Zakodowane zaufanie
Descryptive.com CC BY 2.0

25 minut czytania

/ Media

Zakodowane zaufanie

Karolina Szczepaniak / Jakub Dymek

Zarówno krytycy, jak i zwolenniczki blockchaina – tej anonimowej, wolnej od pośredników i zdecentralizowanej techniki wymiany informacji – zwiastują rewolucję zaufania

Jeszcze 6 minut czytania

Dlaczego, zamiast spisywać umowy regulujące najbardziej intymne i poufne aspekty naszego życia, nie zdać się na smart contracty – umowy, których jednolitą treść, tajność, jednoznaczność warunków i wykonanie gwarantuje niemożliwy do złamania kod i szyfr? Dlaczego nie zamienić rozproszonych cyfrowych tożsamości – powiązanych z Facebookiem, kontem bankowym, papierowymi dokumentami – na jeden sposób identyfikacji, który nie wymaga oddawania wszystkich  personaliów anonimowym właścicielom serwerów (i potencjalnie złodziejom)? Dlaczego nie głosować, płacić za usługi i przechowywać danych bez udziału pośredników – instytucji państwowych i prywatnych zarządców danych – ale opierając się na systemie, który weryfikuje i przechowuje te same informacje w bezpieczny sposób? Gdy nie ufają sobie partnerzy w życiu i biznesie, gdy trwoży nas wizja zawodnych kontrahentów, złodziei tożsamości i biurokratycznej nieuczciwości instytucji publicznych i gdy wyborcy nie ufają swoim rządom, że sprawnie i uczciwie liczą głosy – na wszystko pojawia się nowa-stara odpowiedź.

Niech problem kryzysu zaufania rozwiąże bezbłędna maszyna, perfekcyjny kod i wygodna aplikacja. Na ludziach i ich intencjach przecież zawiedliśmy się wystarczająco wiele razy, a grono zwolenników nawet najsprawniejszej biurokracji wydaje się wręcz śmiesznym klubem hobbystów beznadziejnie walczącym z walcem innowacji, które mają usprawnić wszystkie – prywatne i publiczne – aspekty naszego życia.

Czy bardziej zaufasz człowiekowi, czy ciągowi zer i jedynek?

Filary i przęsła

Technologia blockchain – umożliwiająca tworzenie anonimowych i niemodyfikowalnych rejestrów informacji – kojarzy się z rewolucją w świecie finansów i bankowości. Słusznie, bo blockchain umożliwił stworzenie pierwszej kryptowaluty, bitcoina. Dużo więcej osób wie, czym jest – lub choćby kojarzy – koncept kryptowaluty, niż wie lub rozumie technologię, jaka stoi za jej powstaniem. Nic dziwnego – blockchain... po prostu nie jest prosty. Gdy magazyn technologiczny „Wired” spróbował wyjaśnić blockchain „łatwo i przystępnie”, wyprodukował film, którego narrator mówi „nie przejmujcie się blokami”. Próbować wytłumaczyć metodę zapisu informacji opierającą się na blokach danych w ten sposób, to jak tłumaczyć inżynierię mostów, nie wspominając o filarach i przęsłach. Vitalik Buterin, twórca opierającej się na tej technologii platformy Ethereum, poproszony o wytłumaczenie, czym jest blockchain tak, by nawet pięciolatek to zrozumiał, odpowiedział z rozbrajającą szczerością: pięciolatek nie zrozumie, czym jest blockchain.

Jednak nie każdą technologię – jej mechanikę i założenia – trzeba znać od podszewki, aby zastanowić się nad tym, co jej upowszechnienie może znaczyć, jakie obietnice i jakie przestrogi ze sobą niesie. Decydenci i pionierzy modernizacji, którzy popularyzowali radio czy radar, nie musieli być ekspertami od fal, by zrozumieć doniosłe skutki nowych wynalazków. Podobnie i wcześniej krytycy nowych technologii niekoniecznie sami byli inżynierami czy programistkami, ale kierował nimi społecznikowski imperatyw i (lepsza bądź gorsza) intuicja co do przyszłości.

Blockchain to rodzaj bazy danych, o której należy wiedzieć przynajmniej tyle: jest bezpieczna (zabezpieczona kryptograficznie), zdecentralizowana (nie podlega jednej instytucji, a komputery tworzące sieć przechowują historię wszystkich transakcji). Jest transparentna na poziomie przepływu danych, ale jednocześnie pozwala użytkownikom zachować anonimowość. Z tych powodów blockchain umożliwił powstanie sprawdzającej się metody operowania cyfrową – uniezależnioną od banków centralnych i instytucji finansowych – walutą, a ta w zamian przyniosła blockchainowi zainteresowanie.

Faktycznie rewolucyjny potencjał blockchaina daleko wykracza poza nowe instrumenty finansowe: zarówno krytycy, jak i zwolenniczki tej anonimowej, wolnej od pośredników i zdecentralizowanej techniki wymiany informacji zwiastują jeszcze jedną potencjalną rewolucję. Rewolucję zaufania.

Renegocjować konsensus

Cóż takiego ma w sobie blockchain, że mówi się o nim jako – obok sztucznej inteligencji – możliwie największej rewolucji dla internetu, usług on-line i cyfrowego kapitalizmu? I dlaczego akurat ta rewolucja ma dotyczyć zaufania? Co rzeczywiście ma (lub przynajmniej może) się zmienić? Żeby odpowiedzieć na te pytania, trzeba nie wiedzy technologicznej, ale świadomości tego, czym jest społeczny konsensus. Lub inaczej: dzięki czemu możemy ufać w wiarygodność innych ludzi i instytucji, przyjmując ją za pewnik, bez którego uczestnictwo w życiu byłoby koszmarem ciągłej weryfikacji wszystkiego i wszystkich?

Spróbujmy zastanowić się nad tym na przykładzie. Zatrzymana na ulicy przez policjanta i poproszona o swoją tożsamość, powinnam się wylegitymować stosownym (uznanym przez państwo) dokumentem. Bez tego dokumentu nie jestem w stanie potwierdzić informacji, że „ja to ja” – mogę ją co najwyżej uwiarygodnić. W sytuacji, gdy nie mam przy sobie akredytowanego przez instytucje państwowe dokumentu potwierdzającego moją tożsamość, policjant dzięki dostępowi do państwowych baz danych ma możliwość zweryfikować moje słowa. Słowa towarzyszących mi w trakcie legitymowania znajomych, dane, które przechowuję na swoim telefonie, profil na Facebooku nie będą miały znaczenia, jeżeli nie uwiarygodni ich powszechnie uznawana instytucja. Nienaruszalny do tej pory konsensus społeczny zakładał, że tylko państwo (lub powszechnie uznawana instytucja ponadpaństwowa) – poprzez odpowiednie dokumenty oraz swoje instytucje lub akredytowanych pośredników – ma moc, na podstawie obowiązującego prawa, certyfikowania pewnych zdarzeń w rzeczywistości jako prawdziwych.

Blockchain jest technologią, która daje narzędzia, by ten konsensus renegocjować. W tym nowym modelu moglibyśmy – kontynuując nasz przykład – legitymować się cyfrową tożsamością zapisaną na smartfonie. Prawdziwość zapisanych danych potwierdzałoby jednak nie państwo, ale społeczność danego blockchaina. Nie jest to jednak głosowanie użytkowników, jak w odcinku „Black Mirror” „Nosedive”, a opierający się na założeniach teorii gier zabezpieczony kryptograficznie mechanizm konsensusu sieci. Komputery tworzące sieć nie tylko przechowują historie wszystkich transakcji. One potwierdzają również ich autentyczność. Rola państwa ograniczałaby się zaś do stworzenia odpowiedniej infrastruktury (również prawnej), by takie rozwiązanie było możliwe. Przeciętny użytkownik może nawet nie zauważy tego przesunięcia władzy – po prostu pobierze aplikację, która umożliwi zarządzanie jego cyfrową tożsamością. Analogicznie jak teraz, za pomocą odpowiedniej aplikacji, bez konieczności posiadania wiedzy na temat blockchaina, może zarządzać swoim portfelem z kryptowalutami.

Jednak dopiero uświadomienie sobie skali możliwych zmian związanych z zastępowaniem przez zdecentralizowaną technologię dotychczasowych zaufanych pośredników – aktorów państwowych i instytucji publicznych – pozwoli zrozumieć, że blockchain nie jest wyłącznie ciekawostką technologiczną, ale rozwiązaniem, które może urzeczywistnić nowy model relacji państwo-obywatele-ponadnarodowe korporacje.

I nie chodzi o – banalne przecież z dzisiejszej perspektywy – zdigitalizowanie już dostępnych informacji i przeniesienie ich z papierowych archiwów na serwery. W przypadku blockchaina zmienić można rzecz dużo bardziej zasadniczą niż format czy miejsce zapisu informacji – jej „własność”.

Kod zamiast instytucji?

Pierwsza rewolucja komunikacyjna i kulturowa, jaką przyniosło masowe korzystanie z sieci, polegała na uwolnieniu olbrzymich zasobów informacji do wymiany, kopiowania i modyfikacji. Z tej łatwości reprodukcji – „zerowego kosztu krańcowego” kopiowania – wynika większość przywilejów, jak i bolączek. Z jednej strony mamy wolność korzystania i udostępniania informacji, z drugiej zrzekamy się – chcąc nie chcąc – własności i kontroli nad nimi.

W przeciwieństwie do tradycyjnego internetu, dane przesyłane w blockchainie są niekopiowalne, a unikalne i niepowtarzalne. Tak jak unikalny i niepowtarzalny jest każdy bitcoin, który przecież nie jest „monetą”, ale informacją o wykonaniu pewnego równania matematycznego (tzw. proof-of-work). I tak, jak każdy bitcoin może być przedmiotem własności, tak każdy rodzaj informacji krążących po blockchainie może być przedmiotem własności o określonej wartości. Dlatego też blockchain często jest określany jako „internet wartości”.

Blockchain umożliwia więc stworzenie oderwanego od instytucji państwowych, zdecentralizowanego, działającego w pełni w środowisku cyfrowym systemu generującego wartości (np. kryptowaluty) i umożliwiającego podmiotom transfer tych wartości.

Podmioty zaangażowane w transfer wartości na blockchainie nie muszą się znać, ich relacja nie jest oparta na zaufaniu. W tym modelu nie instytucje publiczne, ale matematyka w formie kodu programistycznego ma być gwarantem pewności obrotu gospodarczego oraz prawdziwości transferowanych danych. Depozytariuszem danych nie byłaby jedna instytucja czy prywatna firma – ale my sami i „społeczność” użytkowników. Przynajmniej w teorii czy pewnym idealnym wariancie. Czy jednak właśnie to rozwiązanie najlepiej odpowiada na kryzys zaufania do instytucji publicznych?

Potencjał nowych systemów ustalania tożsamości budzi zainteresowanie i nadzieję, bo system zaufania oparty na akredytowanych przez państwo dokumentach bywa niewydolny. Przykładem tego problemu jest disfranchisement – pozbawianie obywateli praw wyborczych poprzez trudne do spełnienia wymogi w zakresie posiadania dokumentów czy rejestracji. W Stanach Zjednoczonych zaostrzanie prawa wyborczego – w imię walki z oszustwami – nakłada na obywateli dodatkowe wymogi identyfikacji za pomocą dokumentów, których nie posiadają: prawa jazdy lub legitymacji studenckiej. Praktyki te uznawane są za formę dyskryminacji, bo stwarzają administracyjne bariery dla biedniejszych obywateli – pomimo że współczesne państwo ma dziesiątki sposobów na identyfikację wyborców, które nie wymagają wyrobienia przez nich prawa jazdy. Kodeks wyborczy w Polsce również opiera się na przestarzałym obowiązku meldunku i tworzy dodatkowe wymogi dla osób chcących głosować poza swoim miejscem zameldowania, choć istnieją inne, dużo bardziej wydajne sposoby identyfikacji i tworzenia spisów wyborców. Nie wspominając już o piramidzie barier w głosowaniu dla osób z niepełnosprawnością lub chorych.

Wprost tragiczne w skutkach są zaś błędy w identyfikacji migrantów i uchodźców na granicach. Możliwość ubiegania się o status uchodźcy, dostęp do pomocy instytucjonalnej, znalezienie mieszkania czy pracy jest uzależnione od posiadania odpowiednich dokumentów, których uchodźcy częstokroć nie mają, są one nieuznawane lub nie istnieje sprawna metoda potwierdzenia ich aktualności czy autentyczności. Oczekiwanie na te dokumenty oznacza wegetację w zamkniętym kole urzędniczych absurdów, gdzie papier zdaje się ważniejszy nic cel, któremu miał służyć.

Stąd pojawiają się eksperymenty jak ten rządu Finlandii, by osobom oczekującym na status uchodźcy zamiast gotówki rozdawać karty prepaid Mastercard. Oprócz formy płatności karty umożliwiają posługiwanie się unikalną cyfrową tożsamością przechowywaną na blockchainie. Takie rozwiązanie zdecydowanie ułatwia osobom oczekującym na rozstrzygnięcie w sprawie nadania statusu uchodźcy poruszanie się w przestrzeni publicznej. Z drugiej strony model testowany przez Finlandię daje władzom większe możliwości monitorowania zachowań osób i nadzoru odbiorców pomocy.

Fiński przykład pokazuje, że samo wykorzystanie zdecentralizowanej technologii przy rozwiązywaniu społecznych problemów wcale nie musi automatycznie zmieniać hierarchicznych relacji władzy. Ideał rozwiązań opartych na blockchainie – oddolnych, uspołecznionych, wolnych od ingerencji władzy i bezpiecznych – niekoniecznie sprawdza się w rzeczywistości.

Dwie lekcje

Przykładem, który jak w soczewce skupia możliwe wyzwania i problemy związane z technologią blockchain, jest historia projektu The DAO (akronim pochodzi od decentralized autonomous organization). Jej pełna analiza wymagałaby osobnego artykułu. Spójrzmy jednak na to, czym The DAO było i na dwie lekcje, które jego fiasko przynosi.

W ramach sieci blockchain możemy przesyłać dane i dokonywać transakcji (na przykład wypłacać bitcoiny). Możemy również zaprogramować warunki tej transakcji powiedzmy tak: gdy niniejszy artykuł zostanie opublikowany, redakcja natychmiast prześle jego autorom ustaloną wcześniej ilość etherów (rodzaj kryptowaluty). Wystarczy, by spełnił się warunek (publikacja artykułu), aby transakcja została zrealizowana – za jej wykonanie odpowiadać będzie kod programistyczny, a nie księgowość redakcji. Przelew zostanie zrealizowany automatycznie, niezależnie od woli stron i na zasadach wcześniej określonych w umowie, której treść jest potwierdzona w kodzie programistycznym. Ta funkcjonalność blockchaina określana jest jako inteligentny kontrakt. The DAO było pierwszą organizacją, w której współpraca oparta była na inteligentnych kontraktach.

Entuzjaści technologii blockchain jako główną zaletę inteligentnych kontraktów wskazują fakt, że strony nie muszą sobie ufać. Zawarcie owych kontaktów czy wprowadzenie w nich zmian jest niezależne od woli jakiejkolwiek osoby trzeciej, w tym sądu. Lekcja pierwsza, którą można wyciągnąć z projektu The DAO jest taka, że faktycznie istnieje wiele osób, które nie potrzebują zaufanych partnerów ani możliwości odwołania się do sądu, by w dany projekt zainwestować pieniądze.

The DAO było rodzajem platformy crowdfundingowej, której członkowie przekazywali swoje ethery, by inwestować w rozwój inwestycji opartych na blockchainie, a następnie czerpać z nich zyski. Trudno stwierdzić, co było bardziej abstrakcyjne: wspomniany biznesplan czy zebrana kwota na jego realizację – 150 mln dolarów.

Lekcja druga brzmi: „Kod programistyczny, na którym opiera się inteligentny kontrakt, to tylko dzieło człowieka – może zawierać błędy”. Kod, na którym opierało się The DAO był jawny; tak jak jawna jest treść umowy dla stron kontraktu. Okazało się, że ani jego twórcy, ani nikt z osób, które wpłaciły pieniądze i chciały zarabiać na inwestycjach w blockchainie, nie umiał go przeczytać na tyle dokładnie, by dostrzec w nim błąd.

Błąd albo feature (kto pracuje branży IT wie, jak często jest to dyskusyjne) umożliwił jednemu z użytkowników platformy Ethereum przejęcie ⅓ zebranych środków. Przejęcie czy kradzież? Tutaj dla prawników odpowiedź nie będzie oczywista. Bo przecież w tym modelu to treść kodu, w tym jego funkcjonalność pozwalająca na atak, stanowi treść umowy zaakceptowanej przez strony. Można wprawdzie uznać, że tak skonstruowana umowa jest sprzeczna z zasadami współżycia społecznego i narusza zasadę swobody umów. Ale do uznania takiej interpretacji potrzebny jest sąd, a przecież nie po to prowadzi się biznesy na The DAO, by później odwoływać się do sądu.

Wartość 2.0

Z blockchainem, jak wieloma rewolucjami, które zostały ogłoszone, zanim się jeszcze wydarzyły – ryzyko widać jak na dłoni, podczas gdy ewentualne korzyści są wciąż w niepewnej domenie przyszłości. Czy kod jest z definicji bardziej niezawodny niż instytucje państwa i prawa? Czy zaufanie bez jakiejkolwiek gwarantującej porządek – czy dającej możliwość odwołania – wyższej instancji jest rzeczywiście możliwe? Czy propozycja zaufania technologii, której się nie rozumie (a zrozumienie mechaniki blockchaina jest nieoczywistym zadaniem nawet dla osób biegłych w technologiach), nie jest przymuszaniem ludzi do akceptacji masowego złudzenia lub myślenia magicznego? I wreszcie: czy samo zaufanie – sposób jego przeżywania, społeczna rola i znaczenie, jakie mu przypisujemy – rzeczywiście się radykalnie zmieni?

Cofnijmy się w przeszłość. Kryptowaluta bitcoin, pierwsze i najbardziej masowe dotychczas użycie technologii blockchain, powstała w 2008 roku – w sześć tygodni po upadku banku Lehman Brothers, który wyznaczał szczyt (lub dno) kryzysu zaufania do tradycyjnego systemu banków i instytucji finansowych. To właśnie bezpośredni kontekst splecionych ze sobą kryzysów – finansowego, ekonomicznego i zaufania do instytucji – stworzył platformę i korzystny ideowy grunt dla rozwoju bitcoina. Libertariańskie – wrogie państwowej interwencji, instytucjom regulacyjnym i monopolom – podejście jest elementem amerykańskiej tradycji: kryzys 2008 roku tchnął nowe życie w znane przecież i swojskie na amerykańskim gruncie idee, których społecznym tłem były bardzo żywe nadzieje związane z nowymi technologiami i obietnicą bardziej „obywatelskiego” internetu Web 2.0. Internet niejako od zawsze związany był z wiarą w przewagę wolnej i nieskrępowanej wymiany informacji nad koniecznością korzystania z pośredników i „strażników” (gatekeeperów). Bitcoin obiecywał to samo w odniesieniu do wartości: walutę wolną od ingerencji rządu i banku centralnego, której „naturalny” mechanizm stabilizacji zależy od uczestnictwa i wymiany między jednostkami, nie odgórnie ustalanych stóp procentowych, międzybankowych kosztów transakcji, rządowo stymulowanej inflacji i deflacji, manipulaci kursów walut. Jako nowa i radykalnie horyzontalna technologia bitcoin był w tym sensie – co wielokrotnie powtarzano – „drugim internetem”. Tym razem, dla odmiany, spełnioną libertariańską czy wolnościową utopią – precz z rządem, precz z urzędnikami, precz z regulacyjną lodową czapą na wulkanie leseferystycznej energii.

To, co wydarzyło się z bitcoinem przez kolejną dekadę, dobrze pokazuje, że rewolucyjny potencjał i społeczne emocje niekoniecznie idą w parze. Według Instytutu Gallupa zaufanie do banków w kryzysowych latach 2008 i 2009 było rzeczywiście rekordowo niskie – mniej niż jedna piąta respondentów twierdziła, że ufa bankom w „wielkim” lub „sporym stopniu”. Czyli: 80% amerykańskiego społeczeństwa ufało bankom w ograniczonym stopniu lub wcale. To – nie trzeba dodawać – najmniej odkąd Instytut Gallupa zaczął prowadzić podobne badania trzydzieści lat wcześniej. W trakcie kryzysu w strefie euro wyniki dla państw europejskich przedstawiały się jeszcze gorzej – Hiszpanie, Grecy, Włosi i Irlandczycy ufali instytucjom finansowym w jeszcze mniejszym stopniu niż Amerykanie. Zarazem jednak, po wybuchu kryzysu finansowego ponad 60% Amerykanów deklarowało, że popiera zwiększenie rządowej regulacji sektora bankowego. Obraz jest co najmniej niejednoznaczny: po kryzysie nikt nie kocha banków, ale zarazem respondenci pokładają wiarę i zaufanie w rządzie, rzekomo równie winnym, co banksterzy.

Co ma do tego bitcoin? W świecie, w którym byłby jedyną alternatywą dla skompromitowanego systemu bankowego, powinien był wystrzelić w górę i faktycznie zrewolucjonizować sposób, w jaki myślimy o finansach. Bitcoin rzeczywiście zdobywał popularność, ale jego kurs przestał rosnąć w okolicach 2013 roku. Dokładnie wtedy, kiedy... banki zaczęły odbijać w górę w rankingach zaufania. Kryzys z 2008 roku w dłuższej perspektywie zdecydowanie zaś zmienił amerykańską (i światową politykę), ale nie zrewolucjonizował bankowości. Spadek zaufania do instytucji i rosnąca liczba sfrustrowanych obywateli przy jednoczesnym powolnym wychodzeniu z gospodarczych skutków załamania, społeczna polaryzacja i równoczesny kryzys tradycyjnych mediów i instytucji zaufania publicznego miały swój inny, dużo bardziej oczywisty skutek: wybór Donalda Trumpa na prezydenta i widoczny w wielu krajach Zachodu impas lub wręcz upadek tradycyjnych partii politycznych.

A banki – cóż, pozostały bankami. W 2017 roku poziom zaufania do banków ostatecznie już odbił się od dna – więcej Amerykanów ufało im niż mediom, związkom zawodowym i wielkiemu biznesowi, a tyle samo, co prezydentowi. Dobiły do amerykańskiej średniej. Przez całą dekadę rozwoju bitcoin – wraz z jego spektakularnym wzrostem i spadkiem na przełomie 2017 i 2018 roku – z pewnością ściągnął na siebie uwagę świata, uczynił z kryptowalut istotne zagadnienie polityczne i pewnie wyprodukował niejedną małą fortunę.

Ale czy to dużo, czy mało? I czy cokolwiek z historii bitcoina faktycznie prognozuje nadchodzącą rewolucję zaufania? I kto miałby tej rewolucji dokonać?

Rewolucyjny moment już przeminął?

Jest niemało ironii w tym, że blockchain jest dziś technologią, w którą inwestować i rozwijać chcą... instytucje finansowe i banki. Wpisanie w wyszukiwarkę haseł „blockchain”, „zaufanie” i „rewolucja” przynosi szereg odnośników do eleganckich korporacyjnych prezentacji, pełnych rozpalających wyobraźnię obietnic i efektownych wizualizacji. Banki i instytucje finansowe słusznie widzą w blockchainie innowację, która – gdy tylko wprowadzić ją do szerokiego obiegu według własnych pomysłów – ułatwia transakcje, upłynnia przepływ wartości, pozwala na dokładną i natychmiastową identyfikację i wycenę zasobów, obniża tak zwane koszty transakcyjne. Według raportu IBM w 2018 roku aż 91% przebadanych banków inwestuje w blockchain, a 15% z nich planowało rozwinąć komercyjne zastosowanie blockchaina do końca 2017 roku.

Ironia polega na tym, że po pierwsze, rozwój kryptowalut i technologii blockchain miał nie wzmocnić, lecz osłabić znaczenie pośredników – takich jak banki właśnie. Po drugie, aby blockchain kiedykolwiek miał zrealizować swój potencjał, musi opierać się na powszechnym systemie (jak, powiedzmy, standard WWW) – a nie szeregu konkurencyjnych rozwiązań, odmiennych dla różnych krajów i korporacji. System weryfikacji płatności (tożsamości czy własności), który działa tylko w Ameryce, a już nie w Rosji czy Chinach albo podlega odmiennym, rozbieżnym narodowym regulacjom, nie brzmi już tak rewolucyjnie. Raczej zaskakująco blisko przypomina rozbitą i wyspową modernizację z końca XX wieku: odmienne systemy telefonii komórkowej, „grodzony” internet, roaming i skonfliktowane systemy wyświetlania wideo NTFS i PAL, niepasujące do siebie kable i nośniki, nieakceptowane za granicą czeki i karty płatnicze.

Historia blockchaina może (choć nie musi) skończyć się,jak w cyklu technologicznym, który w książce „The Master Switch” opisał Tim Wu. Amerykański autor argumentował, że każdy nowy sposób komunikacji i wymiany – każde nowe medium – miało swój rewolucyjny potencjał, dopóki nie zostało podłączone pod korporacyjny lub państwowy monopol. Telefon czy radio były adaptowane przez użytowniczki i użytkowników na różne sposoby, majsterkowicze przerabiali swoje modele i samodzielnie rozwijali infrastrukturę, nieobjęte prawem patentowym modyfikacje pchały rozwój techniki do przodu – w końcu jednak rewolucyjny moment przeminął, telefonią zajmują się wielkie firmy, a koncesje wydaje państwo. Szereg prawnych, biznesowych i technologicznych ograniczeń usankcjonował przyjmowany za oczywisty prawidłowy sposób korzystania z kolejnych technologii.

Dopóki nie było kontroli i regulacji, to – z dobrymi i złymi konsekwencjami – można było zrobić z nową technologią wiele. Kreatywni byli i oszuści, i artystki – dopóki przywilej eksperymentu nie został ograniczony do zatrudnionych na korporacyjnych etatach inżynierów i specjalistek od marketingu. Teoria Wu jest bardzo efektowna – przez co łatwo też poddać ją krytyce – ale do przypadku blockchaina może wyjątkowo pasować. Od oddolnego i horyzontalnego pomysłu na całkowicie nowe zarządzanie własnością i wartością do rozwijanej przez banki i instytucje finansowe „odgórnej rewolucji”. Dziś nad regulacjami kryptowalut i technologii blockchain pracują europarlamentarzyści, poszczególne amerykańskie stany wprowadziły swoje reguły w 2017 roku, a federalna agencja Commodity Futures Trading Commission przyznała koncesję i objęła nadzorem pierwszą platformę wymiany i inwestycji w kryptowaluty.

Blockchain może mieć olbrzymie znaczenie w rozwoju usług i internetu przyszłości, jednocześnie „rewolucję zaufania” grzebiąc na etapie korporacyjnych sloganów. Uber nie zmienił tego, co myślimy o taksówkarzach i podróżowania z obcą osobą w samochodzie, podobnie jak nie zmienił nawyków, preferencji i oczekiwań wobec dobrze wykonanej usługi. AirBnB nie zrewolucjonizowało idei gościnności. Jak przekonująco piszą Dirk Baur i Niels Van Quaquebeke, blockchain i bitcoin po prostu nie mogą obyć się bez tradycyjnego zaufania. Nawet w najlepszym, idealistycznym wariancie, powszechnego i otwartego blockchaina – jaki stoi za obietnicą rewolucji – wystarczy, że jedno państwo spróbuje go zakazać lub siłą zablokować lub zniszczyć, aby wywołać coś na kształt „paniki giełdowej”. Nie wspominając o sytuacjach ekstremalnych: wojny, klęski żywiołowej czy awarii infrastruktury. Ktoś musi ufać, że transakcja zabezpieczona przez blockchain jest autoryzowana w świecie poza nim – że cyfrową tożsamość albo kryptowaluty nikt nie zaneguje; że bezpieczniki faktycznie działają. Już sama decyzja o skorzystaniu lub nieskorzystaniu z danego rozwiązania technologicznego zakłada, że dokonujemy pewnego rachunku zaufania.

I być może jest to – pomimo wszystkich innowacji – rachunek tak samo tradycyjny, niepewny i przypadkowy?