Gdyby patrzeć z daleka – wygląda trochę jak Jep: podobny wiek, rogowe okulary, podobna siwizna. I choć z bliska widać już twarz innego aktora, widać, że to Michael Caine, a nie Tony Servillo, początkowe wrażenie jeszcze przez chwilę nie mija, aż nagle zamienia się w koszmar. Dość szokujące, szokujące tym bardziej, że przecież całkiem niedawno mogliśmy się cieszyć, na różne sposoby, z „Wielkiego piękna”. Pomijając naprawdę nielicznych sceptyków, wszyscy – też się do nich zaliczam – pisali jakie to dobre, że wrócił duch Felliniego. Niektórzy – do nich też się zaliczam – pisali nawet, że wróciło samo piękno. I teraz mamy za swoje.
Paolo Sorrentino dostał za „Wielkie piękno” Oscara i poszedł za ciosem. Szybko pojawiła się informacja, że pracuje nad nowym filmem, że będzie w nim grał Michael Caine, że wystąpi w nim jeszcze Rachel Weisz i Harvey Keitel, że całość będzie się rozgrywała w ośrodku leczniczym, gdzieś wysoko w Alpach. „Czarodziejska góra” Sorrentino, Jep między Naphtą i Settembrinim, Jep i Kławdia, Jep w zamieci śnieżnej zamiast wśród rzymskich zabytków, zasypiający z widokiem na Alpy, a nie na Koloseum? Widziałem to – pewnie nie tylko ja – ale nigdy bym się nie spodziewał, że to wszystko skończy się taką katastrofą, i nie jest ona ani piękna, ani wielka.
Początkowe sekwencje nie zwiastują niczego niepokojącego. Sorrentino w swoim stylu kilkoma płynnymi ruchami kamery, która płynie przy kilku dźwiękach, ogarnia górski krajobraz, luksusowy hotel, wprowadza postaci – obsługę i gości. Na obrotowej scenie najpierw The Retrosettes gra „You Got The Love” Florence & The Machine, potem wchodzi na nią z gitarą sam Mark Kozelek. Dookoła zbierają się: Fred Bellinger (Caine), angielski dyrygent i kompozytor na emeryturze, jego córka (Weisz), Mick Boyle (Keitel), amerykański reżyser tuż przed emeryturą, przyjaciel Bellingera, spasiony Maradona z butlą tlenową, milczące małżeństwo, enigmatyczny szejk, gwiazdor (Paul Dano), którego ludzie pamiętają tylko z tego, że wcielił się kiedyś, okutany w blachę, w robota, wysoka Miss Universe i brodaty alpinista. Brakuje tylko mnicha buddyjskiego. Mija chwila – jest i mnich.
Powoli zaplatają się wątki: do Bellingera przyjeżdża wysłannik brytyjskiej królowej, żeby nakłonić go do występu w Pałacu Buckingham; Boyle wraz z zespołem scenarzystów szykuje w górach swój ostatni film – testament; córka Bellingera – synowa Boyle'a wpada z płaczem i oznajmia, że mąż ją rzucił. Momentalnie ustanawia się rytm kolejnych dni, spędzanych na tych samych kolacjach, koncertach, stołach do masażu. Bellinger zabija czas sam, z córką, z przyjacielem. Z nią rozmawia o sobie i jej mężu. Z nim o problemach z moczem, problemach z pamięcią, staruszkowie droczą się o kobietę, o którą kiedyś równocześnie zabiegali, choć dzisiaj już żaden z nich nie jest pewny, czy to się w ogóle wydarzyło. Co robi kompozytor sam – o tym za chwilę.
Nie ma Naphty, Settembriniego, ale od biedy i tak mogłoby być. Jest w tych kilku początkowych scenach jakiś klimat – może i cokolwiek wysilony, ale jest. Klimat sanatoryjnej nudy, podszytej śmiercią, życia, które ewidentnie się zwija; obraz różnych strategii radzenia sobie z tym fantem, z mniejszym lub większym widmem końca. I wtedy na scenę wchodzi zwykły czerwony papierek po cukierku. Bellinger już wcześniej miętosił go w rękach, teraz wychodzi na rozłożystą, zieloną polanę i zaczyna pocierać nim i sprawdzać, jak dźwięk dobywający się z tego pocierania rezonuje ze światem. Chwilę później już dyryguje orkiestrą symfoniczną złożoną z krów, które pod okiem emrytowanego dyrygenta poruszają podwieszonymi u szyi dzwonkami. Jeszcze nie tak dawno Sorrentino by się przed tym obrazem powstrzymał albo chociaż zostawił jakąś lukę, jakiś uskok, miejsce dla ironii, która niepostrzeżenie przebiłaby ten średnio ładny poetycki balon, sugerujący jakoby jakiś kosmiczny porządek.
W „Młodości” Włoch, nie wiedzieć czemu, wszystko dopowiada: każdą figurę, każdą myśl i każdy wątek. Kawa na ławę, jak ma to miejsce chociażby w scenie z lunetą, przy pomocy której tłumaczy się, że z życiem jest właśnie jak lunetą: w młodości patrzy się przez okular i dlatego przyszłość wydaje się taka bliska, na starość – przez obiektyw, co sprawia, że to, co minęło, zdaje się absurdalnie pomniejszone. Albo weźmy tego biednego, nieszczęsnego mnicha, którego umiejętność lewitacji podaje się w filmie w wątpliwość chyba tylko po to, żeby Sorrentino mógł go w najbardziej oczekiwanym momencie poderwać z ziemi. Tak rodzi się kicz.
„Młodość”, reż Paolo Sorrentino.
Wielka Brytania, Francja, Włochy 2015, w kinach od 18 września 2015
Praktycznie każdy dialog zamienia się tu w litanię sentencji, które taki Jep szybko by wypatroszył, udowadniając, że to raczej zwyczajne, pocieszne zaklęcia, a nie żadne mądrości. Bo cóż to ma znaczyć i dlaczego akurat ma być wiążące, że ostatecznie zostają nam z tego życia tylko emocje, jak prawi jeden z bohaterów – na ekranie nie dzieje się nic takiego, żeby można było w to uwierzyć. Główny bohater nie zachowuje się tak, jakby cokolwiek czuł. Inni też nie potrafią wiele więcej z siebie wykrzesać ponad standardowe kilka łez. Patent był pewnie taki, żeby pokazać, że pod tym angielskim puddingiem jest ogień, który wybucha wraz z muzyką Bellingera – że oto przed nami człowiek, który schował się z emocjami w swojej sztuce i teraz trochę jest mu z tym źle, a równocześnie na tyle dobrze, że nie chce nic zmieniać. Tylko niestety, gdy w końcu pojawia się muzyka Bellingera i wszystkich w filmie ścina wręcz od napisanych przez niego dźwięków, to człowiek nerwowo zaczyna się szczypać w rękę, bo nie wierzy, że ta muzyka, coś jakby oratorium Piotra Rubika, może tak działać. I w zasadzie tak jest tu z wszystkim – wątły scenariusz nie pozwala rozwinąć się postaciom. Trudno zrozumieć, na czym opiera się przyjaźń dwóch starych artystów, ciężar ich zaniechań, wyjątkowość ich sztuki, obsesyjność ich majaków i snów.
Film, jakby idąc za dwójką głównych bohaterów, sam od pewnego momentu zaczyna się zwijać i przeradza się w korowód wieńczących scen, gestów tak czy inaczej domykających rozdziały w życiu bohaterów. Wszystko odbywa się tak pospiesznie, że wygląda jak desperacka wyprzedaż, pozbywanie się, po zaniżonej cenie, artystycznych aktywów, w których wartość Sorrentino w ogóle zdaje się nie wierzyć. I tylko ten dziwny obraz zasuszonego, pomarszczonego fantoma żony dyrygenta, który łypie na niego przeraźliwie – obraz upiornego końca człowieka i ciała, które nie bardzo jest ciałem, ale ciągle zdaje się uwięzione w tym świecie – nie daje się wpasować w te nagłe epifanie, które w końcówce zalewają ekran. I każe myśleć, że całe to zamieszanie i zaklinanie rzeczystości bierze się u Sorrentino może po prostu ze strachu przed równie ponurą perspektywą. Szkoda tylko, że nie starczyło reżyserowi „Młodości” sił, by się z nim zmierzyć. Że wybrał ucieczkę i że postanowił uciekać tą wspomnianą łąką z krowami, jakby żywcem wyjętą z reklamy Milki.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.