„Był wieczór i powoli zapadał zmrok – Hartl kontynuował, opowiadając o tej wyprawie Gitcie Sereny. – W pewnym momencie jechaliśmy wzdłuż długiego wąwozu. Zauważyłem dziwne ruchy gleby: grudki ziemi wyskakiwały w górę, niby pod wpływem własnego napędu, zauważyłem też dym. Wszystko to przypominało wygasający wulkan, jak gdyby pod ziemią wciąż pulsowała lawa. Blobel roześmiał się, a następnie wskazał na wąwóz Babi Jar i zatoczył wzniesioną ręką wokół. «Tu leży moje 30 tysięcy Żydów». Gazy wydzielane przez martwe ciała bulgotały w topniejącej ziemi”.
(przeł. M. Urbański)
Ta relacja, którą we wstrząsającej książce „Mistrzowie śmierci. Einsatzgruppen” przytacza Richard Rhodes, nie tylko pokazuje okrucieństwo i bezduszność nazistów, ale i dowodzi, że zabici ludzie nie znikają. Mimo głębokich dołów, ustronnych miejsc kaźni, ton ziemi, nasadów, zastraszania i eliminowania świadków, stosów obracających zwłoki w popiół, zmowy milczenia czy negacjonistycznej polityki historycznej pamięć o nich trwa. Choćby miała przybrać nawet tak makabryczną formę jak tutaj, gdy oprawca chełpi się publicznie krwawym dziełem. Rzeź, masakra, czystka, masowa egzekucja – jakkolwiek nazwiemy ludobójstwo – poraża ogromem wyrządzonej krzywdy, lecz zarazem skala tego rodzaju aktu uniemożliwia skuteczne zatarcie wszelkich po nim śladów. Ingerencja w krajobraz, zbiorową psyche społeczności ofiar i postronnych jest zbyt intensywna i rozległa. Dlatego o zbrodniach powstają opowieści. Często najpierw domowe, w obrębie małej wspólnoty, lokalne, gdy mord zostaje utajony w potocznej nazwie lasu bądź polany, kiedy o transportach i likwidacji mówi się tylko wśród swoich. Później toczą się oficjalne śledztwa, kręci się filmy, publikuje książki i świadectwa. To również przypadek masakry w Babim Jarze, gdzie członkowie Sonderkommando 4a z Einsatzgruppen C przy wsparciu batalionów pomocniczych ukraińskich i niemieckich w ostatnich dniach września 1941 roku zastrzelili 33 761 Żydów – mężczyzn, kobiet i dzieci. (W sumie na terenie Babiego Jaru zgładzono ponad sto tysięcy osób, wliczając jeszcze Żydów, partyzantów, Ukraińców, Romów, Turkmenów, nieuleczalnie chorych i więźniów pobliskiego obozu koncentracyjnego zastrzelonych tam między jesienią 1941 a wyzwoleniem Kijowa zimą 1943 roku).
Timothy Snyder powiedział w jedną z rocznic masakry w Babim Jarze, że jeśli chodzi o eksterminację europejskich Żydów, „to było absolutnie centralne wydarzenie. Holokaust nie zaczął się od gazu, zaczął się od kul. (…) Te masowe egzekucje dowiodły, że coś takiego jak fizyczna eksterminacja Żydów jest w ogóle możliwa i że tzw. ostateczne rozwiązanie może polegać na mordowaniu Żydów tam, gdzie mieszkają. Na początku wojny jeszcze dopuszczano na szczytach władzy III Rzeszy, że oni zostaną wywiezieni i znikną w jakimś odległym miejscu świata”.
Temat mordu w Babim Jarze w swoim najnowszym dokumencie podejmuje Sergiej Łoźnica. Łoźnica od wielu lat konsekwentnie zgłębia i opisuje tragedie, przemiany i totalitaryzmy, jakie dotknęły w ostatnim stuleciu Europę Wschodnią. Zasadniczo ogranicza się do Rosji i Ukrainy, ale przecież zjawiska te oddziałują i na sąsiadów obu tych krajów. I tak na przykład w „Zmianie” ukazał schyłek ZSRR, a w „Pejzażu”, „Artelu” i „Liście” pogrążoną w kryzysie i beznadziei rosyjską prowincję. „Pogrzeb Stalina” przedstawiał wielodniową ceremonię pochówku rosyjskiego faraona. „Proces” był rekonstrukcją stalinowskiej pokazówki sądowej, natomiast „Majdan. Rewolucja godności” to zapis burzliwych protestów w Kijowie przełomu 2013/2014 roku, za sprawą których ostatecznie uformowała się nowa Ukraina. Łoźnica tworzy również fabuły, spośród których najbardziej znane to „Donbas” i „Łagodna”. W satyryczno-brutalnym „Donbasie” obnażał metody działania tak zwanych separatystów i ich moskiewskich mocodawców, w „Łagodnej” widzimy zaś Rosję jako kafkowskie podzamcze, labirynt biurokracji, przemocy i marazmu, z którego nie ma wyjścia.
„Babi Jar” zdążył już zdobyć nagrodę dla najlepszego filmu dokumentalnego podczas zeszłorocznego festiwalu w Cannes. Polska premiera odbędzie się na festiwalu 19. Millennium Docs Against Gravity, który zaczyna się 13 maja. Podtytuł „Babiego Jaru” brzmi „Konteksty” i przed seansem dobrze przeczytać na przykład wnikliwy tekst pióra Jadwigi Rogoży, w którym opisała najróżniejsze konteksty właśnie – dla widza polskiego z pewnością nie dość oczywiste i widoczne – w jakie uwikłany jest film Łoźnicy. Sztuka nie powstaje w próżni, a tym bardziej w próżni nie funkcjonuje.
Rację więc mają krytycy „Babiego Jaru”, których głosy rekapituluje Rogoża, że rozpoczęcie przez Łoźnicę opowieści od 22 czerwca 1941 roku jest znaczące, a przez to – nie jest niewinne. Reżyser wpisuje się tutaj bowiem w rosyjską wersję historii XX wieku, wedle której II wojna światowa rozpoczęła się od operacji „Barbarossa” i uderzenia armii Hitlera w kierunku na Kowno, Mińsk i Kiszyniów. W konsekwencji znika wszystko to, co działo się przed atakiem, a więc – pakt Ribbentrop-Mołotow, napaść Związku Radzieckiego i Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku, nazistowski podbój Europy Zachodniej, bitwa o Wielką Brytanię, wojna z Finlandią, współpraca militarno-surowcowa Stalina z Hitlerem. Łoźnica operuje tutaj zatem na polu mitu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, w którym Związek Radziecki funkcjonuje jako kolejna ofiara nazistowskiego totalitaryzmu, a nie jego ledwie wczorajszy sojusznik. Co więcej, i sam Babi Jar traci część swojej historii, bo na długo przed późnowrześniową masakrą Żydów chowano tam ofiary Wielkiego Terroru.
„Babi Jar” to film długi, intrygujący i ważny, ale też kontrowersyjny i wymagający od widza nieustannej czujności, ciągłej niezanikającej świadomości, na co ów widz w istocie patrzy. Dzieje się tak za sprawą narracji, w której Łoźnica postawił omal wyłącznie na wizualne świadectwa z epoki. Brzmi niegroźnie, ale najczęściej chodzi przecież o produkcje wydziałów propagandy ZSRR i Niemiec – to, co przesuwa się przed naszymi oczami, nie jest dziełem przypadku ani nie wiąże się z pragnieniem zarejestrowania prawdy. Rezygnacja z odautorskiego suflerowania i rozgadanych głów – historyków, świadków, weteranów – pozwala widzowi popłynąć z nurtem obrazów, jednak wytworzone w ten sposób przekonanie, że oto uzyskaliśmy wgląd do Historii, jest oczywistą iluzją.
Pierwsze sekwencje „Babiego Jaru” to kaskadowo następujące klęski Armii Radzieckiej, która zaskoczona, nieprzygotowana i fatalnie dowodzona nie umie stawić czoła naporowi blitzkriegu. Rychło obrazy rozbitego sprzętu, płonących chutorów i kolumn jeńców sowieckich ustępują miejsca scenom żarliwego powitania Niemców przez Ukraińców. Tutaj właśnie widać dwuznaczność metody Łoźnicy – to, co widzimy, nie jest nieprawdą, ale jednocześnie nie jest prawdą zupełną. Nie powinniśmy wszak zapomnieć, z jaką intencją i kto rejestrował te dusery, a także że tego rodzaju postępowanie było często reakcją na zaznany przedtem terror sowiecki. Następujące po sobie totalitaryzmy wartościowano, „wybierało się” ten, który zdawał się mniej opresyjny. Nie inaczej przecież zachowywali się niektórzy Żydzi, którzy z ulgą i radością witali Armię Czerwoną, bo rządy Stalina jawiły się jako bezpieczniejsze od panowania sadystycznych antysemitów Hitlera. Wojna to również tragiczne pomyłki i fatalnie ulokowane nadzieje.
Porażające są ujęcia z pogromu we Lwowie. Najpierw oglądamy dziesiątki Żydów, których zmuszono do ekshumowania ukraińskich ofiar NKWD i oczyszczania wzdętych, zniekształconych i nadgniłych zwłok chusteczkami i liśćmi, następnie oglądamy „akt sprawiedliwości”, czyli wymierzania kary „kolaborantom”, co oznaczało katowanie przez Ukraińców za poduszczeniem Niemców i w ich obecności Żydów i Żydówek, rozbieranie do naga, przeganianie po mieście.
Po zajęciu Kijowa przez Niemców doszło w centrum miasta do serii wybuchów, w efekcie których życie straciło kilkuset okupantów. Wprawdzie od samego początku wszystko wskazywało albo na ładunki z mechanizmem czasowym ukryte przez Armię Radziecką, albo na sprawną akcję sabotażystów, ale winą obarczono oczywiście Żydów. Choć był to ledwie chwilowy pretekst – w raportach po dokonaniu zbrodni w Babim Jarze już nie wspomina się o tym, że ponad trzydzieści tysięcy ludzi zgładzono w ramach rewanżu za eksplozje na Chreszczatyku.
Samej zbrodni nie zobaczymy. Ani momentu zabijania, ani ciał. Łoźnica pokazuje nam „tylko” pozostałości – wąwóz usłany rzeczami osobistymi, między którymi myszkują niemieccy żołnierze, zbliżenia na te rzeczy, brygady cywilów z łopatami. Obrazy, z których skorzystał tutaj Łoźnica, to zdjęcia Johannesa Hähle. I tu kolejny kontekst, pułapka, paradoks. Hähle był zawodowym fotografem, który „od maja roku 1941 do zimy przełomu lat 1942 i 1943 dowodził w randze oficera Wehrmachtu ekspedycją kompanii propagandowej 637” (przeł. E. Kalinowska), jak napisał o nim Helmut Lethen w „Cieniu fotografa”. Skrupulatnie dokumentował szlak bojowy niemieckiej armii – według meldunków pomiędzy 30 września a 7 października 1941 roku przesłał ponad 200 zdjęć z „operacji na wschodzie” i „bitwy o Kijów” – ale rolki z Babiego Jaru pozostawił sobie. Wypłynęły dopiero po wojnie (Hähle zginął w Normandii w 1944 roku) za sprawą jego żony. A więc patrzymy na prace nazisty-propagandzisty, który jednak z powodów szlachetnych lub podejrzanych ukrył je przed swoimi przełożonymi. Lecz i nie koniec na tym, albowiem, jak dalej pisze Lethen:
[Hähle] nie fotografuje leżących przed nim rzeczy jak leci – aranżuje je. Jeśli między częściami bielizny, kurtkami i płaszczami znajduje fotografie zamordowanych albo ich najbliższych, wtyka je między ubrania tak, by były widoczne: młoda para, chłopiec w marynarskim ubranku, portret młodej kobiety. Skończywszy tę pracę, wspina się na górujące nad wąwozem plateau i stamtąd pstryka jeszcze zdjęcie orientacyjne.
„Babi Jar. Kontekst”, reż. Siergiej Łoźnica. Holandia/Ukraina 2021Z fotografii, które na froncie wschodnim, a raczej na jego tyłach, wykonał Hähle, Łoźnica korzysta jeszcze raz w dalszej części filmu. Tam, gdzie wedle nie dość jasnego klucza narracyjnego odtwarza masakrę Żydów w Łubnie w połowie października 1941 roku. Wtedy to powstały ikoniczne zdjęcia rodziców i dzieci czekających w rozpaczliwym otępieniu na śmierć, które Lethen opisał tak: „W sekwencji trzydziestu trzech zdjęć zimowe płaszcze, kosz na zakupy i niewinna zabawa w robienie min zostają wplątane w rzekę czasu filmu śmierci, który odbiera wolność obserwacji. Nie ma ucieczki: wszystko zniknie, zostanie zlikwidowane”. Refleksje niemieckiego eseisty można uznać za echo słów Wasilija Grossmana, który jako korespondent wojenny postępujący wraz z Armią Czerwoną na zachód na żywo przekonywał się o ogromie Zagłady, a później dał wyraz temu doświadczeniu w przejmującym, napisanym w roku 1943 tekście „Ukraina bez Żydów”:
Nie ma już Żydów na Ukrainie. Nigdzie – w Połtawie, Charkowie, Krzemieńczuku, Boryspolu, Jagotinie – w żadnym z miast, setek miasteczek i tysięcy wiosek nie zobaczycie czarnych, wypełnionych łzami oczu małych dziewczynek, nie usłyszycie zbolałych głosów starych kobiet, nie zobaczycie ciemnej twarzy głodnego dziecka. Wszędzie panuje cisza. Wszystko zastygło w bezruchu. Cały naród został bezlitośnie wymordowany.
(przeł. M. Antosiewicz)
Po klęskach armii niemieckiej pod Stalingradem i Kurskiem następuje strategiczny zwrot i taśma jakby się cofa. Obserwujemy teraz czerwonoarmistów gorąco witanych przez mieszkańców wyzwalanych miast ukraińskich, portrety Hitlera ulegają publicznej, żywiołowej dewastacji, za to na fasady budynków pną się podobizny Stalina. Przemawia Nikita Chruszczow, a w Babim Jarze zjawiają się amerykańscy dziennikarze, by poinformować świat o bestialstwie, do jakiego tu doszło. Zbrodnia domaga się kary.
Oglądanie filmu Łoźnicy będzie omijaniem min i trenowaniem czujnej niewiary w to, co się widzi. „Babi Jar” może fascynować nie ze względu na nieznane i wstrząsające materiały czy oryginalność perspektywy, ale właśnie za sprawą niedających spokoju „kontekstów” – konieczności uzupełnienia seansu lekturami i seansami innych filmów, by zrozumieć i pojąć, z jakiego kalibru wydarzeniem przyszło nam obcować. Na dodatek te konteksty ciągle przyrastają. Pomnik w Babim Jarze został kilka tygodni temu zbombardowany przez rosyjskich agresorów, a Babi Jar od Buczy dzieli ledwie 30 kilometrów.
Kusi zarazem, by zobaczyć w „Babim Jarze” już nie konwencjonalny dokument o totalitaryzmach, ale ostentacyjne kuglarstwo i prowokację Łoźnicy godzącą w uładzone mieszczańskie przyzwyczajenia. W takim ujęciu reżyser mówiłby – patrzcie, naiwni, oto przeszłość Europy, tym tylko jest historia, tak wyglądała postawa naszych dziadków, liści na wietrze apokalipsy. Archiwa są przeciwko nam, a obrazy kłamią. Na tamtą wojnę, Holokaust, zniszczenie patrzymy jedynie okiem propagandy albo oprawcy. Prawda nie istnieje, zostają konteksty. I błoto, i śmieci, i ścieki, którymi po zwycięstwie władza radziecka systematycznie zalewała Babi Jar.