Wszystko z ciekawości
„Film balkonowy”, reż. Paweł Łoziński

17 minut czytania

/ Film

Wszystko z ciekawości

Rozmowa z Pawłem Łozińskim

Sytuacja, powiedzmy sobie uczciwie, dość absurdalna. Na środku chodnika w mieście człowiek zatrzymuje człowieka i mówi: „Stop! Jaki jest sens pana życia?”

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Opowiadając o „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”, wspomniał pan kiedyś o tak zwanej dobrej rozmowie. Co to właściwie jest?
PAWEŁ ŁOZIŃSKI: Dobra rozmowa jest chyba wtedy, kiedy ludzie się nawzajem słuchają. Nie chodzi o to, żeby przekonać do swoich racji, tylko wysłuchać tego, co ktoś ma do powiedzenia, i ewentualnie dodać jeszcze coś o sobie. W życiu to bardzo trudne, ale w filmie już mniej – rozmowa przed kamerą rządzi się innymi prawami. Starałem się słuchać, nie oceniać. Wiedziałem, że im mniej jest mnie w tym materiale, im mniej mojego głosu, tym lepiej.

Przy „Filmie balkonowym” na początku marzyłem o tym, żeby te rozmowy toczyły się same. Żeby były monologami. Przechodnie zatrzymują się pod kamerą, a ja bym tylko stał i potakiwał, i łapał ten kontakt wzrokowy, bo to zawsze niezbędne. Uśmiechał się, dawał znaki, że rozumiem, współczuję albo cieszę się razem z nimi. No ale tak się nie da, zwłaszcza z odległości pięciu metrów. Trzeba było czasem docisnąć pytaniem, zwłaszcza kiedy czułem po ich ruchach, że chcą już uciec mi z kadru. Taki minimalny kroczek w prawo, albo nawet półkroczek i od razu myślałem sobie: „Oj, muszę dopytać, bo mi ucieknie”.

Faktycznie widać to w nogach. Pana bohaterowie jeszcze spoglądają w górę, ale stopy już im pracują.
Albo w spojrzeniu. Kiedy ucieka gdzieś poza kadr, wiem, że już myśli o tym, żeby sobie pójść. Ale ja jeszcze chciałem się o coś dopytać!

Trzeba było połączyć tu dwa warunki: dobrą rozmowę pod balkonem, z pierwszego piętra i odległości pięciu metrów, z dobrą rozmową, która w moim przypadku polega na słuchaniu drugiego człowieka. Wychodzę z założenia, że każdy ma coś ciekawego do powiedzenia i każdy może być bohaterem. Pytanie tylko, czy to postać na 30 minut czy na 30 sekund?

Ciekawe, że na zdanie „szukam bohatera mojego filmu” aż tyle osób odpowiadało: „A, to nie ja”. Z czego to wynika? Niby brylujemy w mediach społecznościowych, a bohaterem jakoś nikt nie chce być.
Dla mnie to dobrze, bo ci, którzy bardzo by chcieli być bohaterami, może nie należeliby do tych najlepszych. Chociaż z drugiej strony moja sąsiadka Andżela, zwana DJ Andżelą, chciała być bohaterką i nią jest. I jest świetną postacią filmową!

Te moje pytania „castingowe” to przecież trochę żart. To też opowieść autotematyczna o tym, jak reżyser szuka tematu na film, zaczepia ludzi, jak próbuje przyciągnąć ich uwagę. To film o robieniu filmów. Pytałem o sens życia, o to, czego pani żałuje. Czy ktoś panią kocha? Z czasem pula mi się wyczerpywała i sam się sobą nudziłem. Pewnie stąd pytania najprostsze, to całe: „Czy pan chce być bohaterem filmu?”. Ale to przecież tylko pretekst do rozmowy. Sytuacja, powiedzmy sobie uczciwie, dość absurdalna. Na środku chodnika w mieście człowiek zatrzymuje człowieka i mówi: „Stop! Jaki jest sens pana życia?”. Teoretycznie takich pytań nie powinno się przecież zadawać. Ale jak nie zadam, to się nie dowiem.

Koszmar.
No właśnie – dla niektórych może koszmar, a dla innych pretekst, żeby się zatrzymać. Bo to jest tak zaskakujące pytanie, że aż czasem wmurowuje w chodnik. I o to mi też chodziło. Jakbym pytał: „Przepraszam bardzo, czy miałby pan chwilkę na rozmowę, proszę się ustawić tu, o dobrze…”, toby mi dawno ten człowiek uciekł. A jak od razu przyszpilisz go mocnym pytaniem, to u niektórych wzbudza to ciekawość. U tych, którzy mają chęć i gotowość na spotkanie i dialog.

Paweł Łoziński

Ur. 1965 w Warszawie. Reżyser, scenarzysta, producent filmów dokumentalnych i fabularnych. Absolwent Wydziału Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Autor wielu filmów dokumentalnych, m.in.: „Miejsce urodzenia” (1992), „Taka historia” (1999), „Siostry” (1999), „Między drzwiami” (2004), „Chemia” (2009), „Ojciec i syn” (2013) , „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” (2016) i „Film balkonowy” (2021). Laureat prestiżowych nagród festiwalowych, m.in. na Bornholmie, w Paryżu, Locarno, Lipsku i Krakowie.

Ta powaga pańskich pytań bywa dość komediowa. Pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy szkoda, że nie można częściej kogoś tak zatrzymać i zapytać o coś „z grubej rury”.
Można! Jak się ma kamerę. Bo prywatnie to się jest już trochę wariatem. Kiedy ktoś jest uzbrojony w kamerę i w mikrofon na długiej tyczce, to wiadomo, że robi film – wtedy mu wolno. Ja się chowam przecież trochę za tą kamerą i za tym całym oprzyrządowaniem. Bez tego byłbym kompletnym dziwakiem, a tak to jestem…

…profesjonalistą! Zawsze ciekawi mnie, kiedy reżyser pozostawia w filmie własne pytania. Łatwiej byłoby chyba zostawić tylko wzruszające odpowiedzi, żeby widzowie zastanawiali się, jak udało się sprawić, że ktoś tak się otworzył. A tu niektórzy nawet się obruszają, że takie trywialne pytania pan sobie wybrał.
Oczywiście, że są trywialne. Mimo to, a może właśnie dlatego, są najistotniejsze.

To takie pytania, które i tak codziennie sobie zadajemy. „Po co? Dokąd idziemy?”. Przez to życie albo przez ten filmowy kadr. Trudniej wyciąć swoje pytania i poprosić kogoś o monolog – to się rzadziej udaje. Przez moment chciałem nawet ustawić kamerę tak, żeby bohater mógł ją uruchomić, po prostu podejść i nacisnąć guzik zamocowany w płocie i zostawić wiadomość dla potomnych.

Często mówiłem ludziom, że jestem tylko takim pośrednikiem – oni mogą powiedzieć coś o sobie innym, używając do tego mojej kamery. To jest cel tego filmu, bo ja jestem tu nieistotny. Mówiąc do mnie czy do tego szkła obiektywu, właściwie mówią do widza. Do pani, do tych w kinie. Kino ciągle służy jeszcze do rozmowy.

W pana filmach różnie z tym bywa. Czasem słychać pański głos, jak w „Pani z Ukrainy”, a czasem nie, jak w debiutanckiej „Strukturze”. Od czego zależy decyzja, czy zostaje pan w filmie czy nie?
Podejmuję ją w momencie, gdy wymyślam sposób opowiedzenia filmu. Pierwszy raz zdecydowałem się na bezpośrednie zwracanie się do bohatera i ujawnienie zza kamery przy „Siostrach”.

„Film balkonowy”, reż. Paweł Łoziński

W latach 90. zrobiłem dwa „filmy podwórkowe”, oprócz „Sióstr” także „Taką historię”. To było fascynujące, pojawiły się małe kamery i nagle nie potrzebowałem ekipy. Operatora, dźwiękowca, asystentów. Sam to wszystko robiłem. Poczułem, że nie ma co udawać, że mnie tam nie ma. To nie były już filmy obserwacyjne, tylko takie, w których reżyser uczestniczy w życiu swoich bohaterów. Jest, pokazuje się zza kamery, ma prawo się o coś dopytać. Bo to dwa różne sposoby opowiadania. Obserwuję rzeczywistość, jak w „Miejscu urodzenia” czy „Chemii”, albo w niej uczestniczę. Wydaje mi się, że ta metoda opowiadania użyta w tych podwórkowych filmach była dla widzów czymś nowym, odkrywczym – dla mnie zresztą też. To było uczciwe. Przestaliśmy udawać, że kamera stoi z metr od bohatera, a on jej nie zauważa. Kamera jest, a za nią stoi człowiek, który się z tym bohaterem jakoś przyjaźni, kręci kronikę jego życia. Zupełnie jak w przypadku Wiesia, dozorcy mojego podwórka. W „Ojcu i synu” zrobiłem, wraz z moim ojcem, taki ostateczny dokumentalny coming out. Sami o sobie, obaj staliśmy się bohaterami filmu. Pomyślałem, że po wielu latach kręcenia filmów o różnych ludziach mam prawo skierować tę kamerę na siebie. Chciałem poczuć, jak się czuje bohater filmu dokumentalnego.

Przynajmniej wiedział pan, że nikt inny tego panu potem nie zmontuje.
Szkoda, że wtedy z moim ojcem Marcelem Łozińskim nie wpadliśmy na pomysł, żeby nasz materiał dać dwóm różnym montażystom. Powstałyby może zupełnie inne filmy.

To osobny temat: jak to jest, kiedy kieruje się na siebie kamerę. Teraz bardzo wielu młodych dokumentalistów od tego zaczyna – pierwszy film jest o sobie. Nie wiem, czy to dobrze czy źle. Dla mnie robienie dokumentów wynika z ciekawości innych ludzi i ich światów, bardziej niż mojego. Ale zawsze pojawia się komponent mnie samego, bo czasem coś mi w życiu doskwiera, ciśnie, pojawiają się pytania, na które nie znam odpowiedzi. No i wtedy mogę sobie ich poszukać u innych.

Paweł ŁozińskiPaweł Łoziński, arch. prywatnePo latach jest to chyba ciekawszy zabieg. Jest w tym pewna sprawiedliwość. To trochę tak, jakby wziąć doświadczonego krytyka filmowego i kazać mu nagle robić film, jak to kiedyś proponował zresztą Machulski.
Nie byłem stęskniony za tym, żeby wystąpić. W przypadku filmu „Ojciec i syn” chciałem zrobić film o moim ojcu, po prostu. A on nigdy nie zgodziłby się na jakiś prosty portret, zresztą słusznie, i uznał, że powinniśmy mieć dwie kamery. I każdy z nas powinien mieć prawo do zadawania pytań.

Potem te filmy się rozpączkowały i ostatecznie są dwa, więc czy rzeczywiście jesteśmy na równi ich bohaterami, tego nie wiem. Bardziej mi wtedy zależało na dopytaniu mojego ojca, na zrobieniu filmu o jego życiu, naszej skomplikowanej relacji, rodzinie, miłości. O byciu synem i byciu ojcem, o tym, że to niełatwe role. Uczciwość wobec widza wymagała, żebyśmy to zrobili możliwie szczerze i prawdziwie. Raz taki eksperyment zrobiłem i wystarczy.

Wracając na chwilę do pana Wiesia z „Takiej historii”, jego psa i przyjaciela fryzjera, spotkałam się już z określeniem, że „Łoziński to ten, co tak lubi ludzi”. Coś w tym jest, ale z czego to właściwie wynika? Nawet w „Miejscu urodzenia”, o Henryku Grynbergu, który wraca do wsi, w pobliżu której ukrywał się z rodziną w czasie wojny, pojawiała się czułość i wspomnienia o tym, jak pięknie wyglądała matka głównego bohatera.
Dziękuję, to dla mnie komplement. Staram się, czasem się udaje.

To wszystko z ludzkiej ciekawości. Właśnie ona trzymała mnie na tym balkonie przez dwa i pół roku i 165 dni zdjęciowych. Czekałem, kto wejdzie w kadr, kim jest, jaką ma historię. Dla mnie to przełamywanie bariery, bo nie zawsze łatwo tak kogoś zaczepić. Hucpa hucpą, ale też się czasem bałem i byłem nieśmiały.

Myślałem o tym dzisiaj, bo wiedziałem, że mamy się spotkać. To dla mnie też film o przełamywaniu obcości. Idzie sobie jakiś nieznany człowiek, ja go zaczepiam i chcę porozmawiać. Nie wiem, jak się zachowa ani co powie, a po kilku zdaniach rozmowy już go trochę znam, mniej się obawiam, coś się zaczyna między nami budować. Okazuje się, po chwili rozmowy, że ten obcy jest do nas podobny, a my do niego.

Tak, kilka kobiet zerka na ten pański balkon dość podejrzliwie.
„Co to za dziwak tam stoi?”. Z kobietami łatwiej się rozmawiało niż z mężczyznami. Chyba są bardziej otwarte i szczere, nie rywalizują. Film się udał, bo każdy ma potrzebę bycia wysłuchanym. Wyłuskanym z anonimowości. Niby nie chce być bohaterem, ale coś by nam o sobie opowiedział. Może nie na główną rolę, ale na drugo-, trzecioplanową już tak.

„Film balkonowy”, reż. Paweł Łoziński

Okazanie komuś zainteresowania, nawet przez chwilę, wyróżnia. Rozmowa czyni nas ludźmi – chyba Hannah Arendt powiedziała, że ludźmi nie jesteśmy z urodzenia, tylko, upraszczając, stajemy się nimi dzięki rozmowie.

Swoją drogą, kiedy już mężczyźni otwierają się w filmie, wszystko się z nich wylewa. To chyba czasem najbardziej wzruszające historie.
Bardzo polubiłem mojego bohatera Roberta. I chyba z wzajemnością. Jak wszyscy inni, przypadkiem wszedł mi w kadr. Nagle stałem się kronikarzem jego życia i zmagań. Facet, który właśnie wyszedł z więzienia, nie ma domu, dowodu, samotny. Spłacił swoje winy i teraz nikt, ani państwo, ani my sami, społeczeństwo, nie chcemy mu podać ręki.

W więzieniu czuł się bezpiecznie, znał reguły gry, a teraz na wolności bardzo się boi. Obserwowałem, jak powoli, powoli zaczyna sobie trochę lepiej radzić w świecie. Fantastyczny człowiek, taki jak wielu z nas: wrażliwy, inteligentny, rozumiejący, ale z fatalnym startem w życie. Tak bywa. To były poruszające dla mnie spotkania. Mogłem dać trochę swojej uwagi lub koszulę, żeby zrobił sobie zdjęcie do dowodu – takie małe rzeczy. Jego historia dobrze się skończyła, wrócił do swojej rodziny. Inna świetna bohaterka: bardzo nieśmiała dziewczyna, Agnieszka z wózeczkiem, która dała namówić się na rozmowę zimą. Ten nasz pierwszy kontakt skończyła słowami: „No ale co z tego teraz wyniknie?”. A potem, kilka miesięcy później macha do mnie ręką na powitanie. Więc coś się zbudowało. Może nie tylko reżyser bierze od swoich bohaterów, ale też może im coś dać. Bardzo często ze sobą rozmawiamy z panią Agnieszką, dzwoni do mnie. Więc znajomość przetrwała film.

Przyznaje, że jest z siebie dumna, że podeszła i zagadała. Widać ten duży wysiłek. Wydaje się panu, że pomagało to, że stał pan na tym balkonie? W „Chemii” kamera była tak blisko twarzy ludzi. Może ten dystans wniósł coś nowego?
Na początku miałem pewne obawy, że ten dystans nie pozwoli mi do nich dotrzeć. Później okazało się, że jest wręcz przeciwnie – to on sprawiał, że nie czuli się „dociśnięci”. Gdybym postawił kamerę na chodniku, na zasadzie sondy ulicznej, toby się już nie udało. A tak przechodnie mieli wolność – mogli wejść w kadr i w każdej chwili z niego wyjść. Bez poczucia, że są niegrzeczni, że mnie urażą. Wolność. Wolność wypowiedzi, free speech. Wejść w kadr i zrobić cokolwiek: coś powiedzieć, zatańczyć, zaśpiewać, zupełnie jak na scenie w teatrze. Każdy miał tu swój czas na performance.

Trochę jak w konkursie talentów?
Nagle pada na nich taki maleńki snop światła i każdy ma chwilkę dla siebie. Nie po to, żeby wygrać w jakimś konkursie, tylko tak po prostu być. Zostać w swoim życiu dostrzeżonym.

Widziałam właśnie dokument o karaoke w Finlandii. Ludzie, którzy nie są w stanie zagadać do sąsiada, nagle stają na scenie i tak, czują się wyróżnieni. Tym razem w ich pozycji jest jednak coś dziecięcego. To śmieszne tak zadzierać w górę głowę.
Miałem wrażenie, że kiedy tak mówią, patrząc na mnie z dołu, mówią do mnie, ale też trochę ponad kamerę, w jakąś niebieską przestrzeń. Że ktoś inny może jeszcze tego słucha.

Film„Film balkonowy”, reż. Paweł Łoziński, Polska 2021, w kinach od 8 kwietnia 2022Konwencja jak konwencja, można się przyzwyczaić, ale przynajmniej jest nowa. Były filmy robione z dołu, były filmy robione twarzą w twarz, no to teraz jest trochę z góry. Zawsze staram się szukać nowej formy, żeby się nie nudzić. A w przypadku tego filmu prawdą jest to, co mówię: że nie miałem pomysłu na film i na bohatera. I szukałem. Na początku nie wiedziałem przecież, czy kiedy wystawię tam tę kamerę, uzyskam to, co bym chciał. I nawet kiedy zbiorę taki kolorowy, patchworkowy obraz ludzkich żyć, to czy da się z tego zmontować film. Tego się nigdy nie wie.

Zawsze chciał pan też pokazać rodzinę, która wydaje się tym faktem nieco zniecierpliwiona? Że tata siedzi na balkonie i nie ma z nim kontaktu, że mąż nie zauważa, że wokół toczy się normalne życie?
Tak się po prostu stało, praca i życie przeplotły się w tym samym miejscu. Trudne dla wszystkich. To kawałek tego eksperymentu. Nawet jak byłem w domu, jadłem kolację, to uchem i tak byłem trochę za oknem. Jak tylko działo się coś ciekawego, szybko tam wyskakiwałem, potrzebowałem siedmiu minut na rozłożenie sprzętu, podłączenie dźwięku i byłem gotowy. Byłem obecny w domu, ale trochę mnie tam nie było. To mogło być denerwujące dla bliskich i pewnie było. Stałem na tym balkonie w pozycji takiej baby ze Śląska, która kładzie sobie poduchę na parapecie i wygląda przez okno na parterze.

Panie Pawle, ja też jestem ze Śląska. Proszę uważać.
O! Może gdzie indziej też się tak robi, nie tylko na Śląsku, choć zawsze ze Śląskiem mi się to kojarzyło. Może to stereotyp, ale w Warszawie tego nie widziałem. Wysuwałem tak ciekawsko głowę i każdego zagadywałem.

Na Śląsku takiej pani często towarzyszy kundelek o imieniu Perełka.
Ja miałem pitbulkę o imieniu Lolita, której już nie ma, niestety. Straciliśmy naszego pieska rok temu. To jest też film o upływie czasu, o tym, co się z nami dzieje w ciągu roku. A pani Zosia ciągle zamiata, sprząta, szura miotłą po chodniku i czyści mi ten kadr. Tak go porządkuje. Wspaniała postać. Gdyby nie ona, to może ten świat w ogóle by nie istniał?

Ona nie zadaje sobie pytań o sens życia. Po prostu pracuje – dla niej to jest sensem. I nawet nie próbowałem z nią o tym rozmawiać, bo usłyszałbym tylko: „Jaki sens życia, panie Pawle? Wstaje się rano i się robi”. Jesteśmy jednym z dziesięciu domów, które ma pod opieką, a ma siedemdziesiąt parę lat. To człowiek na właściwym miejscu: z niczym się nie szarpie, niczego więcej nie chce. Pamiętam, kiedy zapraszałem ją na premierę filmu na festiwalu Against Gravity. „Pani Zosiu, zapraszam na pokaz w Pałacu Kultury”. A ona: „O, fajnie, przyjdę. Nigdy tam nie byłam”.
Nie miała kiedy.

Zaskakiwało pana, jak często ludzie sprowadzają poważne, metafizyczne wręcz tematy do parteru? „Jakie jest życie? – Życie jest do dupy”. W „Chemii” było: „Źle nie jest. Dobrze też nie”.
Ludzie się śmieją, bo ten film jest jednak o tym, że życie wcale nie jest do dupy. Ja sam też tak uważam. Materiału miałem na kilka różnych filmów, w tym taki, który pokazywałby, że jest tylko ciężko. Ale chciałem to jakoś wyważyć. Żeby był to film z tak zwanym dobrym przesłaniem, o tym, że warto, jest nadzieja. Bo jeśli zrobi się już straszliwie smutno, kto to będzie oglądać? Pierwszy raz zrobiłem chyba teraz komedię. To komedia dokumentalna, ludzie się śmieją. W naszych ponurych, pandemiczno-wojennych czasach może to taki oddech świeżego powietrza, że nie wszystko wokół jest złe i nie na zawsze. Więc à bientôt, jak mówi w filmie pani Jadwiga! Bo ona jeszcze przyjdzie i w tym też jest nadzieja.