Poznałam Gretę Gerwig we Wrocławiu. Całowała się z chłopakiem (grał go Joe Swanberg), chłopak miał problem z domknięciem drzwi, w końcu wylądowali na podłodze we wiatrołapie. Za dobrze zawiązane sznurowadła, oporne ściąganie dżinsów, całe to przedzieranie się i wyplątywanie z kolejnych warstw ubrań, jej gołe nogi w grubaśnych zimowych skarpetach, uniesione wysoko w górę. To był American Film Festival i „Noce i weekendy” albo „Hannah wchodzi po schodach”, gdzie z kolei wyszła spod prysznica w takim paskudnym, niebieskim, obłażącym ręczniku. To może być zresztą zupełnie nieprawdziwe wspomnienie (bo na tym festiwalu Greta wyskakiwała zewsząd, widziałam ją też w „Greenbergu” Noaha Baumbacha). Jay Duplass i Mark Duplass, i Joe Swanberg – mężczyźni, których na tej retrospektywie mumblecore'u, kina mamroczącego, oglądałam albo raczej podglądałam, robią dziś swoje małe seriale. Greta Gerwig została w kinie, przeszła z niewielkiego na wielki ekran.
Zagrała u Woody'ego Allena, za co jest jej dzisiaj głupio, i w filmie „20th Century Women” Mike'a Millsa, gdzie ma włosy pofarbowane na Davida Bowiego z „Człowieka, który spadł na Ziemię” i podsuwa piętnastoletniemu chłopcu bardzo pożyteczne lektury feministyczne o istnieniu łechtaczki. Napisała też dla siebie dwa filmy ze swoim chłopakiem – reżyserem, wspomnianym Baumbachem. „Frances Ha” to czarno-biały koncert na jej nadobecność i wdzięczną niezgrabność, jedyny w swoim rodzaju greci pęd. Greta jest bardzo fizyczna i bardzo seksualna, ale w zupełnie niehollywoodzki sposób. Jakby swoją dziwaczną zmysłowością obdarzała nie domyślne męskie oko, tylko oko kobiece i dziewczęce. To ten rodzaj osobistości ekranowej, który stwarza poczucie natychmiastowej bliskości. Pcha się poufale na klawiaturę: nie Gerwig, a po prostu Greta. Greta to, Greta tamto. Greta wyreżyserowała film, pierwszy od czasów „Nocy i weekendów”, kina mamroczącego za grosze.
W „Lady Bird” nie ma Grety na ekranie. Jest Saoirse Ronan, aktorka o przedziwnym imieniu i przedziwnych oczach, które dziesięć lat temu otworzyły jej drogę do sławy w „Pokucie”. Ronan gra tu uczennicę katolickiego liceum, trochę wzorowaną na Grecie. Film niby nie jest autobiograficzny, ale kilka rzeczy się zgadza. Sacramento, stolica Kalifornii, „miasto nudne” (Joan Didion) lub „różnorodne i zintegrowane” (Wikipedia). Matka – pielęgniarka. Pierwszy pocałunek z chłopcem, który okaże się gejem: to akurat wiem z banalnego klipu na YouTubie, który ostatnio poprawia mi humor w paskudne zimowe wieczory (Greta wyznaje miłość Melanie Griffith, a jej czupryna żyje własnym życiem).
Lady Bird to pseudonim. Ale też – akt nazwania samej siebie, niezgody na władzę rodziców, ogłoszenie autonomii. Na samym początku filmu, w czasie kłótni z matką, Lady Bird wyskakuje z jadącego samochodu i nosi potem rękę w śmiesznym różowym gipsie. Włosy też ma pofarbowane na różowo, a może czerwono, w każdym razie tak sobie, 3/10 w skali Ani Shirley. Czasami musi ukraść dziennik, aby się podciągnąć z matematyki. Ale jest oryginalna; prowadzące szkołę zakonnice sympatyzują z jej fantazją. Lady Bird, jak to dziewczyna nastoletnia, czasami dopasowuje się i zmyśla, by wypaść lepiej w oczach bogatych dzieciaków, ale nawet w tym zmyślaniu pozostaje trochę osobna. I chociaż w filmie nie ma narracji z offu, przez cały czas miałam wrażenie, że słyszę jej wewnętrzny głos – i rozpoznaję znajomą nutę. Urodzona w Polsce, pokrewnie rogate dusze odnalazłaby w bibliotece, w powojennych powieściach dla dziewcząt: w Lilce ze „Słoneczników” Snopkiewicz, w Judycie z „Kochanej rodzinki...” Rolleczek. Tyle, że Lady Bird wojnę zna jedynie z telewizora; w jej opowieści brak wielkiej traumatycznej czapy. „Different things can be sad. It's not all war”, mówi zresztą przemądrzałemu chłopcu. Niepewność siebie za parawanem temperamentu i lęk przed nieciekawym życiem: w quizie „którą bohaterką Jeżycjady jesteś” Lady Bird byłaby Pulpecją.
Oryginalność tej opowieści nie leży w skrajnościach, tylko właśnie w ich braku. I w subtelności. Połączeniu perspektywy silnej nastoletniej osobowości – z maksymalną empatią wobec wszystkich jej bliskich osób. Narracja przez niemal cały czas podąża za tytułową bohaterką. Pomimo to film jest wielowątkowy, nasycony opowieściami, w których Lady Bird gra czasami zupełnie drugoplanową rolę. Coming out pierwszego chłopaka, kochanego poczciwca (Lucas Hedges); niedookreślony dramat najlepszej przyjaciółki (Beanie Feldstein), którą nasza bohaterka okrutnie zdradza z bogatszymi koleżankami; ojciec przemądrzałego mruka (Timothée Chalamet) prawdopodobnie umiera na raka. W „Lady Bird” mieści się mnogość spojrzeń i racji. Ojciec Lady Bird (Tracy Letts), tata – przyjaciel, zawsze w roli domowego mediatora, choruje i nie ma pracy. Matka (fenomenalna Laurie Metcalf) pracuje jako pielęgniarka w szpitalu psychiatrycznym. Oboje są pod sześćdziesiątkę: Lady Bird była późnym i niespodziewanym dzieckiem. To dobrzy ludzie (przygarnęli dziewczynę starszego syna, wyrzuconą z domu).
„Lady Bird”, reż. Greta Gerwig. USA 2017, w kinach od 2 marca 2018Relacja z matką stanowi emocjonaly kręgosłup „Lady Bird”. Rozpięty na sto nastrojów dwugłos, w którym nierzadko obie strony mają jednocześnie rację – lub jednocześnie jej nie mają. Kiedy je poznajemy, właśnie skończyły wspólnie słuchać „Grona gniewu” Johna Steinbecka i zaraz się pokłócą – o Kalifornię i oceny. Matka jest kobietą surową i ciężko pracuje; wątek ekonomiczny nigdy nie daje się wypchnąć na drugi plan. Ale Lady Bird ma swoje marzenia – i spiskuje. Matka i córka szantażują się nawzajem i jednocześnie walczą o szacunek. Jest to spór o rzeczy fundamentalne.
Ten film o dziewczęcym dojrzewaniu, w którym najważniejszym punktem odniesienia jest matka (a nie romantyczna miłość), ruszył do oscarowego wyścigu w momencie dla kobiet z branży filmowej znaczącym. Tej dziwnej jesieni po zdemaskowaniu Harveya Weinsteina obrazy puchły na bieżąco od nowych kontekstów, zmieniały się na oczach widzów. (To wyzwanie dla krytyka: jak oglądać etycznie, jak wyrażać gniew, gdzie szukać nadziei?). Greta Gerwig dostąpiła smutnego w gruncie rzeczy zaszczytu bycia piątą kobietą nominowaną do Oscara za reżyserię; w ślad za nią, zupełnie mimo woli, „Lady Bird” weszła w rolę reprezentantki kina kobiet i filmowej sprawy kobiecej.
W „Lady Bird” nie ma ani jednej sceny przemocy. W chwili wzmożonej uwagi wokół systemowej męskiej ohydy taki właśnie wybór „filmu kobiecego” jest znaczący. Spójrzmy na niefortunny pierwszy raz, który bohaterka przeżywa z przemądrzałym mrukiem (tym hetero). Ma miejsce mała katastrofa: chłopiec jest bardziej zaaferowany samym sobą niż dziewczęcym ciałem tuż obok. Jest to potwornie smutne, ale nie jest traumatyzujące. Kiepskiego kochanka gra, jak już wspomniałam, Timothée Chalamet, odkrycie „Tamtych dni, tamtych nocy” – wakacyjnej utopii miłosnej zakończonej zimową codą, która bolesnym ojcowskim szeptem odsłania kłamstwo pod pięknem. W „Lady Bird” przewrotki i niespodzianki są drobniejsze, za to nieustanne. Matka dziewczyny odsłania się nie szeptem, a w kłótni i wyrzuconych do śmieci papierach. Wszystkie puenty okazują się pozorne, niczego nie podsumowują, tylko zmieniają i plączą. To jeden z tych filmów, które składają propozycję na kształt przyjaźni: proszą, aby się w nie wsłuchać, i dojrzewają z każdym kolejnym seansem, stworzone do wielokrotnego oglądania, do wchodzenia w osobistą, bliską relację z widzem. Z tej bliskości wyłania się projekt kina kontrtraumatycznego, gdzie pewne krzywdy daje się przekroczyć albo przynajmniej jako tako załatać. Kina, które próbuje mówić o jakiejś formie niełatwego, ale jednak – szczęścia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).