15 LAT: Wszyscy znajomi Marka Zuckerberga
il. Andreas Manessinger, https://www.flickr.com/photos/amanessinger/, CC BY-SA 2.0 DEED

20 minut czytania

/ Media

15 LAT: Wszyscy znajomi Marka Zuckerberga

Łukasz Najder

Wspólnie przeżywaliśmy tu wydarzenia ostatnich kilkunastu lat – Smoleńsk, pandemię, agresję Rosji na Ukrainę, wybory 2015, narodziny naszych dzieci, wrzenie planety. Facebook trwa już od dawna w stanie trzecim. To życie po życiu, śpiączka, odroczony zgon

Jeszcze 5 minut czytania

Lubię patrzeć, kiedy Facebook umiera. To wydarzenie cykliczne o charakterze nieregularnym. Wiemy, że katastrofa nastąpi, lecz nie wiemy kiedy. Oprawa medialna pozostaje ta sama od lat, a i tak można za każdym razem czerpać ogromną uciechę z powszechnej ekscytacji, zbiorowej pretensji wobec Zuckerberga i zeitgeistu, improwizowanych analiz, języka opisu tragikomicznie nieadekwatnego do opisywanego przedmiotu. Nie inaczej było 5 marca 2024 roku.

Bo oto padł wtedy Facebook. Dziennikarze od tak zwanych nowych technologii, profesjonaliści z IT, influencerzy i ludzie przypadkowi zaczęli natychmiast wpisywać na Twitterze #facebookdown, jakby powiadamiali, że Obcy zdobyli ostatni bastion Ziemian. Nagłówki przeszły w tryb Las Vegas – „masowa awaria”, „globalna awaria”, „wielka awaria”, „potężna awaria”, „ogromna awaria”, „miliony osób straciły dostęp do swoich kont”. Użytkownikami wstrząsnął dreszcz niepokoju, wypiętrzały się w nich pytania. A co, jeśli ulega właśnie zagładzie archiwum moich zdjęć i emocji? Czy spotkam jeszcze kiedyś wszystkich Niebieskich Przyjaciół? Czy to atak hakerów z KRLD? Zmienić hasło? Czy nastąpi wyciek danych, przez co upubliczni się historia wieloletniej obmowy na Messengerze przełożonych, znajomych i gwiazd branży, w której pracuję? Czy rozumiecie, że to jest prawdziwy darknet, a nie ten utajony dyskont kupczący obrzynem i organem? Szczęściem po godzinie Facebook znowu działał.

Co się tak naprawdę stało? Nie mam tu na myśli usterek w mechanice platformy. Co się stało 5 marca 2024 roku w sensie głębszym, międzyludzkim? Dlaczego awaria wywołała popłoch – gonitwę domniemań i logowań? Przecież absolutną śmierć Facebooka ogłaszano wielokrotnie. Miał być już Facebook li tylko większą Naszą Klasą, opustoszałym muzeum naszych poprzednich wcieleń. Miał być Wujaszkowem, od którego ostentacyjnie stronią młodzi. Wyludnioną stacją badawczą krążącą po internecie-kosmosie, orbitującym złomem. Miał być obciachem, przeżytkiem, reliktem, czymś zbędnym. Jeśli tak, to dlaczego kilkudziesięciominutową zapaść Facebooka odczuto jako nowinę godną informacji na każdym portalu i dolegliwość społeczną? Skąd raptem tyle uczuć wobec rzeczy martwej?

Twierdzenie, iż „Facebook nie żyje”, okazało się przesadą. Ale rwetes wokół awarii nie jest zarazem dowodem, że Facebook żyje. Facebook trwa już od bardzo dawna w stanie trzecim. To życie po życiu, śpiączka, odroczony zgon. Z przestrzeni wypełnionej najróżniejszą aktywnością, do której pasowały fajnokapitalistyczne bon moty o maksymalizmie roszczeń i możliwości, obrócił się w terytorium wprost z książek widmontologów czy kulturoznawców wyspecjalizowanych w motywie zombie. Facebook to kolejna część „Dead Island”, czyli przydługi horror w niegdysiejszym kurorcie. To Elliotowscy „Wydrążeni” – „oto jacy jesteśmy” – „wydrążeni, wypchani”, „mowa nasza szeleści jak zeschła trawa na wietrze”, „zastygli w bezruchu, w pół gestu”, „a w głowach sieczka”. „To martwa ziemia”, „wyschła dolina” (przeł. A. Libera).     

Kałocen platform

15 lat w kulturze

W „Dwutygodniku” już od 15 lat przyglądamy się kulturze. Przez ten czas wiele się zmieniło. Media społecznościowe rosły w siłę, a te papierowe przechodziły kryzys za kryzysem. Po polityce ciepłej wody przyszedł czas na zimny prysznic. Przynajmniej w świecie sportu zrobiło się podobno trochę milej. W numerze urodzinowym przyglądamy się kulturze ostatniego piętnastolecia.

W co przepoczwarzył się Facebook, da się również oddać bez snobistycznych metafor i analogii. Wystarczy posłuchać znawców. Cory Doctorow nie bawi się w piękne słówka i ochoczo korzysta ze słownika fizjologii: 

Oto jak umierają platformy: najpierw są dobre dla swoich użytkowników; potem ich wykorzystują, by być dobrymi dla swoich klientów biznesowych; na koniec wykorzystują tych klientów, by odzyskać całą wartość dla siebie. A potem umierają.
Nazywam to gównowaceniem […]
(przeł. J. Jęcz)

Facebook – według Doctorowa – zwabiał bez ustanku nowe osoby, wspólnoty i branże – i uzależniał je od siebie nawzajem. Następnie wszystkich tych użytkowników, pojedynczych klikaczy, kręgi twoich bliskich i dalszych znajomych, media, inicjatywy, marki, reklamodawców, wszystkich, wszystkich, wszystkich, nieodwracalnie uzależniał już tylko od siebie. Co gorsza, „stworzyło to rodzaj wzajemnego zakładnictwa: gdy masa krytyczna osób, na których ci zależało, znalazła się na Facebooku, opuszczenie go stało się praktycznie niemożliwe, ponieważ musiałbyś przekonać także je wszystkie do odejścia i uzgodnić, dokąd się udacie”.    

Ale nie koniec na tym. Bo żeby to osiągnąć, a „to” jest synonimem dzisiejszej pozycji i bogactwa Facebooka, uciekał się Facebook do najgorszych praktyk, od gangsterskiego manipulowania zasięgami i ściem w rodzaju nieuchronnego „przejścia na wideo” po niejasne zasady banowania kont, pozorowaną walkę z hejtem i dezinformacją, podbijanie treści nienawistnych, paranoicznych i skandalizujących, bo sensacja i efektowne kłamstwo – i oburzenie na sensację i efektowne kłamstwo – wspaniale się niosą, przykuwają odbiorców do ekranu na długie godziny i lata.

Niespełna półtorej dekady zajęło Facebookowi pokonanie dystansu między Nadzieją a Norymbergą. Oskarżenia wobec platformy są liczne, zazwyczaj udokumentowane i – jak dowodzi Max Fisher na stronach „W trybach chaosu. Jak media społecznościowe przeprogramowały nasze umysły i nasz świat” – dotyczą zdarzeń i procesów na paru kontynentach. Od Mjanmy i Sri Lanki po Brazylię, od Niemiec borykających się z kryzysem uchodźczym po marsz neonazistów w amerykańskim Charlottesville.  

Bycie knutem w łapach dyktatorów i narzędziem ułatwiającym zdobycie władzy przez klaunów populistów z koszmarnymi fryzurami, nakręcanie teorii spiskowych, wyrój fejków, fatalny wpływ na zdrowie psychiczne fejsonautów (i ich uzależnianie zagrywkami rodem z kasyna), polaryzacja wewnątrz społeczeństw, podsycanie antagonizmów rasowych, etnicznych i religijnych, niszczenie tradycyjnych mediów, pozostawanie głuchym na krytyczne raporty zewnętrzne i wewnętrzne. Nie, to nie wykaz przewin jakiegoś internetowego „Masy”, ale „Marka”, geniusza w tiszercie od „łączenia ludzi”.

Rozlew idei

Ale jak do tego doszło? Kiedy? Przecież Facebook wydawał się ziszczonym marzeniem o przyjaznym miejscu, w którym zachodzi wymiana pomysłów, sojuszy, anegdot i zabawnych GIF-ów. Czy to nie o Facebooku – i szerzej: o internecie – pisał u progu XX wieku Stanisław Witkiewicz, ojciec Witkacego, w swoim proroczym tekście zatytułowanym „Technika przyszłości”?

Z czasem postęp elektrotechniki czy może jeszcze innej, na jakiejś subtelniejszej, nie znanej dziś sile opartej techniki doprowadzi do tego, że całe dobro, jakie ludzkość w sztuce zgromadziła, stanie się dostępne dla wszystkich, wszędzie i w każdym czasie. Przenoszenie obrazów i dźwięków będzie rzeczą tak łatwą i zwykłą, że wymiana myśli, współrzędność wrażeń i wzruszeń, stanów psychicznych i uczuć, uczyni z ludzkości jakby jedną potężną duszę.
Rozlew idei staje się coraz łatwiejszy […]

Facebook miał obalać tyranów, wszczynać słuszne rewolucje, mobilizować obywateli w imię demokracji i domyślnego liberalizmu wielkomiejskiego, edukować, wyzwalać z samotności, artystyczne i aktywistyczne duszyczki uniezależniać od Centrali – etatowych autorytetów, mainstreamu, odgórnej wykładni. Był częścią internetu i tak jak internet, potencjał Facebooka oddawano za pomocą odniesień do architektury użytkowej starożytnych Grecji i Rzymu – miał być więc agorą, aulą, biblioteką i zespołem term, w których miło spędzamy dni i noce, pokazując sobie wakacyjne fotki, filmy z kotami, najświeższe myśli, wspomnienia, linki do zbiórek na walkę z rakiem, minirecenzje wszystkiego. Zuckerberg prawił o „zjednoczeniu ludzkości”, przemawiał w imieniu – i w skali – całego naszego gatunku.

Rodzimi inteligenci i esteci, oczywiście, biadolili. Ale ich krytyka Facebooka nosiła znamiona raczej wyższościowego absmaku niż odgadnięcia zawczasu gabarytu konia trojańskiego, z którym mieliśmy do czynienia. Napomykano zatem o żenującym ekshibicjonizmie fejsonautów, kpiono z tej MORDOKSIĄŻKI, powtarzano – gorzko, uprzednio westchnąwszy – kretynizm, że „jeśli nie ma cię na Facebooku, to znaczy, że nie istniejesz”, jakby funkcjonowały transporty wywożące amatorów kultury wysokiej poza horyzont, na Sybir nieistnienia.

Bawiliśmy się dobrze. Pamiętacie pisanie o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej? Byliśmy przez to bohaterami własnej powieści cyberpostrealistycznej. „FarmVille”, zimniok, wyzwania, doskonałe pasty, cenzopapa, scenki rodzajowe z pociągów, z ulic, z domów rodzinnych i cudzych, tygodniowe flejmy – w listopadzie o Marsz Niepodległości, w grudniu o karpie, w styczniu o smog i WOŚP, w sierpniu o Powstanie – inby trwające miesiąc, słoiki vs rdzenniaki, kryzysy w soszialach, Pieseł, wow. Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem komentowania sprawy felietonów Poli Dwurnik. Widziałem „protesty” przeciwko wprowadzeniu „osi”. Widziałem printskriny z Twitterka, na których uwieczniono printskriny z Fejsbuka, na których uwiecznionio printskriny z Twitterka. Wspólnie przeżywaliśmy tu najważniejsze wydarzenia ostatnich kilkunastu lat – Smoleńsk, pandemię, mundiale, agresję Rosji na Ukrainę, wybory 2015, narodziny naszych dzieci, wrzenie planety. Według Joan Didion, „żeby żyć, opowiadamy sobie historie” (przeł. J. Maksymowicz-Hamann), i po to właśnie mieliśmy Facebooka.

Ale w ferworze narracyjno-lajkowym najwyraźniej zapomnieliśmy o lekcji udzielonej nam przez Dostojewskiego ustami Łukiana Timofiejewicza Lebiediewa, jednego z bohaterów „Idioty”. Rzeczony Lebiediew paruje zachwyty optymistów cmokających nad postępem technicznym, w ramach którego „turkot wozów wiozących zboże dla głodnej ludzkości jest może lepszy od spokoju ducha”, trzeźwym argumentem, iż te same wozy, a więc postęp, rozwój cywilizacyjny, wynalazczość, „mogą z najzimniejszą krwią odsunąć znaczną część ludzkości od napawania się ich ładunkiem” (przeł. J. Jędrzejewicz).

Podobnie też stało się z Facebookiem – i innymi mediami społecznościowymi. Ani się obejrzeliśmy, jak ich infrastruktura zaczęła być używana do zgoła odmiennych celów niż globalna przyjaźń i kult kotowatych. Z równą łatwością co nasze pasje, chwile wzruszenia, momenty chwały ulubionych sportowców i krewnych, przepompowywano na Facebooku hejt, foliarstwo, wulgarne ataki personalne, fejki, efekciarski kontrarianizm, krzywdzące stereotypy, okrutne żarty. Okazało się, że algorytmy wcale nie celują w gusta użytkowników, ale zamykają w kieratach. Lajki, których przybór wprawiał nas w euforię i utwierdzał w racjach, działają niczym narkotyk. Równie mocno trzepie i uzależnia ironia. Każdą tragedię da się przerobić na mem. Godziny spędzone na Facebooku odciągają od wszystkiego, co Facebookiem nie jest, przyprawiają o dystrakcje, gniew, kompulsję, zwałkę. Codzienna przyjemność korzystania z Facebooka, aktualizowanie sobie poziomu wiedzy o bliźnich, przerodziła się z czasem w obowiązek, w otępiającą z lekka rutynę. „Tak przepada, zmieniając się w nicość, życie”, ostrzegał ponad wiek temu Wiktor Szkłowski. „Automatyzacja zjada rzeczy, ubrania, meble, żonę […]” (przeł. R. Łużny).

Kaznodzieje, koneserzy, Ku Klux Klan

Facebook uczynił coś jeszcze. Wprawił nas w stan niewygasłej potrzeby wyrażania zdania na każdy temat. Tak ze strony własnej, jak i otoczenia, czujemy presję, by zająć stanowisko – by zajmować je bez przerwy. I odpłacamy tym samym. „Wszyscy jesteśmy wezwani”, brzmi linijka z Miłosza, którą mógłby z powodzeniem wytatuować sobie na wewnętrznej stronie przedramienia każdy facebookowicz. Dlatego wydajemy orędzia, wygłaszamy kazania, srożymy się co rusz na to czy tamto, oceniamy, ganimy, oferujemy przygarść rad z dziedzin tak różnych jak wojna lądowa, pedagogika, dyplomacja na Bliskim Wschodzie, recesja w Argentynie, budowa narracji serialowej, inflacja za rok 2023.

Patronite

Na dodatek wysyłamy na Facebooka nie siebie, lecz figurę idealną. Nie zawsze, ale często, nie wszyscy – wielu i wiele. Drapując się w szaty prostolinijnego obywatela, człowieka bez skazy i słabości, czułego obserwatora, zawołanego społecznika, kogoś o sercu ogromnym jak świat, nie dość, że możemy do woli nawijać przez megafon w kierunku ludzkości, to jeszcze bez trudu przychodzi nam dyscyplinowanie innych za niewystarczająco żarliwe oddanie jakiejś sprawie, za niewłaściwe słowo, emotkę, szer, lekturę, za absencję na właściwej barykadzie – za obecność na barykadzie wątpliwej. Owszem, bywa, że dynamika sieci i mediów społecznościowych uwalnia z nas bestię, doprowadza do przejściowego amoku, bezduszności i koprolalii, ale popycha też ku niecnym sztuczkom pijaru, topornej propagandzie na własny temat, autogloryfikacji. W rezultacie na Facebooku pławimy się dzisiaj w oceanie reklam, prawdziwego zła, fałszywego dobra i reklam, i losowo dobranych fanpejdży, i reklam.

Po Brexicie, triumfie populistów i zwycięstwie Donalda Trumpa krytyka Facebooka nasiliła się w sposób zupełnie groteskowy. Spokojnie, nie mam zamiaru odgrywać teraz obłego centrysty, który w dyskusji o czymś paskudnym, co jednak nigdy go nie dotknie, rzuca, gładząc nieskromnie fular, „pozwólcie, że będę adwokatem diabła”. Po prostu traktowanie serwisu społecznościowego jako praprzyczyny wszelkiego zła i zaplecza logistycznego owego zła reżyserów i praktyków uważam za pójście na łatwiznę intelektualną. Sprawia to, że unikamy trudnych pytań o skomplikowaną etiologię najróżniejszych kryzysów, błędnych ludzkich wyborów (bądź tych, które my uważamy za błędne), negatywnych grupowych zachowań, ekspansji szkodliwych zjawisk politycznych, językowych i społecznych.

To wygodne posadzić Facebook na ławie oskarżonych i ekspresowo przyklepać mu dożywotkę. Na pewno miło jest widzieć w „nas” świadomych koneserów starannie wyselekcjonowanych idei z Château Bunio, a w „nich” – tuczącą się infofastfoodem gawiedź. Lecz natura jednostek i wspólnot jest odrobinę bardziej wyrafinowana niż eksplikacje rozhisteryzowanych moralistów głównego nurtu. Nie, to nie jest tak, że oto nagle dziabnęła cię dawka mikrotargetowania i już cwałujesz w szatach Ku Klux Klanu przez lipcową, parną noc. Można się zmienić od wieloletniego przebywania w toksycznych bańkach, grupkach czy dżungli LINKÓW PRAWDY, ale nie zmienia się mechanicznie i do szczętu każdy, nie są to te miliony, które mają odrębne od nas zdanie. I nie, po raz kolejny – nie, nie wszystko, co nie jest liberalizmem, jest od razu faszyzmem, rezultatem manipulacji, problemem, zagrożeniem demokracji, skrajnością, niwą trolli, ustawioną grą Putina.  

„W kolejnych latach prosperity prasy drukarskiej, telegrafu, maszyny do pisania, telefonu, radia, komputera i Internetu ludzie powiadali, jakby wspominając o czymś zupełnie wcześniej nieznanym, że ucierpieć na tym musi komunikacja międzyludzka: pojawiały się nowe komplikacje, poczucie izolacji i zatrważające nieumiarkowanie w korzystaniu z tych nowych technologii. W 1962 roku przewodniczący Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego Carl Bridenbaugh ostrzegał swoich kolegów, że ludzkie istnienie przechodzi «wielką mutację» – tak nagłą i radykalną, «iż obecnie cierpimy na coś w rodzaju historycznej amnezji». Lamentował nad tym, że czyta się coraz mniej, nad odchodzeniem od natury (za co obwiniał po części «paskudne żółte pudełeczka firmy Kodak» oraz «wszechobecne radio tranzystorowe») i upadkiem kultury zbiorowej”, przypominał o wcześniejszych antytechnologicznych panikach James Gleick w swojej książce „Informacja. Bit, wszechświat, rewolucja” (przeł. G. Siwek).

Ogłaszanie światu

Dlatego miast wyrzekania z automatu na Lucyberga i Evilbooka wolę refleksję Nicka Srnicka: i Cory’ego Doctorowa, którzy nie zdejmując z wytworów Doliny Krzemowej odpowiedzialności za wyrządzone szkody, przekonują, że sosziale tego świata są ledwie pochodną logiki systemu, pośród którego przyszło nam żyć, emanacją imperatywów kapitalizmu, do których przecież należą: zysk, ekspansja, dominacja, łamanie reguł, nie konkurowanie, a wchłanianie konkurencji, traktowanie słabszych, podporządkowanych i zależnych jako zasobu, póki ów zasób nie zostanie wysycony.     

Na klasyczne pytanie „co robić?” nie znam odpowiedzi. Mądrzejsi ode mnie wnoszą o wyłączenie algorytmu, musztrowanie kalifornijskich molochów internetowych regulacjami i karami, patrzenie innowatorom miliarderom na ręce, naciski polityczne, społeczne, biznesowe. Są tacy, którzy doradzają dezaktywację konta, albo: kont, i powrót do rzeczywistości bez mediów społecznościowych. Lecz, wydaje mi się, nie w samych technikaliach czy anachoretyzmie zbawienie. Bo co począć z tym pragnieniem – z tym nawykiem – by dzielić się z resztą populacji własnymi przeżyciami, wrażeniami, oceną, nastrojem, wszystkim? Czy po wyrwaniu z korzeniami naszych jaźni facebookowych będziemy umieli – i czy będziemy chcieli – zatrzymać swoje myśli w głowie? Internet, a w szczególności Facebook, Instagram i Twitter, otworzył w nas ranę, chyba już niemożliwą do zagojenia, przez którą cieknie nasze życie. Gdzie znaleźć ujście dla rozbuchanej autoekspresji? Archaiczne fora, sekcje komentarzy, komuny podwórkowe, listy, mury i wiaty miasta, literatura? To chyba się nie uda. Czy nasze przygody, obserwacje i wnioski będą się liczyły, jeśli będą wyłącznie nasze?

Pozostawanie na Facebooku po tym, czego dowiedzieliśmy się o Facebooku, dowodzi zapewne naszej słabości i narcyzmu, ale może być również tragicznym uwikłaniem, które budzi skojarzenia z relacją w przemocowym związku, gdy doświadczająca krzywdy osoba mami się bez końca obietnicami poprawy deklarowanymi przez krzywdzącego i przyjemnymi chwilami ze wspólnej przeszłości. Oszukujemy się ponadto, że jesteśmy tutaj „twórcami cyfrowymi” czy galaktyką podmiotów, a jesteśmy przecież surowcem, produktem, celem, trzodami, z których doi się słowa i czas. Nie ma przypadku i w tym, że trudno odejść z Facebooka. Mark i jego ludzie zadbali o to, żebyśmy jak najdłużej byli „kumplami” – żeby wizja porzucenia facebookowej braci napawała żalem, poczuciem straty, lękiem przed nudą i pustką. 

„O czym myślisz, Łukasz?”, pyta mnie Facebook na powitanie i nie wiem, czy pyta o to, o czym myślę w ten konkretny wtorek, czy o czym myślę po tych piętnastu spędzonych tutaj latach. Nie wiem, ale odpowiadam:

Magistrant z CUNY (City University of New York) przychodzi się ze mną zobaczyć w sprawie pracy magisterskiej i swojego życia: Larry, duży, muskularny rudzielec, zazwyczaj jowialny, niekiedy groźny, wyglądający trochę jak dziki człowiek ze średniowiecznych przedstawień. Pochodzi z hutniczego osiedla w pobliżu Pittsburgha. Po okropnym dzieciństwie, porzucony przez rodziców alkoholików, wychowany przez kilkoro obojętnych i zubożałych krewnych, dzięki stypendium sportowemu za grę w futbol uciekł na duży stanowy uniwersytet. Zupełnie przypadkowo, jak mi mówi, odkrył, że uwielbia czytać, myśleć, marzyć. Teraz snuje ogromną, epicką, neoidealistyczną wizję, komunikując się z Fichtem, Schellingiem i Heglem, gdy całą noc jeździ taksówką, żeby zarobić na czynsz. Pytam go, co chce zrobić ze swoim życiem – odpowiada, że chce zostać myślicielem, tak żeby mógł poszukiwać ostatecznej prawdy i – jeśli ją odkryje – ogłosić ją światu. (M. Berman, „Przygody z marksizmem”, przeł. S. Szymański)