MARTA BAŁAGA: Po raz pierwszy widziałam twój film na festiwalu filmów górskich – wulkany i wyższe pagórki też były dopuszczalne. Spotkałam tam wielu alpinistów, ale wciąż nie potrafię zrozumieć tej pasji. Francuskich wulkanologów Katii i Maurice’a Krafftów też chyba nikt nie rozumiał?
SARA DOSA: Im więcej dowiadywałam się o ich fascynacji i poszukiwaniach, tym bardziej zaczynałam zdawać sobie sprawę, że zupełnie niczego nie wiem. Było to frustrujące, ale też piękne. Czułam się, jakbym doświadczała nieodwzajemnionej miłości. Takie było zresztą ich uczucie do wulkanów – nieodwzajemnione. Chyba właśnie tak mogę to najlepiej określić. Byli tak zakochani w tej przeraźliwej potędze, w tej twórczej i zarazem niszczycielskiej sile.
Katia i Maurice nie używali religijnych sformułowań, ale kiedy o tym mówili, przypominało to wyznania ludzi, którzy w jakiś sposób zetknęli się z boskością. Kiedy raz doświadczysz takiej siły, takiej transcendencji, nigdy nie wrócisz już na ziemię. Świat traci swoje kolory i wszystko wydaje się nagle tak przygnębiająco przyziemne. Nie ma tam już dla ciebie miejsca.
Więc co wtedy robisz?
Możesz tylko iść dalej – właśnie w kierunku tego magicznego, boskiego uczucia. Dla nich istniały tylko miłość i wulkany. Nic więcej. Próbowałam to zrozumieć, ale prawda jest taka, że nikt ci tego nie wytłumaczy. Ta nieokreśloność wiele mnie jednak nauczyła. Na przykład o tym, co to znaczy naprawdę za czymś tęsknić. Poza tym ten rodzaj tajemnicy, intymne przeżycie, którym dzieli się dwoje ludzi… Jest w tym coś wyjątkowo romantycznego. Tylko pomyśl – nikt nie ma wstępu do tego świata. Wyłącznie ty i twój kochanek.
Jak więc próbowaliście do niego wejść?
Z naszą ekipą zawsze myśleliśmy o sobie jak o geologach. Dosłownie wydobywaliśmy, wygrzebywaliśmy materiały, które po sobie zostawili. Nie tylko materiał filmowy czy telewizyjny, bo są też autorami prawie 20 książek, poza tym wyraźnie „odcisnęli” się we wspomnieniach swoich przyjaciół i bliskich. Z którymi, swoją drogą, również przeprowadziliśmy wywiady, choć nigdy nie chcieliśmy sadzać ich przed kamerą. W tym filmie mieliśmy miejsce tylko na tę jedną parę.
Sara Dosa
Amerykańska dokumentalistka i producentka. Debiutowała w 2014 roku filmem „The Last Season”. W 2019 roku nakręciła „The Seer and the Unseen”. „Wulkan miłości” to jej najnowszy projekt, film miał premierę na festiwalu w Sundance.
Zbieraliśmy wspomnienia, różne wskazówki, które po sobie zostawili, składaliśmy to wszystko w całość, by jakoś opowiedzieć zawiłą historię ich miłości i związku. Starając się pogodzić to, co było już na nagraniu, z tym, co zostało pominięte. To, co wiedzieliśmy, z tym, co na zawsze pozostało tajemnicą. Wszystko naraz! Z nadzieją, że będzie to choć trochę przypominać proces „odczytywania” historii Ziemi ze skał. Przecież naukowcy też ciągle przyznają, że są rzeczy, których pewnie nigdy się nie dowiemy. Procesy, których nie zrozumiemy. My czuliśmy się dokładnie tak samo, zaglądając im w życie. Tych ludzi już tu nie ma. Nie możemy ich o to zapytać.
Widzimy, jak się prezentują, jak przedstawiają różne wersje samych siebie. Poznajemy ich żarty, które lubią powtarzać, ich sposób mówienia. Po jakimś czasie jesteś w stanie wyczuć, co naprawdę mają na myśli. Ale nigdy nie chcesz tego zakładać, bo nie jesteś nimi.
Czy to dziwne uczucie, gdy tak długo przyglądasz się pewnym ludziom? To tak, jakbyś zobaczyła na ulicy gwiazdę filmową – wydaje ci się, że wiesz, kim naprawdę jest. W końcu obserwujesz ją od tak dawna.
Piszę pamiętniki, odkąd byłam nastolatką. To przerażająca perspektywa, że 30 lat po mojej śmierci jakiś przypadkowy filmowiec nagle będzie usiłował nadać im głębszy sens [śmiech]. Na szczęście nie jestem warta takiego zachodu. Oni byli.
Sara Dosa, mat. prasoweSpecjalnie pozostawili po sobie tyle materiału, żeby ludzie mogli potem na nowo zinterpretować ich dorobek. Ale mimo wszystko, kiedy analizujesz takie pamiątki, faktycznie robi się dziwnie. Zaczynasz się zastanawiać, jakby się z tym czuli. Nie wiem, czy sama kiedykolwiek czułam się z tego powodu niezręcznie, ale dzięki pomocy brata Maurice’a zyskałam dodatkowy wgląd w ich życie i osobowości. Byli odważni i tak zakochani w wulkanach, ale mieli zupełnie różne pomysły na realizację tej miłości.
W filmie pojawia się sugestia, że Maurice’a pociągała destrukcyjna strona wulkanów. Chciał się do niej zbliżyć, dotknąć jej, może się z nią połączyć? Jego wcześniejszy wypadek wydaje się na to wskazywać.
Maurice ożywał w obliczu niebezpieczeństwa. To dość znany motyw – im bliżej śmierci, tym bardziej czujesz, że żyjesz. Niektórzy po prostu tak mają. To była bardzo głęboka, intymna relacja. Czasem, usiłując opisać ten związek, Maurice używał bardzo zmysłowego, wręcz erotycznego języka. Do takiego stopnia, że zamiast korzystać z jego słów, próbowaliśmy raczej zilustrować to wizualnie [śmiech].
Masz jednak rację – Maurice sam opisywał to marzenie o całkowitej, absolutnej bliskości. Wiedząc, że może osiągnąć ją tylko w śmierci. Katię też pociągała ta sfera, ale bardziej z metodologicznej perspektywy naukowca. Niebezpieczeństwo było ciekawe, bo pozwalało jej zrozumieć, jak funkcjonuje ziemia. Ona również czuła pełnię życia, stojąc na krawędzi wybuchającego krateru, ale nie był to ten sam rodzaj odurzenia, którego wiecznie poszukiwał Maurice. Mieli różne podejścia, ale to napięcie też określiło jakoś ich sposób na życie. Wiedzieli, że zawsze będą musieli się ze sobą pogodzić, bo jeśli nie będą ze sobą w pełni zsynchronizowani, nie będą mogli dążyć do tego, co przynosiło im największe spełnienie. Nie będą mogli odkrywać tajemnic wulkanów.
Praca w oparciu o materiały archiwalne jest niezwykle trudna, ale i tak ma wielu zwolenników. Niedawno zapytałam Siergieja Łoznicę, dlaczego wciąż robi te filmy, do tego dwa razy do roku. Odpowiedział: „Dlaczego miałbym robić cokolwiek innego?!”.
To było niewiarygodne wyzwanie. Być może największe w mojej karierze, ale też bardzo twórcze. Jestem wdzięczna moim producentom, Erin Casper i Jocelyne Chaput, które odpowiadały za montaż, i wielu innym osobom, bo ta ekipa sprawiła, że trudny proces okazał się pełen radości.
Z historii Katii i Maurice’a można by zrobić 100 różnych filmów, jeden z nich zrealizował zresztą też Werner Herzog. Także dlatego, że tyle po sobie pozostawili. To naprawdę bardzo, bardzo rozległa spuścizna. Dla nas główną inspiracją stało się jednak zdanie, które Maurice napisał w jednej z ich wielu książek. „Dla mnie Katia i wulkany to jest historia miłosna”. Pomyśleliśmy, że tak naprawdę mówi: „Hej, historia mojego życia to historia miłosnego trójkąta”. I to nas naprawdę podekscytowało.
To zabawne, bo wybuchający wulkan to w kinie dość częsty symbol seksu, choć może niezbyt subtelny.
Tyle mówi się dziś o „językach miłości” – ich językiem miłości były właśnie wulkany. I to jedynym, który znamy, bo nigdy nie widzieliśmy ich pocałunków, nie widzieliśmy, żeby trzymali się za ręce. Wybuchający wulkan – dla nich nic nie mogło tego przebić!
Postanowiliśmy spojrzeć na nich właśnie przez ten pryzmat. Poza tym, jak wspomniałam, musieliśmy w pewnym momencie zaakceptować prosty fakt, że nie zdołamy wszystkiego zrozumieć. Bez względu na to, co udało nam się wyszperać i z iloma ludźmi udało nam się porozmawiać. Ale to pozostawione bez odpowiedzi pytania też były ważne.
Wcześniej zrobiłaś filmy o poszukiwaczach drogich grzybów („The Last Season”), o ludziach wierzących w magię („Jasnowidzka i to, co niewidzialne”). Teraz o tej parze, która szukała Bóg wie czego. Zdaje się, że interesują cię ludzie, którzy mają jakieś obsesje albo po prostu poszukują czegoś, co nada ich życiu sens.
Zdecydowanie tak. Pociągają mnie ludzie, którzy uczą mnie innego sposobu widzenia, a może też człowieczeństwa. W moim pierwszym filmie, „The Last Season”, ci bohaterowie, a przede wszystkim ich głębokie relacje z lasem, nauczyły mnie tak wiele o tym, jak odnosimy się do siebie jako ludzie. Szukali głębszego znaczenia w naturze, w odczytywaniu wskazówek pozostawionych przez las. Właśnie tak leczyli głębokie traumy.
„Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa. USA/ Kanada 2022, w kinach od 19 sierpnia 2022W „Jasnowidzce i tym, co niewidzialne”, Ragga [Ragnhildur „Ragga” Jónsdóttir posiadająca zdolność do komunikowania się z islandzkimi „ukrytymi ludźmi” – przyp. M.B.] nauczyła mnie wszędzie widzieć życie. Coś, co wygląda jak szary głaz, dla kogoś może być katedrą wypełnioną pokoleniami elfów!
Myślę, że wszyscy bohaterowie moich filmów stają się moimi nauczycielami. Pokazują mi, jak powinniśmy odnosić się do ziemi i do siebie nawzajem. Jak znaleźć sens, skupiając się na przyrodzie albo na mitach.
Odkryć, zrozumieć, a nie zdominować.
Przez setki lat, i trwa to w dużej mierze do dziś, mamy do czynienia z tyloma brutalnymi, negatywnymi narracjami dotyczącymi ziemi. Jest określana jako źródło, które należy jak najszybciej skapitalizować. Jako towar do zagospodarowania. To dlatego mamy teraz ten straszny kryzys klimatyczny. Fałszywe przekonanie, że ludzie są w jakiś sposób oddzieleni od natury i muszą okiełznywać jej niesforne zachowania, nie przyniosło nam zupełnie nic dobrego.
Wydaje mi się, że każda opowieść, która przeciwstawi się tym niebezpiecznym narracjom, która może pokazać życie we wszystkich formach, wzajemne powiązania pomiędzy, powiedzmy, sosną a grzybem, albo płytami tektonicznymi pod naszymi stopami, jest ważna. Oczywiście nie jestem jedyna, wielu filmowców ma podobne ambicje, ale mam nadzieję, że moje filmy wniosą coś dobrego. Przyczynią się do jakichś zmian, nawet w mikroskopijnym stopniu.
Czy jako reżyserce zależy ci też na tym, żeby podnosić ludzi na duchu? Pamiętam nasze spotkanie po projekcji „Jasnowidzki…” na Nowych Horyzontach. Ludzie wychodzili z sali szczęśliwi – tak przynajmniej mi się wydaje. Historia, którą opowiadasz w „Wulkanie miłości”, również mogłaby być odebrana wyłącznie jako tragiczna, a wcale się tak nie dzieje.
Właściwie to widzę wiele ciemności na świecie. Najmocniejszą więź czuję z nim jednak wtedy, gdy spotykam się z obrazami magii, transcendencji, zachwytu, miłości, filozofii, sztuki. Wszystkie te rzeczy sprawiają, że czuję się jego częścią. Jestem ich głodna. Dzięki nim jestem w stanie funkcjonować.
Katia i Maurice byli zabawni, pełni życia i humoru. Częściowo wynikało to chyba właśnie z tego, że żyli tak blisko śmierci, wiesz? Wiedzieli, że każda chwila może być ich ostatnią. Musiało być w tym coś wyzwalającego. Z ludzkością, z byciem częścią naszego społeczeństwa wiąże się tyle absurdu, a oni nie musieli tracić na to czasu. Skupili się na tym, co było dla nich najważniejsze, zupełnie ignorując resztę. Mało ludzi może sobie na to pozwolić. Może dlatego tak dużo się śmiali?
Lubię lekkość w kinie. Nigdy nie pozwoliłabym sobie na to, żeby humor zupełnie przysłonił poważne tematy, ale odrobina nadziei pomaga nam odnaleźć drogę w ciemności. To banał, wiem, ale właśnie tak radzę sobie w najtrudniejszych życiowych momentach.