale Brdę, zacząłem 4, którą czytałem dalej na Bulwarze Nadwiślańskim w Grudziądzu i w parku zdrojowym w Ciechocinku. Karl Ove Knausgård, „Moja walka. Księga 4”.Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 616 stron, w księgarniach od czerwca 2016 W Ciechocinku udaliśmy się do tężni i w ich ozdrowieńczym sąsiedztwie spędziliśmy na trawie bite trzy godziny, w trakcie których czytałem o tym, jak nastoletni Knausgård zażywał najróżniejszych inicjacji, tracił złudzenia, znowu wspominał bezdusznego pater familias i wyjechał, by w dziurze na północy Norwegii pracować jako nauczyciel, ostro balować i podrywać uczennice.
Posprzątaliśmy w salonie, tańczyliśmy, nad pasmem wysp zapadła noc, więc poszliśmy się kąpać po ciemku. Stanąłem na końcu trampoliny, nade mną było czarne niebo, pode mną czarna woda, a kiedy skoczyłem, miałem wrażenie, że nigdy nie dosięgnę tafli, cały czas opadałem i nagle otoczył mnie słony chłód, nic nie wiedziałem, wszystko stało się czarne, ale nie było w tym żadnego niebezpieczeństwa, wystarczyło kilka ruchów rękami i wyłoniłem się na powierzchnię, zobaczyłem innych na brzegu, w ciemności przypominających niewyrośnięte, blade drzewka („Moja walka. Księga 4”).
Ale nie szło mi tak gładko jak wcześniej, oj, nie. Doskonale naoliwiona maszyneria 1 i 2 księgi od 3 zaczęła szwankować. Knausgård porzucił wyrafinowany, wielopiętrowy model narracyjny i postawił na horyzontalną opowieść o swoim dzieciństwie, młodości i wstępowaniu w dorosłość. Mogło to być interesujące – i bywało! – ale nie w takim wymiarze: księga 3 liczyła sobie 541 stron, księga 4 – 614. Ponad tysiąc stron o niesnaskach w rodzinie, dźwiganiu brzemienia dziewictwa i pierwszej pracy zawodowej – „Tęcza grawitacji” o złym ojcu, „Bracia Karamazow” o imprezowaniu.
Najgorzej, że raz po raz osuwał się w nużącą, irytującą detaliczność, w szczegółach rozpisywał się o swoich posiłkach sprzed 20-30 lat, przytaczał dialogi o niczym, ciągnące się niczym intryga w „Modzie na sukces”, relacjonował najlżejsze szmerki w sumieniu, bez ustanku szlochał, odbijało mu po alkoholu, miał przedwczesny wytrysk i ględził, ględził, ględził. Była w tym nie tylko próżność i pycha, by podsuwać czytelnikowi pod nos własne ego i biogram w skali 1:1, ale i niekonsekwencja autora, który najpierw sadzi filipiki wymierzone w „fikcję”, gani „zmyślanie”, hołubi wyłącznie takie gatunki, jak esej czy dziennik, i od biedy dopuszcza powieść wzniesioną na fundamencie autobiograficznym, a potem każe nam wierzyć, że pamięta lub zanotował wszystko, co zjadł, wydalił, pomyślał i mówił przez cztery dekady swojego życia; że jest w stanie zrekonstruować emocje i przygody, jakie stały się jego udziałem, gdy był trzylatkiem; że zapamiętał, iż 22 lata temu po spotkaniu z Nilsem Erikiem jadł spaghetti z ziemniakami „obficie polanymi keczupem”.
I choć na trasie do Chełmna przeczytałem już pierwsze zdania z księgi 5, to zważywszy na fakt, iż do końca urlopu pozostały niecałe trzy dni, a ta opowieść o 14 latach spędzonych przez Knausgårda w Bergen liczyła ponad 800 stron, wiedziałem, że nie zdążę.
Moja walka z „Moją walką” trwała jeszcze wieczór albo dwa, w trakcie których dowiadywałem się o tym, co porabiał Knausgård u kresu lat 80., kiedy uczęszczał do bergeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie: uczył się fachu pisarza, ekstremalnie lampartował, łamano mu serce, on próbował nadłamać błony dziewicze, odstawiał Bukowskiego skrzyżowanego z Hamsunem, uprawiał dziwną relację z rodzonym bratem, frustrował się, popadał w łatwą frenezję, uznawał się za geniusza, czuł, że jest nikim, płakał, epatował, regularnie walił konia we wspólnej toalecie, oglądając album z malarstwem europejskim, w którym tu i tam łyskała goluteńka nimfa bądź na wpół obnażona krzepka chłopka.
Karl Ove Knausgård, „Moja walka. Księga 5”.Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 808 stron, w księgarniach od listopada 2016 Czytałem i czytałem, ale już z coraz mniejszym przekonaniem, że podołam wyzwaniu i zdążę. Z błyskotliwego rajdu na Moskwę robił się pomału Stalingrad. Noc nade mną gęstniała... Pod oknami zaś rozwijała się w najlepsze typowa impreza urlopowa na tak zwanej kwaterze, zorganizowana przez naszych sąsiadów – jako mruk odmówiłem brania w niej udziału. Niezmienna konstrukcja takich imprez chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać:
– grill,
– naprzemienne relacje z zakupu ostatniego samochodu,
– dyskusja o bieżącej sytuacji politycznej,
– kiperskie uwagi na temat piwa/sosu czosnkowego/chleba,
– mały zlot pedagogów,
– godzinny monolog człowieka z Katowic,
– próba gry w piłkę nożną po ciemku między orzechowcami,
– wspólne odśpiewanie piosenki „Gumisie”.
Część 6 – bo „Moja walka” nie dość, że podzielona jest na księgi, to jeszcze i na części – czyli niecałe 40% księgi 5, 310 stron z 806, ukończyłem już na walizach, na chwilę przed odjazdem, do wtóru terkoczącego gdzieś w oddali traktora, aplauzu przydomowego drobiu i piań właściciela, który na podwórku żegnał się z moją żoną, obdarowując ją przy okazji winogronem i cukiniami z własnego ogrodu. No i tyle. Zamknąłem książkę, zszedłem z bagażami na dół i odjechaliśmy. Nie zdążyłem.
...był rok 1989, miałem dwadzieścia lat i przepełniały mnie siła i radość życia. Patrząc na ludzi, z którymi szedłem, myślałem, że oni nie są tacy, że tylko ja taki jestem, że będę się wznosił wyżej i wyżej, coraz dalej i dalej, a oni będą w miejscu. Pieprzeni studenci medioznawstwa. Pieprzeni idioci od mediów. Co oni wiedzą o życiu? Czy rozumieją, co jest naprawdę ważne?
Posłuchajcie bicia mojego serca.
Posłuchajcie bicia mojego serca, pierdoleni imbecyle, głupie gnoje! Posłuchajcie, jak bije!
Spójrzcie na mnie, zobaczcie siłę, którą w sobie mam!
Zamierzałem pokonać każdego z nich nie był to żaden problem („Moja walka. Księga 5”).
Parę dni po urlopie, kiedy nieśmiało zacząłem planować dokończenie Knausgårda w porze białego lata lub podczas listopadowego weekendu niepodległościowego, dowiedziałem się, że w pierwszym kwartale 2018 wyjdzie księga 6, ostatnia, „Mojej walki” i będzie liczyła ponad 1200 stron. Dla mnie trud nigdy nie skończony.
Cykl tekstów o POWOLNOŚCI powstaje we współpracy ze Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty, organizatorem festiwalu Podlasie Slow Fest.