Ponoć prześladuje go jedna myśl, że ktoś nagle oznajmi mu: „Przejrzałem cię. To, co robisz, jest tak naprawdę do niczego”. Dziwny lęk, jak na kogoś, kogo określa się często najważniejszym współczesnym amerykańskim reżyserem. A może właśnie wcale nie taki dziwny. Nie trzeba specjalnie się trudzić, żeby znaleźć w internecie komentarze odnoszące się do filmów Paula Thomasa Andersona, które brzmią mniej więcej tak: „co to było?”. Pytajników jest zazwyczaj więcej niż jeden. Ta irytacja jest o tyle ciekawa, że Anderson przecież nie jest twórcą kina eksperymentalnego, który na przykład przez dwie godziny seansu każe widzowi gapić się w tęczę albo poruszające się w zwolnionym tempie skrzydła trutnia. Amerykanin nie zaciera granicy między dokumentem a fabułą, nie interesuje go ani performowanie, ani ekranizacje klasycznych pozycji szkoły frankfurckiej oraz mało klasycznych pozycji miłosnych. Jego kino to nie jest skromne kino, prowizoryczny świat ze sznurka i dykty; oddycha pełną piersią. Występują w nim zazwyczaj najlepsi, hollywoodzcy aktorzy. Wcielają się oni w ludzi, którzy prowadzą dialogi, wiodą swoje życie, kamera to życie filmuje, montażysta skleja je tak, że przy niewielkim trudzie da się jego kawałki poumieszczać na osi czasu. Jest prawie że po bożemu, ale ludzie i tak wpadają w konfuzję. Bierze się ona z drobnych luk i przesunięć, z zakwestionowania najprostszych zasad, które mówią, że dwa i dwa to zawsze musi być cztery.
Lęk Andersona przed tym, że ktoś zabierze mu zabawki; konfuzja i równoczesna admiracja towarzyszące jego twórczości sumują się w historię o niespotykanej wolności. Wielu było genialnych filmowców, równie dużo związanych z nimi smutnych historii o brutalnym systemie, który stłamsił ich sztukę. A Anderson robi to, co chce i nikt mu się nie wtrąca. Chce kręcić na taśmie? Kręci na taśmie! Po adaptacji książki Pynchona postanawia przenieść się do Anglii lat 50. – proszę bardzo. Obserwowanie, jak rozwija się ta kariera, jest czymś szalenie przyjemnym. Anderson nigdy nie jest tam, gdzie nam się wydaje, że jest. Myślę sobie zawsze o nim jedno: że gra w swojej własnej lidze. A równocześnie, z podcastów i radiowych rozmów z reżyserem wyłania się portret zwykłego faceta, który przez większość czasu gada o czwórce swoich dzieci, filmach z Jimem Carreyem i który sprawia, że przepytujący go dziennikarze co chwilę trzęsą się ze śmiechu. A on, jakby tylko na to czekał, zaraz idzie w ich ślady. Mówi zresztą, że w zasadzie to kręci komedie, tylko ludziom jakoś umyka ten fakt.
Zapytany o początki „Nici widmo”, odpowiada, że chciał zrobić film o mężczyźnie i kobiecie. Potem pojawiły się po prostu pytania: dobrze, kobieta, ale jaka? Co ją łączy z facetem? Szybko włączył się w rozwiązywanie tych zagadek Daniel Day-Lewis. Efektem jest film, który rozgrywa się w latach 50. ubiegłego wieku w Londynie. Day-Lewis wciela się w nim w niejakiego Reynoldsa Woodcocka – aktor sam sobie wymyślił to zabawne nazwisko – słynnego angielskiego krawca, który ubiera śmietankę towarzyską. „Śmietanka robi różnicę”, powie Woodcock, siedząc przy bogato zastawionym stole – w tym filmie o modzie równie ważne jak to, co się nosi, jest to, co się je. Kto wie, może jedzenie jest nawet ważniejsze. Wyraźniej unaocznia, że nawet najwykwintniejsza forma musi w końcu zderzyć się z naturą i czasem – z zębami, które pogryzą pokarm, z żuchwą, które go przeżuje, z gardłem, które go przełknie. Woodcock tych odgłosów jedzenia nie znosi. W ogóle jest człowiekiem humorzastym, którego łatwo wytrącić z równowagi. Zbudował więc sztywny zestaw czynności, wykonuje je raz za razem, żeby zapanować nad chaosem, który w sobie nosi. W pierwszej scenie widzimy, jak powoli mydli twarz pędzlem do golenia, wycina włosy z nosa i uszu, przeczesuje fryzurę, zakłada długaśne skarpety w kolorze burgunda i spodnie. Ubrany w tę zbroję dopiero pokazuje się ludziom. Day-Lewis wkłada w każdą z tych czynności całego siebie, niewiele jest aktorów, którzy tak intensywnie potrafią istnieć w filmowych kadrze. Wystarczy zwrócić uwagę na jego popękane i zniszczone palce, żeby zrozumieć, że nie ma tu żadnego udawania. Day-lewis przez tę chwilę naprawdę jest dobrze ubranym krawcem, obsesyjnie podchodzącym do swojej pracy. I równocześnie dużym dzieckiem, które nosi na piersi kosmyk włosów swojej zmarłej matki, bo nie może się pogodzić z jej odejściem. Staromodnym kawalerem, który zmienia kochanki jak rękawiczki; który domaga się od nich całkowitego zawierzenia – każdej części siebie – a potem porzuca, jak wyciśniętą cytrynę.
Nowoczesność, gdzie piękno zastąpi szyk, czai się za rogiem. Symbolizuje ją bal noworoczny z wielkimi kukłami z papier mâché, młodzieżą tańczącą w kółeczku, zwyczajnie pod wpływem, lawiną konfetti i filharmonią złożoną z dziecięcych trąbek. Woodcock stojąc na parkiecie między ludźmi, czuje się jakby wpadł do błota, nogi by wśród nich nie postawił, gdyby nie Alma, jego nowa kochanka. Poznał ją w małej nadmorskiej restauracji, gdzie pracowała jako kelnerka. Najpierw zaprosił dziewczynę na kolację, potem starł szminkę z jej ust, zdjął z niej miarę. Na końcu zabrał do swojego londyńskiego domu i umieścił w pokoju sąsiadującym z jego pokojem. Chciał, żeby była doskonałym manekinem, więc trudno nazwać go współczesnym Pigmalionem, który jednak dążył do tego, żeby posąg ożył. Woodcock nie – wolałby, żeby Alma najlepiej w ogóle się nie odzywała, a jeśli już, to żeby mówiła jedynie: tak, równocześnie pochylając głowę i opuszczając oczy. Ona dodaje do tego jeszcze rumieniec. Ale niekiedy zwyczajnie staje okoniem i niespodziewanie mówi: „Nie”. „Nie wyprostuję ręki”. „Może wcale nie jest tak, że nie mam gustu, może po prostu mam własny gust”. „Może nie zostanę z tobą w domu, może chcę potańczyć”.
Alma buntuje się z zazdrości, pod wpływem zadawanych jej cierpień i upokorzeń. Walczy o siebie, o uwagę i uczucie mężczyzny, którego kocha, droczy się z nim specjalnie, bo wie, co trzeba zrobić, żeby wyszedł z siebie, ale czasami i ona zachowuje się jak dziecko, któremu coś nie zagrało i zwyczajnie strzela fochy. Vicky Krieps, mało znano aktorka, która gra Almę, w niczym nie ustępuje Day-Lewsowi. Pochylona prze z determinacją do przodu, za chwilę „Nić widmo”, reż. Paul Thomas Anderson. USA 2017, w kinach od 23 lutego 2018zastyga wyprostowana w bezruchu. Nieśmiałość sąsiaduje na jej twarzy z okrucieństwem, miłość z ironicznym usposobieniem. Krieps bawi się prostotą Almy, raz pokazuje ją jako źródło niewinności, innym razem – przebiegłości. Może się wydawać, że im bardziej Day-Lewis/Woodcock napiera, im więcej wyrzuca z siebie wymyślnych sformułowań, tym bardziej Krieps/Alma ustępuje mu pola, chowa się w sobie i zapomina, co ma powiedzieć. Ale to tylko pozór. Każde z nich prowadzi swoją grę, każde chce wciągnąć do niej partnera.
Jonny Greenwood, od jakiegoś czasu nadworny kompozytor Andersona, powiedział mu kiedyś, że przypomina Beau Brummella, osiemnastowiecznego mistrza elegancji, któremu służba miała pastować buty szampanem. Coś w tym jest: „Nić widmo” to kino równocześnie ekscentryczne i eleganckie. Doskonale uszyte (to sformułowanie może brzmi tanio w kontekście filmu o krawcu, ale naprawdę pasuje jak ulał), ale pozbawione sztywności. Anderson daje Krieps i Day-Lewisowi przestrzeń, żeby mogli się rozwinąć w swych rolach, ale to on cały czas prowadzi ich historię i delikatnie ściąga ją na inne tory. Robi to praktycznie niepostrzeżenie, kolejne elementy układanki nie tyle zazębiają się, co nakładają na siebie. Pojawiający się duch matki, siostra Woodcocka pozostająca z nim w zmowie, a może wierząca, że zniszczył jej życie, obsesja doskonałości, gotowość do całkowitego poświęcenia, widma i materialne obiekty – jeden element świata nie tłumaczy drugiego, suma ich nie prowadzi do wyjaśnienia zagadki, wszystko tylko cierpliwie bulgocze w jednym garnku na wolnym ogniu. Autor „Nici widmo” nie dąży za wszelką cenę do klarowności, choć jego najnowszy film to kino precyzyjnie zakomponowane, jest w nim miejsce na intuicję i zabawę. To one pozwalają Andersonowi na tak nieortodoksyjne gesty, jak równoczesne wspominanie przeszłości i projektowanie przyszłości, budowanie ponurej atmosfery, prawie jak z angielskiego zamczyska, a potem przecinanie jej angielskim humorem. „Nić widmo” jest w takiej samej mierze filmem o wielkim artyście, jak i filmem o tym, że każdy facet w chorobie zachowuje się jak zbity pies. O miłości i o tym, że narratorami najlepszych historii są kobiety.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).