MARTA BAŁAGA: Podczas lekcji mistrzowskiej na festiwalu w Odessie mówiła pani o cenie, jaką płaci się za dar. W kilku pani filmach pojawia się taki bohater. W przypadku „Szarlatana” co Mikolášek musiał oddać za swoją umiejętność?
AGNIESZKA HOLLAND: Trudno mi powiedzieć, co zaciekawiło mnie w tej historii, bo ma bardzo dużo warstw i rozmaitych wątków. Niby opowiada właśnie o życiu człowieka, który ma ten szczególny dar. Dar, o który walczy z otoczeniem, potem go rozwija, realizuje za cenę różnych kompromisów i konformizmów oraz ryzyka, że spotka się z zawiścią. Drugi wątek opiera się na tym, co ta inność, czy raczej wyjątkowość, czyni z nim samym. Na ile świadomość tego powołania i sukces – bo Jan Mikolášek się w swojej działalności nie tylko spełniał, ale miał też wyjątkowe powodzenie – na ile determinuje to jego widzenie samego siebie. Jego kłopoty z tożsamością, jego rozwijającą się coraz bardziej pychę. I samotność, która też pozbawia go pewnych narzędzi emocjonalnego komunikowania się ze światem.
Nie wiemy do końca, jaki był, dokumenty na ten temat są dość skąpe. Od momentu, kiedy stawia się w sytuacji „Boga”, kogoś, kto jest ponad innymi, do jakiego stopnia zjada to jego charakter i duszę? Skąd bierze siłę, jednocześnie żyjąc w niezgodzie z własną naturą? Mikolášek wstydzi się swojej tożsamości seksualnej. Ukrywa ją przed światem, nie tylko ze względów praktycznych, bo homoseksualizm był wówczas karalny, ale również dlatego, że nie zgadza się to z wizją samego siebie, jaką sobie stworzył. Tego człowieka, który jest „ponad”. Mocny, szanowany, autorytet. Lepszy od innych. Widać to w jego rodzinnych stosunkach, w stosunku do pacjentów. Kiedy jest konfrontowany ze swoją bezradnością, wpada w panikę, także panikę moralną. Gotów jest zawrzeć pakt z diabłem, by odzyskać sprawczość. To wszystko jest u niego bardzo złożone. Dobro i zło „kiełbasi” się w tym człowieku nieustannie.
Od postaci, która w jakiś sposób uzdrawia (w tym przypadku diagnozując choroby na podstawie próbki moczu pacjenta), oczekuje się, że będzie mesjaszem. Kiedy jego osobowość do tego nie pasuje, powstaje ciekawy zgrzyt. Pewnie dlatego tak kochano doktora House’a. Dla Mikoláška ludzka interakcja to chyba smutny obowiązek?
Tak, a potem bierze listek do ręki i rozpływa się w zachwycie. Jest w tym pewien faustowski element. Zawsze zresztą tak jest, że gdy ktoś ma jakiś wyjątkowy dar, ten diabeł stoi bardzo blisko, nęcąc pokusą nieśmiertelności. Ten problem nieśmiertelności jest w przypadku naszego Mikoláška bardzo wyraźny. Za każdym razem, gdy styka się z nieuniknionością śmierci, rozpada się jego osobowość. Wychodzą agresja, frustracja... trach! Aż do chwili, kiedy grozi mu jego własna śmierć.
Faktycznie kocha kontrolę. W jego związku z asystentem Frantiskiem też jest sporo wzajemnej zależności.
Najciekawsze w tym związku, a może też w całym filmie, jest to, że w prawdziwej naturze ich relacji orientujemy się dopiero w połowie historii. A jednocześnie to najważniejsze i najbardziej emocjonalne, dla mnie przynajmniej, jądro tego filmu. Ta potrzeba miłości, ta namiętność Mikoláška i jego uzależnienie jest czymś bardzo mocnym, ale jednocześnie strasznie konfliktogennym. Przy okazji wychodzi na jaw nie tylko jego potrzeba czułości, ale również jego najbardziej egoistyczne rysy. Z lęku przed utratą obiektu swojej miłości jest gotów posunąć się bardzo daleko. Frantisek jest natomiast pewną tajemnicą. Jeśli postawimy to sobie w historycznym kontekście, to mamy lata 30., kryzys, trudno o dobrą pracę. Ta posada jest atrakcyjna, on ma na utrzymaniu rodzinę. Żeby zdobyć posadę, jest gotów poflirtować ze swoim pracodawcą. Potem dla Frantiska zaczyna się głębsza i poważniejsza zależność. Podziw dla tego, co robi jego partner, jest jak najbardziej prawdziwy, pojawiają się też czułość i przywiązanie. On mówi parę razy, że to, co robi Mikolášek, jest tak wartościowe, że wszystko inne się nie liczy – nawet rodzaj kolaboracji z okupantem.
Wbrew pozorom miłość jest czymś ciężkim do opowiedzenia, choć literatura i sztuka zajmują się tym od tysiącleci. A te drobne zmiany chemiczne w obrębie związku są bardzo trudne do uchwycenia, właściwie są tajemnicą. Dlatego wydawało mi się, że jest w tym coś bardzo prawdziwego, a jednocześnie niewyjaśnionego.
Przyglądając się ich relacji, myślałam też o „Placu Waszyngtona”, a może nawet bardziej o „Całkowitym zaćmieniu”. Tam też pojawiały się związki, w których ten balans, o ile jest on w ogóle możliwy, był zaburzony.
Ten brak symetrii czy równowagi, o którym pani mówi, jest bardzo dynamiczny. W przypadku emocji czy manipulacyjnych zdolności jednej strony taki układ ciągle się zmienia. Raz jeden jest górą, potem drugi. W „Całkowitym zaćmieniu” [opartym na biografii dwóch francuskich poetów, Arthura Rimbauda i Paula Verlaine’a – przyp. MB] było to chyba najbardziej widoczne.
W „Placu Waszyngtona” trudno mówić o prawdziwym związku miłosnym, bo jest on całkowicie narcystyczny. Morris Townsed [grany przez Bena Chaplina główny bohater uwodzi córkę zamożnego lekarza – przyp. MB] kocha siebie, ewentualnie siebie kochającego ją. Ona nie jest dla niego partnerką. Natomiast zarówno Verlaine i Rimbaud, jak i Frantisek i Mikolášek nie prowadzą tylko narcystycznej gry. Mikolášek jest w pewnym sensie narcyzem, odczuwa potrzebę konstruowania samego siebie jako kogoś wyjątkowego, wokół którego kręci się cały kosmos. Ale w tym związku nie chodzi tylko o to. Chodzi o niemożliwość spełnienia w sytuacji, gdy w związku nie akceptujemy samych siebie i nie możemy być zaakceptowani przez świat. Musimy być w nieustannym konflikcie. U Rimbauda i Verlaine’a też to było, ale w innym natężeniu.
W Berlinie, gdzie odbyła się premiera „Szarlatana”, powiedziała pani, że Mikolášek stara się żyć poza polityką, a ona i tak go dogania. Pomaga wszystkim, bez wyjątku, ale i tak musi stanąć po którejś ze stron. Albo zostać na nią zepchnięty.
Powraca tu ten kontekst Europy Środkowej, bo będąc w takim miejscu, nie bardzo mamy szansę na sprawczość i wolny wybór. Mikolášek nie jest lekarzem sensu stricto, nie uprawia normalnej medycyny, ale jego podejście do ludzi jest jednak lekarskie. Ma misję, żeby im pomagać, a lekarz leczy wszystkich. Kieruje się przysięgą Hipokratesa, różnymi kodeksami, i nie jest tam powiedziane, że zbrodniarza się nie leczy. Albo złodzieja. Można więc powiedzieć, że w tym sensie jest usprawiedliwiony.
Jednocześnie jednak mógłby się gdzieś schować, przycupnąć, zamknąć swój kramik na okres największego naporu. Nie robi tego, bo jego całe „jestestwo” się w tym wyraża. W filmie jest to parokrotnie pokazane. Kiedy z jakichś powodów nie może leczyć, traci grunt pod nogami, wpada w panikę. Nic dziwnego, że jest gotów zapłacić za to każdą cenę. Polityka – choć jej unika, choć myśli, że może od niej uciec, że go nie dotyczy – nieuchronnie go dopada. Większość konformistów tak myśli: że ich to nie dotyczy. Że mogą odwrócić się do niej tyłem i nawet jeśli idą daleko w kompromisach, nie obciąża ich to moralnie. Taki proces widzimy wyraźnie również dziś, a ja zajmuję się nim od dawna. Wynika to z mojego czeskiego doświadczenia klęski Praskiej Wiosny i sukcesu normalizacji, doświadczenia bardzo zresztą formatywnego. To, jak zapamiętałam ludzi, społeczeństwo i ich słabości, łatwość konformizacji po 1968 roku, już we mnie zostało.
Wspominała pani kiedyś w wywiadzie, że wszyscy podchodzili do tych wydarzeń tak, jakby nigdy się nie wydarzyły. Często tak reagujemy?
Najpierw było tak, że wydarzyło się bardzo dużo, a kiedy ludzie zorientowali się, że nie da się tego wygrać i nie opłaca się być w opozycji do reżimu, przyjęli różne strategie mimikry i konformizmu. Od kolaboracji z władzami po odwrócenie się tyłem i schowanie głowy w piasek czy nabranie wody w usta. Niedostrzeganie zła, które się dzieje wokół. Widzimy to teraz w Polsce, i to bardzo wyraźnie. Skrajnie prawicowy fundamentalista, głoszący faszyzujące opinie o ludziach, zostaje ministrem oświaty i co się dzieje? Kilkaset osób wychodzi na ulice, a parudziesięciu profesorów podpisuje list protestacyjny. I tyle.
Czy miniserial „Gorejący krzew” powstał trochę z tego powodu? Żeby przypomnieć ten moment?
To też bardzo złożony projekt, bo pokazany jest tam ten cały proces. Skrajny protest młodego człowieka [Jana Palacha – przyp. MB], społeczeństwo, które reaguje na to w sposób, powiedziałabym, dość romantyczny i uznaje tego zmarłego chłopca za bohatera. Co widzimy, kiedy jego pogrzeb staje się narodową manifestacją. Potem władze chcą oczywiście przechwycić kontrolę nad sytuacją, uruchamiają brudne narzędzia propagandy, ale też ludzie, po tym katharsis, zaczynają uświadamiać sobie, że jeśli alternatywą braku wolności jest taki los, tak bolesna śmierć, to lepsze już kiepskie, ale życie.
W moim przekonaniu czyn Palacha przyśpieszył proces konformizacji. Tego pogodzenia się z nieuniknionym. Potem w morzu narastającego konformizmu rodzą się postawy, które są najtrudniejsze do wytłumaczenia – korzenie i ekspresja tego sprzeciwu zawsze mnie interesowały, można to znaleźć też w „Obywatelu Jonesie”. A jeśli chodzi o czeski odbiór „Gorejącego krzewu”, to był on bardzo ciekawy. Był to właściwie pierwszy opis tych wydarzeń na taką skalę. No i miał wymiar tragiczny, od którego Czesi bardzo długo uciekali. Bo trochę jest to w ich kulturze, a trochę oznaczałoby to pytania typu „kim byliśmy i kim jesteśmy”. Taki czyn, jak czyn Palacha, czy wybory dysydentów, Havla lub innych sygnatariuszy Karty 77, stawiały lustro społeczeństwu, które widziało w nim swoje lenistwo duchowe czy moralne.
Agnieszka Holland
Reżyserka i scenarzystka. Urodziła się w 1948 r. w Warszawie, jest absolwentką praskiej szkoły filmowej FAMU. Po studiach pracowała jako asystentka reżysera przy filmach Krzysztofa Zanussiego i Andrzeja Wajdy. Na koncie ma ponad kilkadziesiąt filmów. Pracowała także przy wielu najważniejszych amerykańskich serialach („The Wire”, „House of Cards”). Zdobywczyni Złotego Globu i Srebrnego Niedźwiedzia.
Wybrana filmografia:
„Kobieta samotna”,
„Europa, Europa”,
„Zabić księdza”,
„Plac Waszyngtona”,
„Pokot”.
A od tego zwykle uciekano?
Głównie przy pomocy mieszanki nostalgii z humorem. W Czechach lata 70. i 80. przedstawiano podobnie jak u nas w filmach Barei. Jako śmieszne, trochę pokraczne, ale „jednocześnie wszyscy jesteśmy ludźmi”. Mój miniserial był szokiem, który był najwyraźniej potrzebny, bo „Gorejący krzew” został w Czechach bardzo dobrze odebrany, emocjonalnie. Miał znaczenie terapeutyczne. Natomiast „Szarlatan” jest jednak znacznie bardziej bezinteresowny. I w „Gorejącym krzewie”, i w „Obywatelu Jonesie” tym bardziej pojawiają się rzeczy, które są dość jasnym manifestem czy ostrzeżeniem. A może wyostrzeniem pewnych dylematów moralnych? Natomiast tutaj wszystko jest znacznie bardziej pokręcone i poplątane. Ten bohater, Mikolášek, jest kompletnie niejednoznaczny, jak Faust właśnie. Można powiedzieć, że chciałam to zrobić jako pewną odtrutkę na jednoznaczność „Obywatela Jonesa”. Pokazać bohatera, którego nie da się zakwalifikować ani do jednej, ani do drugiej kategorii. Bo tym polem konfliktu jest jego dusza.
W pierwszych recenzjach „Obywatela Jonesa” wszyscy wspominali o „naiwności” Garetha Jonesa. Jest naiwny, więc chce zmienić świat. Ci, którzy już go poznali, zostają w mieście i oddają się libacjom, jak Walter Duranty z „The New York Timesa”, grany przez Petera Sarsgaarda.
To chyba świadczy o nas, prawda? O nas jako o społeczeństwie, które myśli tylko o własnej wygodzie. W najlepszym wypadku symetryzuje dobro i zło, a w najgorszym opowiada się po stronie zła. Albo po prostu wyłącza tę refleksję. Ale takich Jonesów mamy ciągle dużo. To nie był pojedynczy przypadek. Wystarczy popatrzeć na rosyjskich niezależnych dziennikarzy, których śmiertelność jest ogromna. Giną w wyjaśnionych albo niewyjaśnionych zabójstwach czy wypadkach, mimo to ciągle przeprowadzają swoje śledztwa. I robią to, co jest podstawowym obowiązkiem dziennikarza – relacjonują i weryfikują fakty.
Gdy robiliśmy „Obywatela Jonesa”, został zamordowany młody chłopak w jego wieku, Słowak Ján Kuciak, i jego narzeczona. Robił coś bardzo podobnego, oczywiście nie jako cudzoziemiec, który przybył do innego kraju, ale jako badający powiązania rządu z mafią słowacki dziennikarz śledczy. Niedługo potem została zamordowana dziennikarka na Malcie [Daphne Caruana Galizia – przyp. MB]. To się ciągle dzieje. Dziennikarze, którzy traktują swój zawód jako obowiązek dochodzenia prawdy, są wystawieni na podobne ryzyko. Nie wspominając już o takich aktywistach politycznych jak Nawalny.
Pojawiła się też opcja internetowa – próba zdyskredytowania, zalania hejtem. W przypadku Mikoláška widać, że człowieka można zniszczyć także w ten sposób: utrzymywania, że jest „szarlatanem” i wszystkich oszukał, bo o upokorzenie też tu trochę chodzi.
Internet jeszcze to wspomaga, bo można to zwielokrotnić przy pomocy różnych botów. Ale to znana „przedinternetowa” metoda. Całe lata 50., cała komuna na tym polegała. W Czechach przybrało to jeszcze bardziej brutalny wyraz. Teraz też to mamy, ze strony obecnej władzy. Tego typu manipulacje i oczernianie ludzi. Ale zaistniałe obecnie procesy są znacznie bardziej skomplikowane, co nie znalazło chyba jeszcze wyrazu w żadnym filmie: społeczne i medialne lincze wobec osób, które są winne lub podejrzane o jakieś niemoralne zachowania. Po #MeToo coś, co postrzegano przez dziesięciolecia jako normalne czy raczej akceptowalne, teraz jest atakowane i oceniane z całą bezwzględnością. To bardzo dramatyczne, ale ofiary wreszcie zyskały głos; mają prawo do rewanżu i sprawiedliwości. Z drugiej strony gdzie postawić granicę? Czy mamy prawo do linczu? Jak ustrzec się przed przedwczesnymi wyrokami lub tworzeniem kozłów ofiarnych?
Ten ostracyzm medialny, głównie w mediach społecznościowych, dotyczy również tych, którzy choć odrobinę różnią się w ocenie metod czy pewnych zdarzeń. Nie trzeba być od razu po drugiej stronie mocy, jak w przypadku ideologii komunistycznej czy faszystowskiej i tych, którzy z nimi walczą. Wystarczy mieć odrobinę inne zdanie i już można spodziewać się tego, co pani nazwała poniżaniem. To ciekawy moment, który dotyczy osądów. Nasze społeczeństwo jest teraz szalenie oceniające. Wszystko jest natychmiast klasyfikowane, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji, wzięcia pod uwagę historycznego kontekstu czy analizy, no i rozpoczyna się mechanizm osądu. Taka jednoznaczność i dosłowność ocen powodują, że rzeczywistość się spłaszcza. A w moim przekonaniu upraszczając historię, w jakiś sposób się ją zakłamuje. Podobnie jest z życiem pojedynczego człowieka. Gdybym opowiadała historię „Szarlatana” z punktu widzenia takiego moralnego adwokata, nie miałby żadnych szans. A sztuka jest chyba po to, by wyrażać skomplikowanie świata, niejednoznaczność. Tymczasem mówimy o cenzurze nie tylko ludzi, ale i dzieł niezgodnych z dzisiaj obowiązującymi kryteriami.
Codziennie pojawia się nowa odsłona hasztagu #IsOverParty. Ostatnio wystarczyło, żeby amerykańska gwiazdka przyznała, że jej ulubiona książka to „Lolita”. Moi czescy znajomi przyznawali, że Mikolášek jest zupełnie zapomniany. Dlaczego zniknął? Bo też był niewygodny?
Zapominamy o ludziach, którzy nie pozostawili po sobie trwałego śladu. Aresztowano go w roku 1958, od tego czasu zniknął ze społecznego radaru, nie leczył. To kawał czasu, ponad 60 lat. Świadkowie jego działań są już starzy, ale gdy scenarzysta pojechał do Jenštejna, gdzie znajduje się dom, w którym przyjmował pacjentów i gdzie miał swój szpitalik, okazało się, że mieszkający tam ludzie dobrze go pamiętają. Natomiast w takiej pamięci zbiorowej on właściwie nie przetrwał, bo to, co robił, było ulotne. Ci, których wyleczył, już nie żyją, ale kiedy zaczynaliśmy trochę „skrobać”, mnóstwo ludzi nagle przypominało sobie, że „przecież babcia opowiadała, a ojciec był tam jako dziecko”. Ilu takich ludzi już zapominano? Jasnowidzów, oszustów i geniuszy, wspaniałych lekarzy, nauczycieli...
Nie bardzo wierzę w „rzetelny” biografizm naukowy, bo tak czy owak niczego nie wiemy o życiu innego człowieka. Nawet ze sobą mamy problem, co do poznania prawdy na swój temat. Wszystkie biografie mają w sobie coś z prawdy oficjalnej. Są kalekie, zwłaszcza w sensie dotykania jakiejś głębszej istoty. Bardziej przekonują mnie więc te, gdzie kluczem do życia człowieka jest wyobraźnia twórcy, który sobie z tą materią swobodnie pogrywa.
Jakiś czas temu opowiadała pani, że chciałaby robić fikcje, a od twórcy oczekuje się teraz, że zahaczy o prawdę. Pamiętam dyskusje o „Fargo” braci Coen, opartym rzekomo na „prawdziwej historii”.
Z praktycznych powodów na pewno łatwiej opowiedzieć taką historię – w Stanach na pewno. Ta pieczątka „true story” jest bardzo pomocna. Czerpiemy inspirację z różnych źródeł i mało kto ma taką wyobraźnię, żeby korzystać wyłącznie z niej. Na ogół coś nas inspiruje, jakieś zdarzenia, lektury, jakieś postaci. I potem pozostaje tylko pytanie, na ile „wsadzamy” swoją inspirację do przestrzeni wolności twórczej i bierzemy za nią odpowiedzialność, a na ile czujemy zobowiązania wobec encyklopedycznych faktów. Trochę zależy też od tego, jaka to postać.
I dla kogo powstaje film, bo „Tajemniczy ogród” nie wymagał chyba, żeby zahaczyć w nim o jakąś konkretną rzeczywistość.
„Szarlatan”, Agnieszka Holland. Czechy, Irlandia, Polska, Słowacja 2020, w kinach od 9 października 2020Klasyka od razu daje nam pewną wiarygodność. Myślę, że mamy teraz do czynienia z pewnym brakiem zaufania do wyobraźni. To jeden z problemów naszej współczesności. Potrzebujemy schematów, żeby uwiarygodnić przekaz. O ile szalenie szybko posuwamy się do przodu pod względem technologicznym, mentalnie mowa jednak o pewnej stagnacji. Funkcjonujemy z innymi narzędziami, ale w oswojonym horyzoncie.
Najbardziej oryginalnym tworem ostatnich dziesięcioleci jest dystopia. Która też nie jest jakimś nowym wynalazkiem! Mieliśmy już Orwella, Wellsa. Ale tu twórcy wykazują się pewną wyobraźnią społeczną czy cywilizacyjną, której ogół społeczeństwa jeszcze nie ma. Myślę tu o filmach katastroficznych, dotyczących klimatu czy chociażby wirusa, narodzin nowych autorytaryzmów. Kiedy Margaret Atwood pisała „Opowieść podręcznej”, wydawało się, że idzie wbrew trendom. A to też odniesienie do rzeczywistości, tylko bardziej antycypacyjne. Twórcy wyczuwają pewne zjawiska, zanim się uzewnętrznią.
Wróciłam niedawno z festiwalu w Wenecji, gdzie wyjątkowo dużo z pokazanych premier wyreżyserowały kobiety. Ale Regina King, pierwsza Afroamerykanka pokazująca tam swój film, przyznała, że jeśli nie odniesie sukcesu, kolejny nie trafi tam przez bardzo długi czas. Ciągle tak jest?
Na pewno było tak dotychczas. Zobaczymy, czy to się zmieni. Ktoś nawet przygotował takie statystyki i na podstawie tego mogę powiedzieć, że jeśli kobieta zrobiła film, który nie miał powodzenia, bardzo trudno było jej zrobić kolejny. Mężczyzna, znajdujący się w podobnej sytuacji, może zrobić następny i następny, i dopiero po kolejnej klapie natyka się na ten szlaban.
Jeśli chodzi o zmianę parytetów, jestem umiarkowaną, ale optymistką. Dużo zależy od pewności siebie kobiet. Dotychczas wiedziałyśmy, że mamy jakiś głos, jakieś doświadczenie i że opowiadamy historie z nieco innego punktu widzenia. I ten inny punkt widzenia wydawał się jakiś nieprawomocny. Odbijało się to zarówno w box offisie, jak i w krytycznym odbiorze, selekcjach festiwalowych. W moim przekonaniu wynikało to z tego, że wszyscy tak bardzo przyzwyczaili się do męskiego punktu widzenia, łącznie z widownią, że inny punkt widzenia wydawał się słabszy. Jakiś taki bardziej rozmyty, mniej prawdziwy i wyrazisty. Jak się ciągle je mięso i nagle da się komuś soję, to wydaje się to wszystko niejadalne, prawda?
Trzeba jeszcze poczekać na to, żeby przestano określać takich bohaterów jak Mikolášek jako „złożonych”, a o podobnych do nich bohaterkach pisać, że „trudno je polubić”.
To prawda, ta potrzeba oceniania w wypadku kobiet uruchamia się już na podprogowym poziomie. Znacznie mniej wybaczamy kobiecie niż mężczyźnie.
Ale ci „mięsożerni” widzowie też się zmienili. W zeszłym roku, czy dwa lata temu, po raz pierwszy zmieniły się statystyki dochodów z filmów, w których główną bohaterką jest właśnie kobieta. Te filmy zawsze były jakąś niszą, a teraz okazało się, że zarobiły więcej. Ta zmiana ekonomii pociągnie za sobą zmianę strategii biznesowej. Okaże się, że opłaca się dawać głos kobietom. W momencie, gdy kobiety uzmysłowią sobie, że są równoważnym, a nawet silniejszym głosem, bo ich doświadczenie nie było wypowiedziane, więc jest oryginalniejsze i bardziej subwersywne, zaczną o to walczyć.
Ja już widzę dużą zmianę, nawet w samym zachowaniu młodych reżyserek. Zaznaczają swoją obecność, organizują się w grupy. Po to, żeby się nawzajem wspomagać. Bo ta droga jest jednak kamienista, a teraz dochodzi do tego niewątpliwy kryzys, który w związku z pandemią na pewno zaatakuje kino. Ciekawa jest Szwecja, bo parę lat temu postanowiono narzucić niejako te 50-procentowe parytety i to się już realizuje, choć na początku budziło różne reakcje, i nie mówię tu tylko o konserwie, która jest przeciwna tego typu „inżynierii społecznej”, szczególnie w dziedzinie sztuki. Parytety zaczęły dawać pierwsze rezultaty, które są bardzo zachęcające. Najciekawsze filmy ostatniego sezonu, zresztą w całej Skandynawii, zrobiły właśnie kobiety. Kiedy ta jawna niesprawiedliwość przestanie być społeczną rzeczywistością, zacznie się zwykła konkurencja.