Moja pamięć o PRL-u to gabinet kolekcjonera wypchanych zwierząt, po którym biega żywy szczur. Znaleźć tu można liczne okazy pamięci zbiorowej, komplet spreparowanych mitów, rozbudowany dział bareizmów i ledwie kilka autentycznych, osobistych przeżyć. Jednym z nich – jednym z najintensywniejszych – jest kolejka.
Koło roku ’84 mama nabawiła się poważnej choroby kręgosłupa, a ja zostałem jej Robinem. Niestety, nie mam tu na myśli nocnych akcji na mieście i bójek ze świtą Generała Spawacza. Po prostu od tego momentu ciągle towarzyszyłem jej w zatłoczonych sklepach mięsnych. Robiłem za dziecko zastaw, gdy opuszczała kolejkę główną, by stanąć w tej mniejszej do konserw i garmażu. Byłem symboliczną reprezentacją umęczonej mamy – mamy siedzącej bokiem na parapecie pod ogromnym panoramicznym oknem, mamy rozgryzającej kolejną tabletkę przeciwbólową. Sam też rezydowałem na tym parapecie, obserwując godzinami Rzgowską, którą ciągnęły tramwaje numer 2, 4 i 18 oraz zaprzężone w konie wozy z kapustą bądź węglem, albo czytając to, co czytać mógł wówczas z przyjemnością i zrozumieniem typowy dziesięciolatek – „Pana Samochodzika”, Hannę Ożogowską. Gdyby jakiś wrażliwy społecznie dokumentalista z Warszawy pofatygował się wtedy do Łodzi i nakręcił film o rzeczywistości kolejkowej na chojeńskich przedmieściach, moglibyśmy wszyscy dzisiaj napawać się tą czarno-białą pamiątką – na tle oczekującego dostawy tłumu zarumieniony grubasek o rozpalonym spojrzeniu z głową przekrzywioną jak u gawrona, któremu zawiało szyję.
Przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem mama wymykała się jednak z domu sama, bo szynkę czy baleron – składniki tych świąt równie ważne co cykl życia Jezusa – zdobyć można było tylko dzięki surwiwalowej kolejce formującej się pod mięsnym o 4–5 rano. Oszczędzała mi więc pobudki o bladym świcie i stania na zimnie. Pamiętam te dni, kiedy, rozpromieniona, obolała, szczęśliwa, kompletnie bez sił, zjawiała się koło południa, by zademonstrować mnie i babci lśniące, różowawe trofea – wonne delikatesy wydobywane spomiędzy papieru gestem iluzjonisty.
PRL, zwłaszcza w swojej schyłkowej, jaruzelskiej fazie, był krajem kolejek. Krajem cierpliwego, desperackiego czekania. Kolejki za segmentem, kolejki za sprzętem RTV, kolejki za kryształami, w których wówczas upatrywano atrakcyjnej formy lokaty kapitału, kolejki za alkoholem. Kolejki za arbuzem. Kolejki do rybnego. Kolejki za dywanem. Nawet na postojach taksówek ustawiały się kolejki. Pod koniec sierpnia, który to miesiąc tradycyjnie spędzaliśmy na letnisku w Głownie, staliśmy w tymże miasteczku w długiej kolejce do sklepu papierniczego, by kupić dla mnie zeszyty i długopisy na nowy rok szkolny. Były kolejki parogodzinne, całodobowe i wielodniowe.
Nasze kolejki w niczym jednak nie przypominały tej, w której brał udział Tadeusz Konwicki, alter ego autora i główny bohater „Kompleksu polskiego”, legendarnej, „nielegalnej” (bo wydanej w „drugim obiegu”) powieści z końca lat 70. Wyznawał on wprawdzie: „Stoję w ogonku przed sklepem państwowym Jubiler i jestem dwudziesty trzeci”, co miało przydać sytuacji narracyjnej realizmu i dramatu, ale był to wyłącznie pretekst do seansu rozliczania współczesnej mu Polski, jego własnej okupacyjno-konspiracyjnej przeszłości i dzieciństwa na Wileńszczyźnie. Kolejka Konwickiego to w istocie kondukt zabitych i brutalnie oszukanych przez wielką historię – sznur upiorów, komicznych idealistów i zdrajców.
U nas działy się mniejsze sprawy. Nie kojarzę namaszczonych sporów o pryncypia i ojczyznę. Prędzej – znój, udręczone, zacięte twarze kobiet, szmer plotek i zaduch. Kłócono się, owszem, ale o ciężkie naruszenie świętej zasady kolejności, żalono na żylaki, męża pijaka czy ogólną beznadzieję, a nie – fatum, które odebrało przyjaciół z młodości, kolegów z podziemia. Kolejki, w których staliśmy na zmianę z mamą, tworzyli zwykli ludzie zjednoczeni na pół dnia w upadlającym rytuale, którego dopełnienie pozwalało im/nam fizycznie przetrwać – po prostu jakoś przeżyć. Roczniki okrągłostołowe i późniejsze nie powinny więc nigdy wyobrażać tu sobie fantastycznej mikrospołeczności tętniącej od teatralnych dialogów, lokalnych pieśni, wylewnej empatii ani też zbrojnego, antykomunistycznego korowodu wyglądającego w napięciu godziny „W”. Nie było w tym glorii. Była kolejka za mięsem.
Brak kolejek zaliczał się z pewnością do jednego z głównych marzeń, których realizację lokowano w odległej i trudnej do wyobrażenia – nawet w okolicach mundialu w Meksyku i „Zmienników” – wolnej Polsce. Nie będzie kolejek, bo w końcu będzie wszystkiego – i dla wszystkich – dość! Tyle że jednym z pierwszych wydarzeń symboli, które wieńczyły stary, komunistyczny ład i pieczętowały nową, kapitalistyczną erę w historii świata – przynajmniej tego środkowo- i wschodnioeuropejskiego – była właśnie kolejka. Pod koniec stycznia 1990 roku otwarto w Moskwie pierwszą „restaurację” McDonald’s.
Jeszcze przed oficjalnym otwarciem drzwi ustawiła się kolejka licząca 5 tysięcy osób. Szacuje się, że pierwszego dnia swojej działalności restaurację w Moskwie odwiedziło… 30 tysięcy ludzi.
Fotografka Mitya Kushelevich wspomina, że ogromne kolejki utrzymywały się jeszcze pół roku po otwarciu. „Było lato, a my staliśmy w pełnym słońcu przez 9 godzin, żeby zjeść hamburgera”
– przypomina portal hiro.pl. Nie inaczej było dwa lata później, w czerwcu 1992 roku, kiedy McDonald’s wreszcie zawitał do Polski. „W dniu otwarcia 17 czerwca 1992 r. przed pierwszym lokalem McDonald’s w Polsce, przy ul. Marszałkowskiej 124/136, ustawiła się monstrualnie długa kolejka. Wstęgę przecinał Jacek Kuroń, minister pracy i polityki społecznej, bo dostał od firmy czek na biedne dzieci. Uwieczniła to kolorowa i jedna z ostatnich kronik filmowych puszczanych w kinach przed projekcją filmów. Kasjerzy niemal mdleli, obsługując tysiące klientów. Hamburgerów nie zabrakło”, pisał w „Spacerowniku. Warszawa lat 90.” Dariusz Bartoszewicz.
Kolejne lata dowiodły, że nie mieliśmy w obu tych sytuacjach do czynienia z przypadkowymi, irracjonalnymi, trudnymi do wytłumaczenia erupcjami społecznej aktywności warszawiaków i moskwian, ale z naturalnym elementem kapitalistycznej rzeczywistości. Pomimo nadmiaru łakoci i gadżetów, setek nowych sklepów i gigantycznych galerii handlowych kolejki wcale nie zniknęły. Zmienił się tylko ich cel i wizerunek w naszych oczach. Bo jak na łamach „Popmoderny” przenikliwie zauważyła Magdalena Okraska w znakomitym eseju „Razem i osobno – o staniu w kolejce”:
Kolejka, której częścią się stawaliśmy, bo przecież musieliśmy coś jeść, zamieniła się w kolejkę będącą wyznacznikiem statusu społecznego, umownym miejscem socjalizacji dla tych, którzy swój wolny czas są w stanie poświęcić na świadome „ogonkowanie” po coś wyjątkowego. Kapitalizm produkuje więcej dóbr, niż potrzebujemy, i kreuje sztuczne potrzeby względem dóbr, jakie „musimy” nabyć (a robi to sprytnie), tworzy jednocześnie zjawiska/przedmioty elitarne, nie-dla-wszystkich. (...) W 2016 roku ponad tysiąc osób koczowało przez cały dzień przed sklepem na warszawskiej Chmielnej. Powód? Marka Adidas „rzuciła” na polski rynek tylko sto par butów sportowych sygnowanych nazwiskiem Westa. Powróciły znane z czasów PRL ustalenia i społeczne rozwiązania: komitet kolejkowy, lista kolejkowa (zasada, która mówi, że z kolejki można wyjść i do niej wrócić, pod warunkiem, że jest się na liście, na którą zapisało się w chwili formowania się wężyka), respektowanie kolejności. Zmieniła się jedynie przyczyna, dla której młodzi ludzie stali w ogonku. Buty za 900 złotych niekoniecznie były im rzeczywiście potrzebne.
Długością kolejki mierzy się dzisiaj popularność artysty, pisarza na targach książki, wydarzenia kulturalnego, wystawy w galerii czy atrakcji turystycznej. Parę lat temu podczas wakacyjnego pobytu we Florencji zapragnęliśmy z żoną poobcować z pięknem zaklętym w sztukę, licząc, że i nas sięgnie pokrzepiający fluid europejskiego dziedzictwa estetycznego: bilet do Galerii Uffizi udało się nam kupić po trzech godzinach w kolejce – trzech godzinach drobnych kroczków naprzód.
Kolejka to również sprawdzony snobizmometr. Znam ludzi, którzy stoją godzinę, by zjeść najzupełniej przeciętne naleśniki w Manekinie. Widziałem na zdjęciach szerowanych na Facebooku kilometrowy ogonek do stołecznego punktu ze słodkościami – „co roku w tłusty czwartek kolejka przed pączkarnią na Górczewskiej kilkukrotnie zakręca od wejścia do cukierni. Klienci czekają nawet kilka godzin, by dostać pączki, których receptura nie zmieniła się od 90 lat. Pączki smażone są na smalcu i robione ręcznie według receptury Władysława Zagoździńskiego”. Gigantyczne kolejki ustawiają się przed sieciówkami odzieżowymi, jeśli w ich ofercie mają się pojawić jakieś wybitne ciuszki sygnowane nazwiskiem topowego projektanta, podobnie jak na parkingach dyskontów z PlayStation w elektryzującej wyprzedaży. Swoje odstają fanatycy iPhone’ów, Intel Extreme Masters, atrakcji Park of Poland, oferty Black Friday, Kasprowego Wierchu i ciepłego weekendu w Bieszczadach.
Po tym jak Olga Tokarczuk zdobyła Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, na ulicach szacownego miasta Krakowa działy się dantejskie wprost sceny. „Pierwsi ludzie pod siedzibę Wydawnictwa Literackiego przyszli już o godz. 4 rano. O godz. 9 kolejka sięgała kamienicy, w której były dawniej biura LOT-u, ale wciąż rosła. Po godz. 11 dochodziła już do placu Matejki. – Stoi w niej kilkaset osób. Część z nich ma książki, część rozdziela się i biega po mieście, by je kupić – opowiada nam stojąca w kolejce pani Bożena. […] Jak podało w niedzielę po południu Wydawnictwo Literackie, w kolejce stało ok. 2 tysięcy osób. I choć noblistka podpisywała swoje książki przez 4 godziny, nie wszyscy zdobyli jej autograf. Około 200 osób odeszło z kwitkiem”, relacjonowała z przejęciem prasa lokalna.
Pandemia koronawirusa nadała kolejce nowy zupełnie wymiar. Zaczęło się dość klasycznie – w odpowiedzi na rosnącą liczbę osób zakażonych i widmo powszechnej samoizolacji Polacy ruszyli gremialnie i ochoczo, by uzupełnić zapasy najpotrzebniejszych produktów. „Sklepy oblężone po wystąpieniu premiera. W dyskontach, super- i hipermarketach gigantyczne kolejki. «Jakby tornado szło»”, alarmowała na początku marca „Wyborcza”. Social media zalały filmiki i zdjęcia, na których uwieczniono dwa odmienne procesy: pęczniejące od ludzi ogonki i półki, z których wyparowały makarony, papier toaletowy, żele antybakteryjne, zgrzewki wody mineralnej i drożdże. Było to wszystko jakby pomieszaniem konsumenckich praktyk gasnącego socjalizmu i późnego kapitalizmu – niekończące się kolejki, ale nie po to, by kupić COKOLWIEK, ale żeby kupić jak najwięcej, a najlepiej – WSZYSTKO.
Potem jednak przyszły wyrafinowane obostrzenia rządowe, w myśl których „do każdego sklepu (zarówno małego, jak i wielkopowierzchniowego), a także do każdego lokalu usługowego może wejść maksymalnie tyle osób, ile wynosi iloczyn liczby wszystkich kas i liczby 3”. A że jednocześnie nakazano utrzymywanie dwumetrowego dystansu społecznego, to w rezultacie powołana została do życia kolejka pandemiczna, która wygląda z boku jak skłócona od wieków familia, która czeka do kaplicy pogrzebowej albo domu weselnego.
Lecz kolejka pandemiczna nie jest wyłącznie tymczasową niedogodnością – z lekka dokuczliwym, irytującym przedłużeniem automatycznej zazwyczaj, pospiesznej i banalnej czynności. To pierwsza od dawna przeszkoda na drodze prącego niczym czołg „ja”, które nie uznaje żadnej innej zwierzchności poza własnym pragnieniem, emocją i potrzebą. Potrzeba ta, czymkolwiek by była – zaspokojeniem głodu, ochotą na rozrywkę, kompulsją zakupową, niedorzeczną zachcianką – musi zostać zrealizowana od ręki, natychmiast. Przyzwyczailiśmy się, że świat to wyłącznie biuro obsługi klienta, nasza strefa VIP. Na wyciągnięcie karty mamy kuchnię etniczną, aleksandryjską bibliotekę e-booków, markowe ubrania, egzotyczne destynacje i nieskończone złoża seriali. Robimy, co chcemy, jak chcemy i kiedy chcemy. Wprawiani od trzech dekad w indywidualizmie – postawie międzyludzko-filozoficznej prawie nie do odróżnienia od egoizmu i butnej zachłanności – nie umiemy już się ograniczyć, nie potrafimy czekać, jeśli to czekanie nie stanowi koniecznego wstępu do intensywnej przyjemności: autografu Noblistki, kolekcji specjalnej by Giambattista Valli, soboty w najnowocześniejszym aquaparku.
Odkąd pamiętasz, twoje – nasze – „ja” było na haju omnipotencji i samolubstwa. A teraz stoisz na parkingu Lidla o 19.17 w rozciągniętej przepisowo kolejce, drobisz w miejscu, z niedowierzania sapiesz przez nos, bezwiednie skrolujesz telefon i nic nie możesz. Możesz tylko stać i wprawiać się w jakże zaskakującej dla ciebie i niełatwej cnocie cierpliwości.
Zarazem jednak okazało się, że kolejkę pandemiczną da się wykorzystać do czegoś innego niż zakupy. Bo oto „w środę protest, tym razem pieszy, przeniósł się pod Sejm. Przed godz. 17 pod sklepem przy ulicy Wiejskiej uformowała się kolejka długa na kilkaset metrów. Oficjalnie protestujący wybrali się na zakupy do sklepu Cezar (ul. Wiejska 9) po drożdże («podobno rzucili do sklepu przy Wiejskiej» – zachęcano się nawzajem na Facebooku Warszawskiego Strajku Kobiet). Tyle tylko, że w kolejce po drożdże kolejkowicze stanęli z transparentami («Piekło kobiet», «Od mego ciała wara», «Nie dla zakazu edukacji seksualnej»), a na maseczkach i czołach mieli wymalowane czerwone błyskawice – symbol sprzeciwu”, pisała w swojej relacji z 15 kwietnia dla „Gazety Wyborczej” Oktawia Kromer.
Pandemia prędzej czy później minie, ale kolejki zostaną. Zarówno te widzialne, w przychodniach, SOR-ach i na przystankach busików, jak i te na pierwszy rzut oka nieoczywiste – ukryte w statystykach, listach przyjęć, kolejności dostępu, szansach jednostek i grup społecznych. To przesądzone. I nie ma też w tym nic dziwnego, bo Polska popandemiczna – i szerzej: nadchodząca globalna rzeczywistość bezrobocia, recesji i upadku wielu branż – będzie Polską jeszcze większych nierówności, krajem skrajnie różnych prędkości czekania na usługi ratujące życie lub polepszające zdrowie, ojczyzną setek tysięcy sprekaryzowanych, zredukowanych, wegetujących od zlecenia do zlecenia, tyrających za najniższą krajową, niepewnych jutra, wymienialnych, dotkliwie jednorazowych. Nieliczni pozostaną w świecie premium, reszcie, jak zwykle, pozostaną obrazy świata premium.
„Proszę państwa, kto ostatni?”, pyta na dzień dobry kolejkowicz w słynnej „Kolejce”, polifonicznej, „mówionej” powieści Władimira Sorokina. Dzisiaj – i jutro – właściwa odpowiedź to: wszyscy. Prawie.