Zaproszenie do wyjścia z domu

11 minut czytania

/ Film

Zaproszenie do wyjścia z domu

Rozmowa z Nannim Morettim

Będę dalej robił takie filmy, jakie robiłem przez całe moje życie. Będę je pokazywał – i oglądał – w kinie – mówi włoski reżyser, zdobywca Złotej Palmy. Jego najnowszy film, „Trzy piętra”, właśnie wszedł do polskich kin

Jeszcze 3 minuty czytania

Nanni Moretti krzyczy. Na agentkę organizującą spotkanie dotyczące filmu „Trzy piętra”, na stojącą w pobliżu tłumaczkę. Uważa, że ma powód – ktoś z obsługi festiwalowej zwrócił mu uwagę, żeby mówił nieco ciszej. Bo „podobno jakiś znany reżyser właśnie udziela tu gdzieś wywiadu”.

Moretti, który kiedyś grał w piłkę wodną w pierwszej lidze, a za „Pokój syna” otrzymał w 2001 roku Złotą Palmę w Cannes, najwyraźniej lubi być rozpoznawany. Nie lubi: pracy na planie zdjęciowym („rozpoczęcie montażu zawsze witam westchnieniem ulgi”, opowiadał mi kilka lat temu) oraz komentarzy, że najlepiej wychodzą mu na wpół autobiograficzne filmy. Reżyser twierdzi, że to „prymitywny” sposób postrzegania jego kina, poza tym i tak zawsze to robi. Nawet przenosząc na ekran powieść izraelskiego pisarza Eshkola Nevo o rodzinach mieszkających w tym samym budynku.

MARTA BAŁAGA: W „Trzech piętrach” pokazujesz wiele postaci, a każda z nich i tak wydaje się na swój sposób nieszczęśliwa.
NANNI MORETTI: Prawda – to niezbyt radośni ludzie. Nie wynika to jednak z tego, że chciałem ich dręczyć. Ten film jest bolesny, zupełnie jak ich doświadczenia, ale wydaje mi się, że i tak przede wszystkim celebruję tu życie, wierzę w przyszłość. Zwłaszcza za pośrednictwem kobiet, które tu pokazuję.

To właśnie one znajdują wyjście z wielu sytuacji. Bez względu na to, czy chodzi o żonę granego przez ciebie bohatera, czy zmagającą się z samotnością młodą matkę. Która nagle zaczyna widywać wrony?!
W książce widywała akurat sowy. Chciałem wyrazić to poczucie obezwładniającego ją strachu, ale nie siląc się jednocześnie na jakieś spektakularne efekty. Taka mara jest realistyczna, znajoma. Tym bardziej nas więc przeraża.

Jeśli chodzi o te kobiece postaci… Jakoś naturalnie to wyszło. Współpracowałem z dwiema scenarzystkami [Federicą Pontremoli i Valią Santellą] i chcieliśmy pokazać, że mężczyznom, zwłaszcza nieco starszym, po prostu brakuje elastyczności. Są uparci i pochłonięci kultywowaniem ról, które – tak przynajmniej im się wydaje – muszą odgrywać w swoich rodzinach. Mój bohater, sędzia z zawodu, na pewno tak myśli. Kiedy jego syn ma kłopoty, popełnia tragiczny w skutkach błąd, nie potrafi wybaczyć – potrafi tylko odrzucić. A swojej żonie oznajmić: „Wybieraj. On albo ja”.

Sam mam 68 lat – dobrze znam tych facetów. Nie rozwijają się, nie idą dalej i naprawdę wydaje im się, że droga, którą idą, to jedyna właściwa droga. Do tego uczą potem tego samego swoje dzieci. To kobiety starają się jakoś połatać na nowo ten poszarpany materiał ich rodzinnego życia. Wydaje mi się to ważne, bo rzadko wspominamy o tym, co właściwie chcemy pozostawić przyszłym pokoleniom. W sensie etycznym lub moralnym, a nie ekologicznym. A przecież „nasiąkają” naszym zachowaniem od lat.

Sędzia traci swojego syna. Twój bohater w „Pokoju syna” też tego doświadczał, choć z zupełnie innego powodu – jego syn tonie w wypadku. Dlaczego tak bardzo interesuje cię wątek utraty dziecka?
Grając tę rolę, musiałem rozpaść się na dwie części. Chciałem zrozumieć tego człowieka, tego surowego ojca, a jednocześnie jako reżyser skrytykować ten typ despotycznej, chłodnej męskości.

Nanni Moretti

Włoski reżyser, scenarzysta, aktor i producent filmowy. Jedna z czołowych postaci kina autorskiego. W wielu jego filmach sam gra główne role, wciela się niejako w swoje alter ego. 

Wybrana filmografia:
„Kwiecień”, „Dziennik intymny”, „Pokój syna”, „Habemus Papam”

Ciekawi mnie chyba to, że w takiej sytuacji ludzie reagują często zupełnie inaczej. W „Pokoju syna” też było to widać. Po śmierci chłopca jego rodzice walczą z bólem osobno, nie razem. Jego matka desperacko stara się czegoś uczepić – na przykład listu od dziewczyny, która nie wie jeszcze o jego śmierci. Chce ją poznać, chce z nią rozmawiać – przede wszystkim o nim. Jej mąż kieruje swoją złość „do wewnątrz”, wszystko obsesyjnie analizuje. Kiedy zaczynasz czytać o takich tragediach, okazuje się, że ból wcale nie łączy. On dzieli. Niestety zwykle tak właśnie się dzieje.

Tyle tu wątków, do tego dość dramatycznych: mamy wypadki, oskarżenia, rozstania. Łatwo wyobrazić sobie, że powstaje z tego wielosezonowy serial.
Nie mam nic przeciwko serialom. Oglądam je, choć od żadnego się jeszcze nie uzależniłem [później przyzna, że podczas pandemii obejrzał wszystkie sezony „Mad Men” – przyp. MB]. Ale zbyt szybko się je kręci, a na planie – który i tak bywa dla mnie dość stresującym miejscem – wszyscy się śpieszą. A przecież na tym polega cały sekret: żeby porządnie wykonać swoją pracę, potrzebujesz czasu.

W tym konkretnym przypadku, od razu po przeczytaniu książki izraelskiego pisarza Eshkola Nevo, zrozumiałem, że gdzieś tam kryje się mój kolejny film. Pewnie, swoje ona waży, ale wspomina się w niej o tylu uniwersalnych przesłaniach: o poczuciu winy, skomplikowanych relacjach pomiędzy rodzicami i dziećmi, o konsekwencjach, o których musimy pamiętać, podejmując pewne decyzje. O odpowiedzialności, jaka wiąże się z byciem rodzicem, no i może o sprawiedliwości. Nie ma tu niczego, czego nie można by pokazać w kinie.

O ile dobrze pamiętam, sam masz kino. W Rzymie, Cinema Nuovo Sacher.
Tak, ale nie mówię tego jako jego właściciel, tylko jako widz. Właśnie dlatego chciałem pokazać ten film w Cannes, bo tam podchodzi się do tego akurat bardzo poważnie. Wiem, jak wygląda obecna sytuacja, także we Włoszech, ale chcę dalej robić filmy kinowe. Jest w tym pewne ryzyko, bo lokalni producenci napuchli już od pieniędzy, które pompują w nich platformy streamingowe. Ale potem nie produkują osobistych, wyjątkowych historii, tylko standardowe produkty dla ludzi na całym świecie. Nie chcą pracować z tymi, których interesuje kino autorskie.

Teraz stoją chyba na rozdrożu. Nie wiedzą, czy dalej kontynuować marsz w tym kierunku i napchać się jeszcze większą kasą, czy może zacząć robić coś, co miałoby jakąś wartość. Te wszystkie platformy udają, że promują naszą pracę, a tak naprawdę to zwykła kolonizacja. „Wasze filmy trafią do 190 krajów, 190 krajów, 190 krajów, 190 krajów”. Ciągle nam to powtarzają. „Do ilu krajów?”. „Do 190 krajów, 190 krajów…”. A my im na to pozwalamy, choć ich zasady sprawiają, że każdy nowy film do złudzenia przypomina poprzedni. Chcą decydować o wszystkim, od castingu po montaż. Nie ma mowy. Ja będę dalej robił takie filmy, jakie robiłem przez całe moje życie. Będę je pokazywał – i oglądał – w kinie.

Zdziwiło mnie, że zdecydowałeś się na adaptację powieści. Kiedy sama zaczęłam odkrywać twoje filmy, natrafiłam na „Kwiecień”, „Dziennik intymny”. Kiedyś powiedziałeś jednak, że wcale nie jesteś w nich sobą. Interpretujesz tylko to, kim jest Nanni Moretti.
Chciałem zrobić inny film. Nie powtarzając w nieskończoność tej formuły znanej jako „film Nanniego Morettiego”. Nie chciałem żadnych odniesień do bieżących wydarzeń, polityki, a choć akcja rozgrywa się w Rzymie, spokojnie można by ją przenieść do każdego europejskiego miasta. Nie wiem, czy 40 lat temu poczułbym się gorzej jako twórca, adaptując czyjąś historię. Teraz po prostu przyniosło mi to radość. Czasem myślę, że taka praca coraz bardziej mi się podoba.

Nanni„Trzy piętra”, reż. Nanni Moretti. Włochy 2021, w kinach od maja 2022Już wcześniej rozważałem zresztą adaptacje powieści, ale zwykle szybko mi to przechodziło. W „Trzech piętrach” nie ma może miejsca na ironię, którą dość lubię, ale chciałem podejść do tych wszystkich trudnych relacji po ludzku, okazując moim bohaterom współczucie. Żaden ze mnie sadysta. Poza tym moje filmy, nawet gdy nie są „autobiograficzne”, w gruncie rzeczy zawsze takie są. Bo zajmuję się w nich tym, co akurat chodzi mi po głowie. Ta historia idealnie wpasowała się w ten konkretny okres w moim życiu.

Jeden z wątków, a właściwie dwa dotyczą molestowania seksualnego. Oskarżony zostaje żonaty mężczyzna, który uprawia seks z dużo młodszą sąsiadką, ale też wiekowy sąsiad, który często opiekuje się małą dziewczynką. Właściwie do końca nie wiadomo, co tu się wydarzyło.
Nie wiem, czy mogę się z tym zgodzić. Zwykle denerwuje mnie, gdy coś pozostawia się w filmach bez odpowiedzi. Chciałem pokazać, że ten człowiek nie skrzywdził dziecka. Jeśli natomiast chodzi o tę drugą historię, w powieści kończy się ona niedługo po ich spotkaniu. U mnie sprawa trafia do sądu, a Lucio potem przeprasza tę dziewczynę. Bo jest od niej starszy i to, co się stało, nigdy nie powinno się pomiędzy nimi wydarzyć. Znowu chciałem pokazać konsekwencje naszych impulsywnych zachowań.

Spodobało mi się przeplatanie tych historii oraz to, że wszystkie postaci powinny się kiedyś spotkać. Co, nawiasem mówiąc, stanowiło chyba najpoważniejszą zmianę w stosunku do książki. Każdy bohater jest tu jednakowo ważny, więc właściwie każda scena ma ogromne znaczenie. Wymagało to ode mnie prostoty, żeby dodatkowo nie rozpraszać widzów, i rezygnacji z humoru, ale i tak wydaje mi się, że ten film nie jest stuprocentowym dramatem. Bo – znowu – nie pozwalają na to kobiety. Nie pozwalają, żeby te sytuacje okazały się sytuacjami bez wyjścia.

Pandemia sprawiła chyba, że wielu ludzi zainteresowało się nagle swoimi sąsiadami. Ciebie też to spotkało?
Zainteresowało mnie coś innego. Podczas pandemii wielu ludzi odłożyło swoje problemy na później. A potem zastanawialiśmy się: „Czego nas to wszystko nauczyło?”. Ja nie nauczyłem się absolutnie niczego.

Już wcześniej wiedziałem, że w naszym społeczeństwie nie ma mowy o równości, że śmierć to część naszego życia. Pomyśl tylko: tak wiele osób uważało, starało się dbać o swoje bezpieczeństwo, a potem i tak się zarazili, zachorowali. Zmarli. Tyle zależy od szczęścia. Ale to też już wcześniej wiedziałem.

Mimo to dajesz swoim bohaterom chwilę radości, pozwalasz zatańczyć. W „Kwietniu” twój bohater, reżyser, nie potrafił znaleźć w sobie siły na to, żeby wreszcie nakręcić wymarzony musical. Teraz prawie się udało.
Raz na jakiś czas podejmuję na nowo pewne próby [śmiech]. Pięć lat temu też próbowałem, ale znowu się nie udało. To ciekawe, bo jest na tym świecie pewna grupa ludzi, mała, ale waleczna, która wciąż żąda ode mnie zrobienia tego nieszczęsnego musicalu o cukierniku trockiście.

Ten taniec pokazuje, że bez względu na to, jak trudne bywa ich życie, kiedyś znowu uda im się wyjść na ulicę. Zapraszam do ponownego otwarcia na świat zewnętrzny, do wyjścia z domu. I pobycia przez chwilę razem, bo to wierutne kłamstwo, że możemy żyć w zupełnej izolacji. Bez innych ludzi, bez społeczności i bez tej bliskości. Co to za życie?!