Odcinka podcastu „Films To Be Buried With”, w którym Emerald Fennell opowiada Brettowi Goldsteinowi o swojej erotycznej fascynacji „Troskliwymi misiami 2”, słuchałam przez lata wiele razy – jak już nie wiem, czego słuchać, to słucham właśnie tego. Fennell jest tu chwilę przed premierą „Obiecującej młodej kobiety”, a Goldstein przed „Tedem Lasso”, gawędzą sobie na luzie o „Powrocie do krainy Oz”, takim dziwie z lat 80., o „Drakuli – wampirach bez zębów”, „Labiryncie”, „Nieznajomych w pociągu” i „Zabiciu świętego jelenia”. Mam absolutnego crusha na głos Goldsteina, głęboki i miękki, jakby wyłożony filcem, dobrze wyciąga na zasadzie kontrastu wszystkie diamentowe głoski Fennell, w której głosie słychać pochodzenie z wyższych sfer i to, że jest córką znanego jubilera. Szczególnie kiedy Fennell mówi o styku grozy i pożądania, na przykład o tej dziewczęcej fascynacji „Troskliwymi misiami”, a konkretnie demoniczną chmurą pod postacią ziemskiego chłopca. Jestem dziewczynką z dobrego domu, która studiowała literaturę angielską i leciała na Szatana z „Raju utraconego”, mówi.
Nie trzeba oglądać „Saltburn” – drugiego po „Obiecującej młodej kobiecie” pełnometrażowego filmu Fennell – aby skompilować sobie listę jej kinofilskich inspiracji. Wystarczy zwiastun, zresztą pierwsze zapowiedzi filmu brzmiały trochę na granicy plagiatu, jak adaptacja „Ripleyów” Patricii Highsmith za pomocą „Zabicia świętego jelenia”. To w filmie Lanthimosa Barry Keoghan, który w „Saltburn” gra główną rolę, przedstawił się światu jako jeden z większych talentów aktorskich anglojęzycznego przemysłu filmowego – charyzmatyczny i groźny, aż przechodziły ciarki. Przez kolejne kilka lat aktor był wszędzie (irlandzkie i amerykańskie kino niezależne, różne franczyzy), w „Saltburn” poniekąd zatacza koło. Ale jest tu i „Teoremat”, i „Powrót do Brideshead” (w ironii), jest „Posłaniec” Loseya (w łanach zboża) i labirynt w ogrodzie (bardziej „Harry Potter i Czara Ognia” niż „Lśnienie”). To taki drugi film, do którego twórczyni pakuje ostentacyjnie, żeby nie powiedzieć wulgarnie, wszystkie swoje obsesje, na jakie można sobie pozwolić, mając w kieszeni Oscara (za scenariusz głośnego debiutu). Choć Fennell w wywiadach zarzeka się, że tak łatwo nie było – musiała stoczyć swoje boje z producentami, na przykład o kolczyk w brwi Jacoba Elordiego. Bardzo jej na tym kolczyku zależało, producenci nie mogli jednak zrozumieć: po co oszpecać najpiękniejszego chłopca na świecie?
Felix Catton to arystokratyczny głupol, do którego wszyscy się kleją, także nasz główny bohater, Oliver Quick. Jeśli dotychczas nie kochaliście się w Jacobie Elordim, Emerald Fennell po prostu was do tego zmusi pierwszymi minutami filmu – jest w tym coś z przytrzymywania głowy pod wodą. Pod tym pięknem wibruje jednak wiele ambiwalencji – Elordi jest atrakcyjny w sposób, który budzi tyle samo pożądania co złości, bo komunikuje morze przywileju, więc im bardziej go chcesz, tym bardziej mu zazdrościsz, tym bardziej nienawidzisz jego i samej siebie. (Granica pomiędzy postacią i aktorem się zamazuje, przez pół filmu nie mogłam nie myśleć o tym, co wiadome było od początku: że wśród młodych aktorów, którzy objawili się szerzej światu za sprawą „Euforii”, Elordiemu i Sydney Sweeney będzie łatwiej zdobywać duże i ciekawe role niż Hunter Schafer czy Barbie Ferreirze). Co gorsza, „Saltburn” Fennell robi z Elordiego aktora pełną gębą: wyciąga potencjał ciała, humor, chłopacki luz. Tę rolę mógł zagrać tylko aktor, który właśnie rozwija skrzydła i ma cały świat u swoich stóp, podobnie jak „biedaka na stypendium”, który wkrada się w jego łaski, mógł zagrać tylko Barry Keoghan. Fennell zmusza widza, by zakochał się w Elordim, a potem pozwala Keoghanowi uwodzić po cichu, niepostrzeżenie. (Dalej przechodzę do detali z dalszej części filmu, kto go jeszcze nie widział i nie chce niczego wiedzieć, powinien przerwać lekturę).
„Saltburn” erotyzuje pragnienie pewnego rodzaju opowieści – kiedy Oliver Quick przybywa do zamku, w kieszeni otwiera się gilotyna, bo groteskowa rodzinka pięknego Felixa upokarza naszego bohatera non stop i od niechcenia, ot tak, jak się oddycha. Całe to bogactwo też upokarza – i „szkaradny Rubens”, i plamy po Tudorach. Bulgocze więc obietnica, że coś wydarzy się na tej skrajnej klasowej opozycji. I wydarza się – ale inaczej.
Klasową przewrotkę można rozszyfrować zawczasu, jeśli bolą kogoś oczy od nagromadzenia stereotypów na temat dzieciaków spoza wielkich miast (pochodzenie Fennell akurat pomaga filmowi, „może ona naprawdę tak myśli”). W każdym razie – przykro mi, rewolucji nie będzie. (Komu śni się spalenie dworu – proszę, „Pałac” Tadeusza Junaka jest na wyciągnięcie ręki). Oliver Quick zostaje zdemaskowany jako dzieciak z klasy średniej, może nawet średniej wyższej (taką też mają w miasteczkach pod Liverpoolem), nie znalazł się w Oxfordzie cudownym zrządzeniem losu. Nie jest to więc opowieść o kimś z dołu brytyjskiego systemu klasowego – tylko historia dość uprzywilejowanego chłopca, który zamiast zająć się wyzyskiwaniem tych, co niżej, postanawia najpierw zjeść tych, co lenią się w słońcu. Tych, od których wciąż dzielą go przysłowiowe lata świetlne – lub całkiem prawdziwe sześć i pół wieku. Tyle bowiem upłynęło od czasu, kiedy Drayton House, posiadłość, która w filmie „gra” tytułowy dwór, zmieniła po raz ostatni właściciela drogą kupna, a nie dziedziczenia. (Uwaga, konkurs: rozpisać klasowe napięcia w polskim remake’u „Saltburn”).
Oliver Quick nie jest jednak dobrym lewakiem. Nie wkradł się do pałacu z misją oczyszczenia, nierówności interesują go o tyle, o ile dotyczą jego własnej osoby (służby prawie nie zauważa, cały personel zamku poza kamerdynerem pojawia się tutaj na krawędziach opowieści, w pojedynczych kadrach). Ta walka klas będzie brzydka i wyabstrahowana od kwestii sprawiedliwości. Oliver Quick jest seksownym złotoustym gnomem w pogoni za przyjemnością. Dlatego najciekawsza jest środkowa część filmu, kiedy różne typy okrucieństwa zaczynają się ze sobą ścierać, ta część jest najbardziej meandryczna, napięta. W tej części wszystko może się wydarzyć. Przy czym nie jest to opowieść „Saltburn”, reż. Emerald Fennell. USA, Wielka Brytania 2023, na Amazon Prime od grudnia 2023o odwracaniu ról – Fennell interesuje okrucieństwo w jego różnorodności, to nie jest tak, że oto chłopiec z klasy wyższej średniej zastąpi kolegę, który jest synem lorda, i po prostu wymienią się miejscami. Okrucieństwo Olivera wymaga wysiłku, researchu, podczas gdy Felixowi i jego rodzicom wystarczy machnięcie ręką, kilka słów, głupia mina. Pomiędzy nimi jest jeszcze Farleigh (Archie Madekwe), kuzyn z Ameryki, nie wiem, czy nie moja ulubiona postać z całego filmu – syn wydziedziczonej ciotki, bystrzak o dużym kapitale kulturowym i towarzyskim, finansowo zależny od kapryśnych krewnych. On też musi kombinować. Nie ma tu ani cienia współczucia dla nikogo, nieszczęścia spotykające mieszkańców Saltburn co rusz obracają się w mroczny żart.
Fennell zawsze miała obsesję na punkcie postaci, które wchodzą ze sobą w zbyt bliską relację, splatają się, przenikają, interesowało ją to przymierzanie cudzych tożsamości, mówienie cudzymi słowami, powtarzanie cudzych gestów. Teraz nakręciła gotycką baśń o przyjemności zagryzania się, w której przyjemność jest punktem wyjścia i dojścia. To dwie godziny hedonistycznego przypatrywania się pasożytom i drapieżnikom jak zwierzątkom w terrarium. „Obiecująca młoda kobieta” i druga seria „Killing Eve” były intymne i depresyjne, ich napięcie wynikało ze strachu, że zaraz odsłoni się coś upiornego, okrucieństwo przekroczy granicę cynizmu i okaże się, że jako zakochana widzka razem z bohaterkami właśnie oddałam duszę diabłu. „Saltburn” nie jest takim filmem – jego dusza została konsensualnie pogrzebana żywcem gdzieś w zamkowych ogrodach, pod jakimś żywopłotem albo średniowieczną balustradą. Kto więc tęskni za tamtym destrukcyjnym napięciem, które przenika do kości, niech rozejrzy się za „Femme” Ng Choona Pinga i Sama H. Freemana. Wspaniałe double feature z filmem Fennell tworzyłby też najnowszy film Todda Haynesa, „May December” (ochrzczony po polsku „Obsesją”, w kinach w lutym); czy muszę mówić, że brak kinowej dystrybucji „Saltburn” uważam za skandal? To film o szaleństwie lata, który prosił się o pełne sale w najciemniejsze dni roku, film wigilijno-noworoczny, do przeżywania w tłumie.