Rzeczy ostatnie i najpierwsze
Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

15 minut czytania

/ Literatura

Rzeczy ostatnie i najpierwsze

Łukasz Najder

Dzieją się cuda. Oto niby martwi od lat autorzy wstają z grobów i dają w miasto, między ludzi. Niestety – nie w sensie ścisłym. Ukazały się nowe książki Parnickiego i Hłaski

Jeszcze 4 minuty czytania

Żyjemy w czasach ostatecznych. Mam tu na myśli nie sytuację międzynarodową czy stan ziemskiej natury i klimatu, ale rynek wydawniczy. Dzieją się na nim cuda, a te, jak nam mówiono, zwykły poprzedzać definitywny koniec wszystkiego. 

Na przykład liczne wskrzeszenia. Oto niby martwi od lat autorzy wstają z grobów i dają w miasto, między ludzi. Niestety – nie w sensie ścisłym. Wprawdzie szołbiznes muzyczny korzysta już otwarcie z hologramów słynnych nieboszczyków – krasząc Jacko lub Tupakiem oficjalne gale, wypuszczając Whitney Houston na tournée – ale u literatów w tej materii panuje wciąż zgodny konserwatyzm. Truchło to truchło, amen. Za to z książkami można wyprawiać do woli, żadnych świętości.

Bo cóż z tego, że Kafka w przedśmiertnej godzinie obarczył swojego przyjaciela, Maxa Broda, powinnością zniszczenia powieści, które napisał, gdyż uznał je za surowe i zbędne? Ten woli nie wypełnił i dał światu „Proces”, „Amerykę” i „Zamek”. Nie dość na tym. Przysposobił jeszcze œuvre Franza do wydania i teraz nie jest jasne, czy obcujemy z Kafką czystym, czy też z Kafką plus koloryzatory i domieszki. Podobnie było i z Nabokovem. To ciekawe swoją drogą, jak się u niego życie przeplotło z fikcją. Najpierw on sam w obliczu niemocy twórczej i wynikającej zeń rozpaczy dumał pod amerykańskim niebem roku 1952, czy aby nie spalić zaawansowanego brulionu „Lolity”, potem rozterkami obdzielił i Humberta Humberta, na końcu zaś jego synowi, Dmitriowi, przyszło borykać się z niełatwym dziedzictwem w postaci „Oryginału Laury”, którą to niedokończoną książkę nakazał ojciec po swoim zgonie obrócić w popiół. Dmitri, po miesiącach publicznego droczenia się, gdy a to przykładał zapałkę, a to ledwie na chwilę rozświetlał nią mrok spowijający ostatnią rzecz protoplasty, zdecydował się jednak na ogłoszenie jej drukiem. W tym miejscu pojawia się różnica między Nabokovem a Kafką. Dzięki nielojalności Broda otrzymaliśmy literaturę wybitną, za to krnąbrny Dmitri swoją decyzją dowiódł, że rękopisy wprawdzie nie płoną, ale niekiedy warto posłuchać starszych. Pieczołowicie, również i u nas, wydany „Oryginał Laury” to nic ponad rozkruszony szkic, cierpki owoc schyłkowego, manierycznego okresu w twórczości wielkiego pisarza.  

Dodajmy tutaj i Bolano, znakomitego prozaika i poetę chilijskiego, twórcę kultowych „Dzikich detektywów” i wielu pomniejszych, świetnych utworów. Jak w przedmowie do „2666”, Bolanowskiego opus magnum, utrzymują jego sukcesorzy i bliscy, „licząc się z możliwością rychłej śmierci, Roberto pozostawił instrukcje, według których jego powieść «2666» ukazać się miała podzielona na pięć odrębnych książek, odpowiadających pięciu częściom powieści. Udzielił również szczegółowych wskazówek co do kolejności ukazywania się poszczególnych części oraz tego, jaki odstęp zachować pomiędzy ich wydawaniem (chciał, by był to rok), a nawet co do wynagrodzenia, które należało wynegocjować z wydawcą. Decyzją tą, którą Roberto zakomunikował osobiście Jorgemu Herralde na kilka dni przed śmiercią, miał nadzieję zapewnić bezpieczeństwo finansowe swoim dzieciom” (przekład Katarzyna Okrasko i Jan W. Rajter). Stało się inaczej, względy literackie wzięły górę na ekonomicznymi i w rok od śmierci Bolano „2666” ukazało się jako jeden opasły, blisko tysiącstronicowy tom.

Wcale nie lepiej odbywa się to w branży sacrum. „Jestem bardzo w rękach Bożych. Notatki osobiste 1962–2003” to pozycja, której ojcem jest w takim samym stopniu Ojciec Święty, co jego wierny druh, sekretarz, kardynał Dziwisz. Znowu to samo. Autor sobie, dysponent tekstu sobie. Furda tam zapisy notarialne i kategoryczne prośby na stronie, by owe karteluszki oddać płomieniom. Furda świadomość, że materiał, choć skreślony kanonizowaną ręką, jest drugorzędny, błahy i ma się przez to z lekka nijak do ogromu właściwego dorobku. I tak wyszło. Wyszło i wychodzić może dalej, bo wedle zapewnień głównych zainteresowanych autentyczne i godne dokumenty, nieznane ogółowi, nadal istnieją. Z drugiej strony, czy sam fakt śmierci zwalnia osobę piszącą z obowiązków względem czytelników i spadkobierców? Czy niebycie stanowi dostateczną wymówkę, by nie być obecnym? Ksiądz Tischner zmarł 15 lat temu, a od tego czasu wydał – precyzyjniej: wydano mu – dobry tuzin książek. Prócz takich rarytasów jak rozmowa księdza z jego uczennicą i poszerzona repetycja tejże rozmowy w kilkanaście lat później, czy jak zawsze oryginalny i wdzięczny „alfabet”, doczekaliśmy się nawet i jego młodzieńczego dziennika. Dzięki niemu dane jest nam poznać uniwersum i myśl uduchowionego czternastolatka.

Ale fajerwerki, jakie słano w niebo z powodu opublikowania nowych (łamane przez nieznanych) dzieł Bolano, Nabokova, księdza Tischnera i Jana Pawła II, to iskierka w porównaniu do megatonowych eksplozji wokół gombrowiczowskiego „Kronosa”. Anonsowany jako „arcydzieło odnalezione po latach”, „największa sensacja literacka stulecia” i pikantno-drastyczne dopełnienie „Dziennika” – to właśnie w „Kronosie”, diariuszu tajnym, pozwolić miał sobie Witold na pełną szczerość, prawdę i karkołomne obscena – okazał się być rejestrem pomniejszych bolączek i olśnień Gombrowicza, rozbuchanym za pomocą chwytów typograficznych do rozmiarów na pozór solidnej książki. Bądźmy jednak sprawiedliwi – „Kronos” arcydziełem jest i jako taki przejdzie do historii polskiego ruchu wydawniczego. Tyle że arcydziełem promocji i dystrybucji, sztuka to nie lada wedrzeć się na topki sprzedażowe w tym kraju z czymś, co nie jest ckliwą grafomanią lub wyznaniem gangstera o pseudonimie „Masa”, ale sztuką wysoką, a choćby jej ersatzem.   

W tej swoistej literaturze zombie istnieją najróżniejsze podkategorie i mutacje. „Czarna piosenka”, zbiorek wierszy Wisławy Szymborskiej z lat 1944–1948, która ponoć miała być jej debiutem, ale na skutek ingerencji historii i fatum ostatecznie nie była, w efekcie czego stała się debiutem pośmiertnym wydanym w zeszłym roku. „Hotel Finna”, wyłuskana z papierów i notatek przez kontrowersyjnego joyce'ologa Danisa Rose'a świeżutka książka Jamesa Joyce'a, co do której zgłaszane są obiekcje natury prymarnej: że nie jest to książka Jamesa Joyce'a, a zręcznie przez Rose'a spreparowany falsyfikat. W najlepszym razie – kompilacja, w której autentyk wymieszano z imitacją. „Góry Parnasu” Miłosza, powieść science fiction zarzucona przez niego na początku lat 70., a przywrócona na czytelnicze łono dwa lata temu ku radości niewielu.

Sensacją tego roku jest bez wątpienia „nowa” książka Harper Lee, blisko dziewięćdziesięcioletniej autorki legendarnej, nagrodzonej Pulitzerem, książki „Zabić drozda”, która po jej opublikowaniu zamilkła na ponad półwiecze. Właśnie wraca z „Go Set a Watchman”, debiutem przedwcześnie uznanym za bezpowrotnie stracony, który, jako „Idź, postaw strażnika”, pojawi się w Polsce na początku listopada. Inne doniosłe wydarzenie Anno Domini 2015 o charakterze globalnym to kontynuacja bestsellerowej trylogii „Millenium” przedwcześnie zmarłego Stiega Larssona – Larsson nie doczekał nawet publikacji pierwszej z jej części – która za sprawą „Co nas nie zabije” pióra Davida Lagercrantza zmienia się raptem w tetralogię. Lecz „Co nas nie zabije” nie jest żadnym wyjątkiem. Ciągu dalszego dorobiło się i „Przeminęło z wiatrem”, i „Duma i uprzedzenie”, thrillery Roberta Ludluma, cykl przygód Pana Samochodzika, „Diuna” czy kryminały Agathy Christie. Lista jest długa, a z pewnością będzie i jeszcze dłuższa, bo tego rodzaju książkowe życie po życiu to nader intratny biznes.

Teodor Parnicki, „Trzy minuty po trzeciej“.Teodor Parnicki, „Trzy minuty po trzeciej”. Noir sur Blanc, 400 stron, w ksiegarniach od września 2015Również i my doczekaliśmy się w tym roku kolejnych dwóch małych rewelacji wydawniczych. Obie to debiuty pisarzy uznanych, klasyków.

„Trzy minuty po trzeciej Teodora Parnickiego, „powieść sensacyjno-egzotyczna, jak głosi jej podtytuł, swój pierwodruk miała 86 lat temu we „Lwowskim Kurierze Porannym. Bezsprzecznie nie jest to wielka literatura, ale wartka i barwna literatura popularna w najlepszym znaczeniu tego słowa. Jak we wstępie do „Trzech minut po trzeciej” pisze Tomasz Markiewka, „osią fabularną powieści, której akcja zaczyna się w mroźny zimowy wieczór w połowie lutego 1927 roku, jest walka o odzyskanie japońskich dokumentów, które przypadkowo dostały się w ręce sowieckiego wywiadu, a których dotarcie do Moskwy naraziłoby japońskie interesy związane z Koleją Wschodniochińską. Dwaj bohaterowie – Piotr Iwanowicz Zagorski i młodszy od niego Aleksander Aleksiejewicz Flagin, byli oficerowie carskiej armii, wiodący niepewną egzystencję białych emigrantów w Harbinie, zostają przypadkowo wplątani w skomplikowane działania wywiadu japońskiego i podejmują często nierówną walkę z agentami Kominternu. [...] Opowieść o ich «wielkiej przygodzie» pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, pościgów samochodowych, podróży koleją, epizodów walk, wątków romansowych (trzech pomniejszych, jednego całkiem poważnego), postaci sobowtórów, tajnych – czasem podwójnych – agentek i agentów […]”.

W „Trzech minutach po trzeciej” Parnicki nie tylko dostarcza rozrywki, ale buduje – czy też próbuje budować – „obraz katastrofy dawnej Rosji i współczesnych walk «Rosjan z Rosjanami» na rozległym obszarze Dalekiego Wschodu, w otoczeniu rosnących w siłę Chin i nieustannie zainteresowanej Azją kontynentalną Japonii”. Powieść, choć bez wątpienia interesująca, nie jest wolna od wad i uproszczeń wynikających już to z obranej konwencji, już to z niedostatków warsztatu młodego Parnickiego. Zdaje się jednak, że wydawca ma tego świadomość, dlatego też z okazji jej opublikowania nie bije w tarabany i nie pompuje sztucznie powszechnego zainteresowania, któremu „Trzy minuty po trzeciej mogłyby nie sprostać. Warto dodać, że książkę w tej edycji uzupełnia fenomenalna kolekcja reprodukcji pocztówek i zdjęć rosyjskich, japońskich i chińskich z lat 1900–1934, mających za temat między innymi Harbin, Szanghaj i rejony, przez które biegnie Kolej Wschodniochińska.

Marek Hłasko, „Wilk“. IskryMarek Hłasko, „Wilk”. Iskry, 348 stron, w księgarniach od września 2015Rewelacją zdecydowanie większego kalibru jest natomiast „Wilk” Marka Hłaski. Już same okoliczności odnalezienia tej książki są poniekąd sensacyjne, rodem wprost z Vila-Matasa. Oto student polonistyki, Radosław Młynarczyk, w trakcie przygotowywania w ramach dyplomu wydania krytycznego „Sonaty marymonckiej” orientuje się nieoczekiwanie, że pośród tego, co miało być sześcioma maszynopisami „Sonaty…, różnymi jej wersjami, znajdują się trzy, które wcale „Sonatą… nie są. Są maszynopisami zupełniej innej, dotąd nieznanej powieści autorstwa Hłaski. W ten sposób pojawił się „Wilk. Następnym etapem było żmudne odcyfrowywanie i kolacjonowanie tekstu. Jak sam odkrywca wyznawał w niedawnej rozmowie z Katarzyną Bielas, „strasznie dużo pracy zajęło odczytywanie notatek Hłaski, jest ich mnóstwo, pisane bardzo niechlujnie, czasem całe ustępy tekstu, przekreślone dialogi, napisane od nowa. „Całe zeszłoroczne wakacje ślęczałem nad nimi z lupą, w świetle jarzeniówki, pełniąc swoje 12-godzinne obowiązki na nocnej zmianie ochroniarskiej w biurowcu”

Fabularnie „Wilk” to opowieść o bujnym życiu marymonckiego chuligana, syna furmana, Ryśka Lewandowskiego na tle tej biedniejszej Warszawy w dwudziestoleciu międzywojennym. Rysiek wywodzi się z ubogiej rodziny, cierpi głód i chłód, i wie, że znajduje się na samym dnie społecznym. Dlatego oddaje się rojeniom o lepszym życiu i ucieczce do miejsca, gdzie zazna w końcu szczęścia i dostatku. Ale to tylko mrzonki, rzeczywistość jest pułapką bez wyjścia. Rysiek miga się od szkoły, trudni bandyterką, co rusz popada w tarapaty, ciągle szuka zwady. Lecz nie można mu odmówić i serca. To on dokłada wszelkich starań, by jego umierający kolega, Henek, raz jeszcze, ostatni, mógł zobaczyć „jasne domy na Żoliborzu”, symbol lepszego świata, do którego obaj nie mają wstępu. Powodem, dla którego Henek nie może się tam wybrać, nie jest tylko jego śmiertelna choroba, ale kwestia zgoła prozaiczna, a przez to przerażająca, dająca wyobrażenie o ich nędzy: otóż Henek nie ma butów. Rysiek próbuje dla niego te buty zdobyć. Lecz Henek nie będzie tylko drobnym epizodem w Ryśkowej biografii. Z czasem Rysiek obierze kurs na zmianę swojego położenia, ale nie poprzez westernowe fantazje i śnienie o zamorskich krainach. Zwieńczeniem tej drogi będzie jego udział w strajku w pobliskiej fabryce zwanej Blaszanką i zbliżenie do ruchu robotniczego.

Omal równorzędnym bohaterem „Wilka” jest warszawski Marymont lat 20. i 30. minionego wieku, oddane w najmroczniejszych barwach miejsce, w którym króluje niewyobrażalne ubóstwo, występek, agresja i beznadzieja, miejsce, które formuje na zawsze i piętnuje, z którego wydostać się prawie niepodobna. To horror porównywalny z Powiślem, które ogląda Stach Wokulski, czy ulicą Ciepłą, na której wychował się Tomasz Judym.

Napisany przez dwudziestolatka w zideologizowanej epoce „Wilk” miał niewielkie szanse, by okazać się literaturą ponadprzeciętną. „Wilk” to dzisiaj raczej zakurzony relikt literacki, pamiątka dawnego stylu pisania niż powieść, która może poruszyć współczesnego odbiorcę. Choć w obszernym wstępie do wydania krytycznego „Wilka” – który ukazał się również w wersji popularnej bez poprzedzającego tekst właściwy komentarza naukowego – Radosław Młynarczyk otacza ów tytuł całą biblioteką dzieł zacnych lub chociażby znanych, które mogły być dla Hłaski źródłem inspiracji i punktem odniesienia, od „Biesów” Dostojewskiego przez Hemingwaya i Steinbecka aż po „Pamiątkę z Celulozy”, to czytając „Wilka” najczęściej odnosi się wrażenie obcowania z Żeromskim czy tytanami młodopolskiej prozy. Przez co rozumiem wszechobecny patos, rzewność, teatralne dialogi i tyrady, dramatyczne, naturalistyczne z ducha opisy, które mają ukazać ohydę Marymontu i panujących tam stosunków, a doprowadzają do niezamierzonego efektu komicznego, i płytką, naiwną psychologię postaci. Hłasko próbował w „Wilku” pożenić socrealizm z bildungsroman, ale mu się to nie udało. „Wilk” jest tym, czym jest. Gratką dla wąskiego grona hłaskologów i hłaskofilów oraz radykalnych varsavianistów.      


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.