Komedia bardziej łączy, niż dzieli

16 minut czytania

/ Film

Komedia bardziej łączy, niż dzieli

Rozmowa z Maciejem Buchwaldem

Wierzę, że Polacy chcą komedii i że na nie czekają. Bez względu na to, czy ktoś jest zachwycony naszym serialem czy nie, to sama dyskusja, która się wokół niego wywiązała, pokazuje, że są nam potrzebne – mówi współtwórca serialu „1670”

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Wychowaliśmy się na wiernych adaptacjach lektur, w których do historii podchodziło się bardzo poważnie. Spodobał ci się pomysł, żeby to trochę odkręcić?
MACIEJ BUCHWALD
: Zrodził się w głowie scenarzysty Kuby Rużyłło, ale we mnie też zarezonował. Wszyscy wychowaliśmy się na tych ekranizacjach, ale z drugiej strony wychowaliśmy się też na Monty Pythonie. Bliskie było nam humorystyczne podejście do różnych historycznych elementów, tylko nie mieliśmy do tego dostępu w rodzimej kulturze. Nie zdawałem sobie chyba sprawy, że to, co robimy w „1670”, jest dość nowatorskie. Po prostu wydało mi się to sensowne i fajne. Społeczeństwo, które potrafi się z siebie śmiać, jest społeczeństwem dojrzałym.

Pytanie tylko, czy Polacy mają na to ochotę. Z przeszłości raczej się nie śmiejemy, wy nawiązujecie tu też do teraźniejszości. Zastanawialiście się, na co możecie sobie pozwolić?
Rozmawiając o tym w naszym najbliższym gronie, czyli z Kubą, Kordianem Kądzielą [reżyserem pozostałych odcinków – przyp. red.] i producentami, nigdy nie mieliśmy wrażenia, że jest to specjalnie hardcore’owe. Widziałem w życiu komedie, które naprawdę balansowały już na krawędzi, takie były „Xavier: Renegade Angel” czy „Wonder Showzen”. Nawet „South Park” jest od nas dużo ostrzejszy, choć to pewnie kwestia wrażliwości i gustu. Dla niektórych Monty Python to wspaniała, wyrafinowana rozrywka, ale tam też pojawia się wielki pierdzący tyłek zjeżdżający z nieba.

Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby nie było w serialu agresji. Traktujemy tych bohaterów czule. No, może poza synem magnata, bo to straszny psychopata. Nawet Jan Paweł [szlachcic grany przez Bartłomieja Topę – przyp. red.], który robi bardzo głupie rzeczy, robi je z nieświadomości. Nie jest sadystą, nie próbuje celowo kogoś skrzywdzić. Kieruje nim potrzeba akceptacji, miłości i rozmaite kompleksy.

Każdy wyznaczy sobie inne granice, ale moją osobistą granicą w komedii jest zawsze humor, który nie krzywdzi. Nie widzę nic śmiesznego w wyśmiewaniu się z czyjegoś cierpienia. Mamy tu scenę, w której głodują dzieci. Jan Paweł mówi: „Biedne, głodne dzieciaczki. A właśnie, czas na obiad!”. On po prostu nie widzi nic złego w tym, że sam ma co jeść. Pewnie, to nieco mroczny żart…

Bo jedno z dzieci zdążyło zamienić się już w leżącego w błocie kościotrupa.
Natomiast jest oczywiste, że nie wyśmiewamy się tu z biedy. Żart z cierpienia nie jest żartem. Kiedy uderzamy tu w różne trudne tematy, chcemy się nad nimi zastanowić. Zobaczyć, ile w nich prawdy. A nie po to, żeby ktoś poczuł się pokrzywdzony, obrażony albo po prostu smutny.

Filmy historyczne lub takie, które historią się bawią, pozwalają na nieco inne podejście. Scena, o której wspomniałeś, jest tego świetnym przykładem. Jan Paweł faktycznie nie ma nic złego na myśli – jego rzeczywistość po prostu tak wygląda.
Co jest oczywiście przerażające, ale to bohater, który myśli: „Kurczę, świat jest fajnie urządzony. Mam swoich chłopów, a oni się z tego cieszą”. To bzdura, ale on cieszy się z tego, że ma w domu ciepło, a inni wykonują jego polecenia. To zresztą bardzo ludzkie podejście, bo często wolimy nie zauważać, jaki naprawdę jest świat. Najważniejsza jest nasza własna wygoda.

Wspominałaś wcześniej o tym, że nawiązujemy do teraźniejszości. Oglądałem godzinną recenzję historyka Piotra Napierały, która okazała się bardzo ciekawa, bo my nie robiliśmy serialu historycznego. „1670” to tylko pewna fantazja na temat tego okresu, a on rozbierał na czynniki pierwsze różne motywy i okazało się, że wcale nie są ahistoryczne. „Marsz Równości” innowierców nie jest aż tak absurdalny, bo katolicki pan, chcąc pokazać, jaki jest dobry, pozwalał czasem ludziom na manifestowanie swojej wiary. Ktoś może się obruszać, że wątek lesbijski jest na siłę współczesny, ale takie sekutnice jak Zofia, które czuły się grzeszne, nawet rodząc dzieci, często były właśnie homoseksualne.

Maciej Buchwald

Niezależny reżyser filmowy, aktor, scenarzysta, improwizator, performer i stand-uper. Autor nagradzanych etiud filmowych i teledysków. Członek grupy teatru improwizowanego Klancyk. Od 2023 roku współprowadzący programu „KS Poranek” w Kanale Sportowym.

Ludzie aż tak się przecież nie zmieniają. Zmienia się technologia, pewnie, ale ludzka natura? Kubę bardzo interesowało przeniesienie różnych współczesnych motywów w czasy, które są takim zawieszeniem. Po „złotym wieku”, po potopie, ale jeszcze przed rozbiorami. Już jest kiepsko, ale szlachta wciąż żyje w samozadowoleniu, wciąż uważa się za wielką potęgę. To bardzo komediowy punkt wyjścia.

Wychodzę z założenia, że komedia bardziej łączy, niż dzieli. Służy po to, żeby rozładować pewne emocje. Tak jak każdy z nas akceptuje w pewnym momencie życia to, że jest tylko człowiekiem, tak my, Polacy, jesteśmy po prostu narodem. Ani lepszym, ani gorszym od innych. Te wszystkie tematy gdzieś tam są, ale chcieliśmy przede wszystkim rozbawić ludzi. Bazując na pewnej prawdzie, bo komedia się nią żywi, ale raczej na prawdzie o ludziach, a nie tej historycznej.

Założenie, że filmy historyczne mogą skupiać się na zwykłych, anonimowych postaciach, jest bardzo ciekawe. Niedawno widziałam fińską komedię, w której grupa ludzi odkrywa w XVII wieku ziemniaki.
Problemem wielu historycznych dzieł jest to, że ograniczają się do biografii znanych ludzi. A one łatwo zamieniają się w hagiografie, w których tracimy kontakt z bohaterami, przedstawianymi jak święte osoby. Nie wiem, jak uciec tu od banału, ale opowieść o zwykłych mieszkańcach wioski, w gruncie rzeczy takich samych jak my, to dobry punkt wyjścia. Nie podziwiamy kogoś, kto był „wybitny”, a zwykłe życie najwyraźniej go ominęło.

Jak Napoleona! Wspomniałeś o traktowaniu bohaterów z czułością. Wydaje mi się, że to sekret wielu komedii, które pozwalają sobie na humor niższych lotów. Odrobina ciepła odpowiada chyba za sukces „American Pie” czy „Jackass Forever”.
O nie, ciągle prześladuje mnie jedna scena z tego ostatniego filmu! Przypomniałaś mi okropny moment, kiedy bardzo brutalna rzecz spotyka pewną część ciała bohatera.

Przepraszam [śmiech]. Chodziło mi o to, że w „1670” też mogły znaleźć się bardzo niewybredne żarty. Mamy już błoto, wychodki. Musieliście na to uważać?
Zacznijmy od tego, że poczucie humoru jest bardzo subiektywne. Jednego śmieszy pełna abstrakcja, drugiego coś bardzo dosłownego. Tym, co wydało nam się siłą tego serialu, jest bardzo różnorodny humor. Mamy tu pełen slapstick, ktoś się przewraca, jak w kompilacjach na YouTubie, mamy żarty słowne, sytuacyjne albo rekwizytorskie. Kiedy wymyśliłem scenę, w której dziewczyny palą „fajki”, scenografia skonstruowała nam w pełni działającą XVII-wieczną zapalniczkę z krzesiwem i wyjeżdżającą świecą. To spektrum humoru jest dość szerokie, ale jest też jeden ogólny ton i jeśli nie trafi w czyjąś wrażliwość, ten serial po prostu mu się nie spodoba. Nie ma w tym nic złego, bo ja na przykład nigdy nie byłem fanem „Przyjaciół”.

Sami zastanawialiśmy się jednak czasem: „Czy to już za dużo?”. Dla kogoś to, że Jan Paweł wychodzi z wychodka, nie myje rąk i potem się dziwi, że śmietana dziwnie pachnie, będzie obrzydliwe. A dla nas? Dla nas to kolejny dowód na jego odklejenie. Robi coś obrzydliwego, jednocześnie narzekając na to, jaki to inny facet jest prymitywny [śmiech]. Nie można jasno stwierdzić – choć po premierze też pojawiały się takie głosy – z czego ludzie powinni się śmiać, a z czego już nie. Śmiejesz się z tego, co cię śmieszy. Nie da się tego naukowo wytłumaczyć.

„1670”, fot. R. Pałka, mat. prasowe Netflix

Czy bohaterowie zawsze mieli zwracać się bezpośrednio do kamery? Lubię ten zabieg, bo skoro już do ciebie mówią, nie można ich przecież odrzucić.
Początkowo miał to być taki klasyczny mockument, realizowany podobnie jak „The Office”. Z wywiadami, ze zbliżeniami, pewnie też z tyczką od mikrofonu, która wchodzi gdzieś w kadr. Wcale mi się to nie podobało, bo skąd w XVII wieku ekipa z kamerą?!

Uznałem, że widzom będzie się wtedy wydawać, że oglądają jakiś making of filmu kostiumowego. Postanowiliśmy, że nie będzie udawania dokumentu, nie będzie ekipy, ale bohaterowie wciąż będą mogli zwrócić się do widza. Trochę jak Frank Underwood z „House of Cards” albo bohaterka „Fleabag”. Mamy dostęp do ich przemyśleń. Różnica pomiędzy klasycznym mockumentem a tym, co ostatecznie zrobiliśmy, jest taka, że w mockumencie kamera przyłapuje na czymś ludzi. Jest im głupio, są zażenowani. U nas sami wybierają moment takiego kontaktu. Pozują jak do portretów, dobierają sobie rekwizyty, zachowują się tak, jak chcieliby być postrzegani.

Kolejnym odstępstwem było to, że od początku zależało mi na tym, żeby ten serial był ładny. Piękny nawet w tym błocie, w biedzie. Mamy wspaniałe kostiumy i scenografię. Zupełnie nie zgadzam się z podejściem, że jeśli to komedia, wszystko może być byle jakie, bo tylko dialog jest ważny.

Od początku, kiedy tylko pojawiłem się w tym projekcie, miałem w głowie konkretnych aktorów: Bartłomieja Topę, Katarzynę Herman, Andrzeja Kłaka, Dobromira Dymeckiego. Potem czekał nas jednak wielomiesięczny casting, bo naczelna zasada komedii brzmi: „Nie staraj się być śmieszny”. Mimo to w Polsce komedie gra się jeszcze na „grubo” i wielu dobrych aktorów nie potrafiło wejść w naszą konwencję, którą podsumowałbym tak: „Mówię głupie rzeczy, ale w poważny, wiarygodny sposób”. To było kluczowe.

Czy takie podejście przypomina stand-up? Tam też żarty wypadają chyba lepiej, gdy zachowujesz pewien dystans.
Mam doświadczenie stand-upowe i jako improwizator, organicznie wykorzystuję te doświadczenia, ale chyba bym ich nie łączył. Dobrzy stand-uperzy nie wymuszają śmiechu i faktycznie są zdystansowani. Ale stand-uperzy nie zagraliby w tym serialu, a już na pewno nie tak jak Bartek Topa. W stand-upie kontrolujesz publiczność, podajesz jej tekst, który sam wymyśliłeś. Tu mamy pełne aktorstwo.

W sitcomach i komediach często pojawia się postać zadowolonego z siebie idioty, którego łatwo pokochać. Jan Paweł to taki Homer Simpson.
Albo Peter Griffin z „Głowy rodziny”. Wielu z nas zna takich ojców, wujków, mężów. Żony, siostry, szefów. Znamy takie osoby. Im bardziej ktoś rozmija się w myśleniu o sobie z tym, jak widzą go inni, tym jest to zabawniejsze. A może jest nam to bliskie także dlatego, że każdy z nas ma w sobie takiego Jana Pawła? Każdy z nas chce być doceniony i kochany.

Musieliśmy go polubić i wszyscy ciężko nad tym pracowaliśmy. Gdybyśmy go nie lubili, byłby tylko nieznośny, i nieznośny byłby też sam serial. To irytujący błazen robiący głupoty, ale po chwili zaczynasz rozumieć, że chodzi mu o akceptację rodziny, że chce, żeby żona go kochała, a chłopi podziwiali. Kiedy córka pyta, czy naprawdę chce, żeby wyszła za kogoś takiego jak jej walnięty kandydat, mówi: „No, faktycznie, mógłby być milszy”. Nie jest potworem, tylko żyje w pewnym systemie. A i tak kiedy słyszy, że własna żona nie wyszła za niego z miłości, robi mu się smutno. To wielka zasługa Bartka, że zbudował postać z krwi i kości.

Czy to, że zajmujesz się różnymi rzeczami, reżyserią, improwizacją, bywa problemem?
Oczywiście, że miałem z tym problemy. Pierwsze wytłumaczenie jest takie, że mam dużą potrzebę ekspresji i tworzenia, i zaspokajam je, zarówno robiąc serial dla Netflixa, jak i śpiewając improwizowane piosenki z Krzysztofem Dziubakiem dla 50 osób na sali. Drugie wytłumaczenie jest nieco smutniejsze: z jakiegoś powodu w moim dzieciństwie uformowała mi się nadmierna potrzeba akceptacji.

W szkole filmowej w Łodzi usłyszałem od profesorów: „Musisz się zdecydować, czy jesteś poważnym reżyserem, czy śmiesznym panem na scenie”. A ja skończyłem i reżyserię, i dziennikarstwo, prowadzę program i nie mam z tym żadnego problemu. Taki płodozmian dobrze mi robi. To, że miałem szansę zagrać w teatrze u Iwana Wyrypajewa, bardzo mnie wzbogaciło. Robienie filmów i seriali jest bardzo skomplikowanym, długotrwałym procesem. Fajnie, że mogę czasem wyjść na scenę i zobaczyć efekty już po godzinie.

Maciej Buchwald na planie serialu, fot. R. Pałka, mat. prasoweMaciej Buchwald na planie serialu, fot. R. Pałka, mat. prasowe

Tak ci powiedzieli? Nie widzieli filmów Woody’ego Allena? Swoją drogą, ciągle słyszę w wywiadach takie głosy: „Gdzie te komedie?”. Masz takie ambicje? Żeby – z góry przepraszam za tak górnolotne stwierdzenie – ratować polską komedię?
Bardzo mnie to interesuje. Komedią zajmuję się już tyle lat i mnie też jej brakuje. Wierzę, że Polacy chcą komedii i że na nie czekają. Bez względu na to, czy ktoś jest zachwycony naszym serialem czy nie, to sama dyskusja, która się wokół niego wywiązała, pokazuje, że komedie są nam potrzebne. To nieprawda, że jesteśmy skazani tylko na komedie romantyczne, które, jak ktoś zresztą zauważył, nie są ani komediami, ani nie są romantyczne.

Mam głęboką nadzieję, że będzie to stanowić pewien przełom, że producenci odważą się, żeby robić takie filmy. Czy mam ambicje, żeby ratować polską komedię? Nie. Ale mam ambicje, żeby komedie robić. To przepiękna forma sztuki i zawsze bolało mnie traktowanie jej jako czegoś gorszego. To język, w którym się porozumiewam. Ja też lubię Hanekego, ale jestem czasem zmęczony tymi wszystkimi smutnymi, realistycznymi filmami. Czasem chcę po prostu jakiejś nagrody za moje życiowe zmagania. Bez humoru nie dożyłbym moich 37 lat.

Eksperymentowałeś już z innym, bardziej absurdalnym rodzajem humoru – w etiudzie „Szczęście” są ostrzejsze sceny, w jednej wszyscy okładają się po twarzy.
Żeby było śmieszniej, ta scena jest zaczerpnięta z rzeczywistości. Pewien koleś zorganizował warsztaty samorozwoju i zrobił takie ćwiczenie. Tak mnie to przeraziło, że stwierdziłem, że nic lepszego już nie wymyślę. Kolejny dowód na to, że to rzeczywistość jest absurdalna, a nie kino.

Mam taki scenariusz i liczę, że będzie mi go teraz łatwiej zrealizować, bo mam już na swoim koncie serial. To dziwna komedia i wierzę, że znajdzie się na nią miejsce. Bardzo nie lubię twórców, którzy twierdzą, że istnieje tylko jeden „właściwy” rodzaj kina. To nieprawda: kino to Monty Python, Ken Loach i Tarantino. Chciałbym, żeby polskie kino – i polska komedia – też były różnorodne.

Najgorsze jest powtarzanie, że na zabawę formą można pozwolić sobie tylko w krótkich metrażach. Albo w teledyskach. Pod twoimi stand-upami na YouTubie często można znaleźć taki komentarz: „Gratuluję teledysku Maty”.
To kolejna fajna forma ekspresji. Masz więcej wolności i rzeczywiście możesz poszaleć, bo nie ciąży na tobie aż taka finansowa odpowiedzialność. Zawsze chciałem robić teledyski, bo robili je moi mistrzowie, na przykład Michel Gondry. Kiedyś przyjechał na spotkanie w ramach polskiego festiwalu i zapytali go, dlaczego się za nie zabrał. Odparł: „To był dobry sposób na zarobek”. Bardzo mnie to rozbawiło – ja przez 10 lat robiłem teledyski za półdarmo, czasem nawet za darmo, co jest idiotyczne i nigdy nie powinno się tak robić. Pierwszy teledysk, na którym zarobiłem, był właśnie do „Patoreakcji” Maty. Pierwszy raz ktoś przyszedł do mnie i powiedział: „Chcemy mieć bardzo efektowny teledysk i wiemy, że potrzeba na to pieniędzy”. Wcześniej sam rezygnowałem z wynagrodzenia, żeby zrobić coś fajnego. Teraz obserwuję to, co robią Kendrick Lamar, A$AP Rocky. Raperzy, którzy jednocześnie pojawiają się na Tygodniach Mody.

Im pewnie nikt nie mówił: „Musisz się zdecydować, czy jesteś raperem, czy ikoną mody”.
Na szczęście to myślenie odchodzi już do lamusa. Gdy rozmawiam z młodszymi ludźmi, na przykład aktorem Piotrem Napierałą, widzę, że jego pokolenie wcale tak nie myśli. Nagraliśmy nawet razem kawałek. Możesz grać, możesz śpiewać. Nie wszystko musisz robić na tym samym poziomie, ja na pewno nie będę nigdy profesjonalnym muzykiem, ale nagrać sobie coś dla beki? Nikt mi tego nie zabroni. Maria Peszek śpiewa, ale może też napisać książkę z własnym ojcem. To ja decyduję o tym, jakiej formy ekspresji potrzebuję w danej chwili.