Kotlet w portfelu
„Pan T.”, mat. prasowe

Kotlet w portfelu

Rozmowa z Marcinem Krzyształowiczem

Myślę tylko o widzu. Radość sprawia mi wymyślanie filmowych historii, a nie przynudzanie o sobie – mówi reżyser filmu „Pan T.”, który 25 grudnia trafi do kin

Jeszcze 5 minut czytania

MARTA BAŁAGA: Kiedy po raz pierwszy pojawił się pomysł, żeby przenieść się w czasie do lat 50.?
MARCIN KRZYSZTAŁOWICZ
: Wszystko zaczęło się kilka lat temu od telefonu Andrzeja Gołdy. Złapał mnie w drodze do Warszawy i zapytał, czy byłbym zainteresowany przeczytaniem jego dwóch scenariuszy, które już trochę leżakują. Legenda głosi, że odpowiedziałem na ten telefon dość szybko, co nie jest do końca prawdą. Jechałem robić, krótko mówiąc, chałturę. Po jej zakończeniu przeczytałem tekst, który wydał mi się interesujący. Nazywał się „Tyrmand 1954”.

c: Hubert Komerskifot. Hubert KomerskiDopytywałem Andrzeja, jak wyglądały perypetie z tym scenariuszem. Okazało się, że dostał nagrodę PISF-u, potem leżał w szufladzie studia Zebra, było nim zainteresowanych kilku reżyserów: Feliks Falk, Magda Piekorz, Maciek Pieprzyca. Moja pierwsza refleksja, na gorąco, była: „Nie korzystam z cudzych scenariuszy”. Ale jeśli jest otwarty na wspólną wędrówkę literacką, to mogę się w to zaangażować.

Tytuł „Pan T.” pojawił się na tapecie dość szybko. Miał być ukłonem w stronę Kafki i postaci symbolicznej: everymana stającego do walki z systemem. Zdawałem sobie sprawę, że zrobienie filmu korespondującego z twórczością Leopolda Tyrmanda, czy w ogóle zahaczającego o rejony biograficzne, jest w podwójny sposób niebezpieczne. Po pierwsze dlatego, że wszyscy wiedzą, jak wyglądała droga na ekrany innych tyrmandowskich inicjatyw – w przypadku Xawerego Żuławskiego i przygotowywanej przez niego adaptacji „Złego” trzy lata życia poszły w błoto. Po drugie, i jest to już znacznie bardziej prozaiczne, po prostu nie jestem zainteresowany kinem biograficznym, ono zwykle bywa dość banalne. Nie chciałem tworzyć realistycznego portretu lat 50. Powiedziałem Andrzejowi, że interesuje mnie tylko zabawa historią i jeśli jest gotowy na taką konwencję, możemy zacząć razem kombinować. Tak się zaczęła nasza wspólna trzyletnia droga przez Warszawę. Opowiadamy o trudach życia artysty i wizualizujemy świat jego twórczej fantazji – coś, czego jeszcze nie ma na papierze, ale przybiera już konkretny kształt.

Marcin Krzyształowicz

Urodził się w 1969 r. w Krakowie. Studiował psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, następnie reżyserię w łódzkiej filmówce. Jego studencka etiuda „Coś mi zabrano” otrzymała nagrodę dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Studenckim w Nowym Jorku. Debiutował kultowym w niektórych kręgach westernem erotycznym zatytułowanym „Eukaliptus”. Jego „Obława” zdobyła Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni.

Nie wiem, czy komukolwiek się to kiedyś udało.
Nie chcieliśmy popadać w trywialność, pokazywać człowieka siedzącego przy maszynie do pisania i drapiącego się po głowie. Interesował nas raczej kontekst jego życia, zawierający w sobie imperatyw do pisania. Film jest sztuką prymitywną i pewne rzeczy trzeba skonkretyzować – dlatego wymyśliliśmy świat podziemi. Alternatywną przestrzeń, w której rozgrywa się dość surrealistyczna historia zawierająca w sobie współczesne elementy.

Zasugerowaliśmy widzowi, że ma do czynienia z twórcą, którego wyobraźnia jest nie tylko bardzo bogata, ale i owładnięta ideą manicheizmu. W podziemiach toczy się walka dobra ze złem, a w świecie realnym mamy kontynuację tej walki, bo nasz bohater jest ciągle gnębiony przez system. Dlatego pokazujemy okoliczności, w jakich żyje, cały ten trud, ból i socrealistyczną paranoję. Ale w tym ponurym pejzażu jest światło nadziei, czyli główny wątek filmu: Pan T. jest mentorem dla swojego sąsiada zza ściany, Filaka – człowieka prostego, pozbawionego wszelkich zdolności, ale z dobrym sercem. Pan T. wie, że Filak jest jego jedynym przyjacielem, zbliża się jednak moment, w którym ich relacja zostanie poddana największej próbie. Słyszę różne opinie – że głównym bohaterem naszego filmu jest właśnie Filak, a nie Pan T. Zgodzi się z tym pani?

Nie do końca. Ale ich relacja przypomniała mi pańskie wypowiedzi po „Obławie”, dotyczące szeroko rozumianej zdrady. Podkreślał pan wtedy, że nigdy nie jest to takie proste. Ich związek funkcjonuje chyba właśnie na takiej zasadzie.
Ich losy są splecione. Pan T. uruchamia w Filaku wrażliwość, pokazuje mu, czym jest sztuka, i uczy tego prostego chłopaka idei wolności. Z kolei w najważniejszym momencie filmu Filak uratuje Panu T. życie i w pewnym sensie dług zostanie spłacony. Jest to dość przewrotne, skoro mówi się, że dobra fabuła powinna być oparta na przemianie głównego bohatera. U nas jest dokładnie odwrotnie: przemianie ulega Filak, a nie Pan T. Takie rozwiązanie było obarczone sporym ryzykiem, bo choć na papierze wyglądało to dobrze, w gotowym filmie mogło być różnie. Ale tu pomogli aktorzy, bo ożywili te nasze scenariuszowe figury. Nadali im prawdę, emocje i uczucia. Wygląd fizyczny Pawła Wilczaka, grającego Pana T., miał tu ogromne znaczenie, bo czujemy, że to człowiek z tamtego czasu. Niedojada, jest dręczony koszmarem dnia codziennego i toczy wewnętrzną walkę z własną wyobraźnią. Natomiast Filak, w ujęciu Sebastiana Stankiewicza, jest ujmująco szczery. Wydaje mi się, że wręcz rozczulający.

Tak, rozczulający swoją nieporadnością. Bardzo ludzki, podczas gdy Pan T. wydaje się wręcz wyobrażony. Stoi sobie gdzieś w kącie, a świat tylko odbija mu się w okularach.
Świetne słowo: „wyobrażony”. Taki bohater nie jest do końca realny. Jest atrakcyjny intelektualnie i fizycznie, zmysłowy, podoba się kobietom. Świetnie ubrany, no po prostu ideał [śmiech]. Przez te okulary, w których odbija się świat – zresztą sztucznie, bo zależało nam, żeby ten świat był wzięty w cudzysłów – to wszystko pozostaje w nawiasie. To miała być nasza wariacja na temat lat 50., impresjonistyczny szkic z czasu ryczącego socrealizmu zderzony ze współczesnością. Zawsze mi się wydawało, że groteska to bardzo szlachetny gatunek. Jeśli natomiast ktoś traktuje nasz film wyłącznie jako realistyczną próbę odwzorowania przeszłości, to akurat na tym poziomie „Pan T.” nie zda egzaminu. Tu potrzeba pewnego luzu. Traktowanie postaci jako inspiracji, wchodzenie z nimi w kontredans jest czymś zupełnie innym niż konstruowanie biografii, bo ta ostatnia musi podchodzić do wszystkiego śmiertelnie serio i padać na kolana przed faktami.

Wspomniał pan o „grze wyobraźni” – wykonują tu panowie wyrafinowany striptiz, coś pokazując, a zarazem coś zakrywając. Bo w końcu film nazywa się „Pan T.” jak Tyrmand, a nie na przykład K., skoro już idziemy w Kafkę. 
Kilka lat temu zapytano mnie wprost, dlaczego by nie nazwać naszego scenariusza po prostu „Tyrmand”. Prawo na to pozwala. Można robić film o Tyrmandzie, nie pytając nikogo o zgodę. Tylko czy prawdziwy Leopold Tyrmand obsikał komuś nogawkę? Czy palił trawę z Bierutem i wyobrażał sobie powieść o terrorystach? Czy był mentorem dla jakiegoś Filaka? Nie. Dlatego zdecydowawszy się na otwierający film napis „ta opowieść nie została oparta na żadnej biografii”, wskazałem na coś palcem – uwaga, ten film nie jest konkretną biografią Leopolda Tyrmanda, Tadeusza Konwickiego czy innego Tumora Mózgowicza. Ten film to czysta kreacja, biograficzna fantasmagoria.

Ludziom wydaje się, że to żart, mrugnięcie okiem. Ale ja wiem, jaka jest prawda, bo znam proporcje i elementy, z jakich ulepiliśmy naszego głównego bohatera. Dlatego jestem trochę zażenowany poziomem dyskusji w naszym kraju, gdzie wszyscy skupiają się na tym, co kryje w sobie ta litera T. Za granicą pytają o Bułhakowa, Kafkę i antytrumpowską wymowę produkcji, a na naszym podwórku wszelki niuans został sprowadzony do odkrycia pana Raczka, „że to jest przecież Tyrmand”. Jeśli tak ma wyglądać merytoryczna analiza filmów, to ja mówię: Dziękuję, nie jestem zainteresowany. Mimo to nie tracę nadziei, że prawdziwa dyskusja dopiero przed nami. 

Bawił się pan tym dualizmem już w etiudzie studenckiej „Coś mi zabrano”, gdzie materiały archiwalne przeplatały sceny fabularyzowane.
No właśnie! Widzi pani, to jest niezwykłe, że już w 1999 roku pewni ludzie odsądzili mnie od czci i wiary, że nie można robić fabularyzowanych dokumentów. Marcel Łoziński stanął wtedy w mojej obronie, ale wówczas faktycznie nikt nie kombinował tak jak dzisiaj. Nikomu nie śniły się mockumentaries, czyli fikcyjne dokumenty. A przecież taki filmowy amalgamat daje szansę na wywołanie niepowtarzalnych emocji. Ludzie oglądają fikcję, jakby oglądali prawdę. Cudowne! Nie jesteśmy w tym specjalnie odkrywczy, bo już słuchowisko „Wojna światów” Orsona Wellesa była właśnie takim mockumentary – ludzie dali się nabrać na inwazję Marsjan i przeżyli ogromne emocje, bo byli odbiorcami genialnie spreparowanej fikcji radiowej i nie widzieli reżyserskich szwów. A moim zdaniem wszystko sprowadza się właśnie do tego ostatniego: by nie widzieć szwów. Kino musi być sugestywne i obowiązkiem reżysera jest zrobienie wszystkiego, aby widz zaangażował się w historię, którą ogląda – wszystkie metody są dozwolone.

„Obława” była inspirowana moim ojcem, egzekutorem AK, ale on nie zginął jak kapral Wydra. Film to nie jest życie, to tylko jego powidok – lepiej lub gorzej opowiedziany. Historia porwania Kondolewicza, granego przez Macieja Stuhra, została ubrana w szereg fikcyjnych elementów, totalnie odległych od tak zwanej prawdy historycznej. Identycznie to wygląda w „Panu T.”, prawdziwa Warszawa i biograficzne motywy to tylko punkt wyjścia, punktem docelowym jest metafora relacji międzyludzkich. Oto zły świat opresji politycznej, kasującego wszelką indywidualność nieludzkiego systemu, i przeciwko takim okolicznościom występuje wychudzony inteligent w okularach.

Ten inteligent łapie jednak złotówkę, która pędzi po podłodze jak Ray Liotta do Copacabany w „Chłopcach z ferajny”. Ta scena przypomina o pańskim poczuciu humoru, którego najlepszym przykładem był reklamowany jako western erotyczny film „Eukaliptus”. Chyba wciąż nie można go nigdzie dostać?
Jego producent uparł się, żeby nikt go już nie zobaczył. Nie wiem dlaczego. Wszyscy o niego pytają, działają fankluby tego filmu, ale realnie nigdzie go nie ma. Może na tym polega cały urok „Eukaliptusa”. Debiutując w tak ryzykowny sposób, oczywiście liczyłem się z tym, że może zrobić się z tego koneserska przygoda. Dla garstki filmoznawców, którzy lubią bawić się kinem. Dziś ten film mógłby mieć bardziej masowy odbiór, bo może ktoś chciałby zobaczyć pierwszy film gościa, który zrobił „Obławę”. 

Gdyby ktoś kierował się takim kluczem, mógłby się chyba trochę przestraszyć. Czy „Eukaliptus” to po prostu kolejny przykład, jak trudno w polskim kinie rozmawiać, a co dopiero żartować o seksie?
Faktycznie, jesteśmy chyba bardziej pruderyjni niż 20 lat temu. Ale zachodzi tu jeszcze inne, znacznie groźniejsze zjawisko – język kina traci na finezji. Wszystko się uprościło. Weźmy tę lansowaną przez wiele osób teorię, że film można zrobić telefonem komórkowym. Powtarzają to nawet najlepsi reżyserzy, a to moim zdaniem błędna droga. To, że każdy z nas ma telefon, wcale nie oznacza, że każdy może robić film. Na miły Bóg, nie możemy tracić z oczu widza, który płaci te dwadzieścia złoty za bilet, czasem nawet więcej – to kupa kasy. Ten widz ma prawo oczekiwać kina, które ma jakąś formę. Ja przynajmniej oczekuję tego w stu procentach. Chcę słuchać dobrego dźwięku, widzieć dobrze oświetlone sytuacje zagrane przez profesjonalnych aktorów, profesjonalnie ubranych, wypowiadających profesjonalnie napisane dialogi. Inaczej nie ma iluzji, a jest tylko przaśny reportaż. A wracając do pani pytania o to, czy trudniej dziś poruszyć pewne kwestie – zdecydowanie tak. Stajemy się przewrażliwieni. Na „Eukaliptusa” wielu ludzi już wtedy reagowało alergicznie. Że to nie ten humor, że przekracza granice dobrego smaku.

Nie wspominając o tym, że jedna z bohaterek miała 14 lat.
Mój wuj zawsze powtarzał: „Może mieć 14 lat, byle młodo wyglądała”. To cytat z „Eukaliptusa”! Gdybym dziś umieścił takie zdanie w „Panu T.”, to byłyby prawdziwe jaja. O zakład idę, że nad filmem błysnęłyby nożyczki jakiegoś miłego cenzora.

Rozmawialiśmy o bohaterach „Pana T.”, ale co z postaciami kobiet? Te, które się tu pojawiają, wydają się raczej spełnieniem jakichś fantazji albo wręcz karykaturą.
Nie mam stałych poglądów na to, jakie jest miejsce kobiet w moich filmach. Mówi się czasem, że na przykład u Pasikowskiego niewiasty traktowane są przedmiotowo. Moim zdaniem to bzdura. Dla mnie wszystkie postaci dramatu muszą być pochodną tego, jak ustawiamy historię, gdzie stawiamy akcent. Jeśli głównym motywem opowiadania jest życie mężczyzny, widzianego jako samotny artysta, to trudno, żeby kobiety odgrywały tu większą rolę. Jak będę robił film o mężczyźnie, który jest głową rodziny, to wtedy jego partnerka będzie jedną z kluczowych postaci. W przypadku „Pana T.” jedyną postacią kobiecą, która przewija się od początku do końca, jest bezimienna maturzystka funkcjonująca w związku z naszym głównym bohaterem. Inne kobiety w filmie mają jedynie epizodyczne funkcje i stoją po drugiej stronie ideologicznej barykady: pani redaktor, pani dyrektor cieszące się przywilejami i władzą. To one dyktują warunki Panu T.

Na YouTubie ostał się jeszcze jakiś zamazany klip z „Eukaliptusa” ogłaszający, że „to nie była i nie jest lektura szkolna”. Chyba każdy pana film mógłby się tak zaczynać?
Coś w tym jest. Zawsze staram się kontestować napuszone spojrzenie na świat, bo frajda polega też na kruszeniu pomników, na podkładaniu dynamitu pod nasze przyzwyczajenia. Nie wiem, może wynika to z tego, że mieszkam w Bronowicach, a pierwszym, który wysadzał w powietrze mieszczaństwo, był przecież Wyspiański. Ta cała sytuacja z „Panem T.” kojarzy mi się trochę z komentarzami po premierze „Wesela” w 1901 roku. Minęło tyle lat, a schemat reagowania pozostaje ten sam.  

Zauważyłam, że podczas naszej rozmowy często wspomina pan o „widzu”. O tym, czego może oczekiwać, co może mu się spodobać. Podczas wywiadów słyszę częściej, że filmy powinno się robić dla siebie, nie dla widza.
Ja myślę tylko o widzu. Radość sprawia mi wymyślanie filmowych historii, a nie przynudzanie o sobie. Co jest dość zabawne, zwłaszcza w kontekście moich doświadczeń z filmem „Pani z przedszkola”, kiedy z dnia na dzień sąsiedzi przestali się kłaniać mojej mamie, bo rzekomo zakochała się w przedszkolance, a mnie współczuli problemów z przedwczesnym wytryskiem.

Ludzie po prostu nie odróżniają postaci fikcyjnych od prawdziwego życia i coś, co jest śmieszne, staje się w ten sposób śmiertelnie poważne. A przecież ten cudowny gest Witkacego, gest chowania kotleta do portfela, jest czymś najważniejszym. Bawmy się! Dlatego zawsze mam dla widza jakiś prezent. Chcę, żeby go rozpakował w sali kinowej i cieszył się nim jak dziecko, bez względu na to, czy historia, na którą kupuje bilet, jest wesoła, czy wprost przeciwnie. Innymi słowy, myślę o jak najszerszym odbiorcy. Wierzę, że przyzwoity film ma wiele smaków i każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na płeć, wiek i wykształcenie.

Bardzo podobne zdanie pada chyba właśnie w „Panu T.”: „Obietnica to ważna część związku z czytelnikiem”.
Udało mi się sprzedać w tym filmie własną dewizę, chyba rację miał Flaubert, twierdząc: „Pani Bovary to ja”. Ja uważam, że Pan T. to ja. I jeśli ktoś twierdzi, że tak nie jest, to jego problem. Powiedziałem już gdzieś żartobliwie, że „T” to moja ulubiona litera alfabetu, fora to podchwyciły. Każdy ma prawo do próby rozszyfrowania tego tytułu, jak chce, dla niektórych nie ma tu nic z Tyrmanda, dla innych jest wszystko. Interesowała nas postać inteligenta, człowieka postawionego wobec poważnego dylematu: czy być wiernym sobie, czy pójść na kompromis z systemem. I w ten sposób wybraliśmy Pana T. – człowieka żyjącego na własnych zasadach.

Dlaczego wszystkie pana filmy są od siebie tak diametralnie różne? Trzymanie się określonego stylu pomaga pewnie dziś sprzedać nowe projekty.
Operator filmowy nie powinien mieć stylu, nie powinien go mieć także reżyser. Styl mają mieć tylko ich wspólne filmy. Burzliwie dyskutowaliśmy o tym kiedyś z Feliksem Falkiem, który miał na to odmienny pogląd. Ale ja trzymam się swego, bo filmy robi się długo i nie można się przy nich zanudzić. Zmiana konwencji jest konieczna, żeby wywołać pełne zaangażowanie. Najdłużej robiłem „Pana T.” – od pierwszej wersji scenariusza minęły cztery lata. To było życie tylko jedną sprawą, dzień i noc. Po takim okresie walki nie sposób robić znowu czegoś podobnego.

Studiowanie psychologii pomoga panu w analizowaniu własnego kina? Co zapamiętał pan z tamtych lat? To, czego uczył pana potem w filmówce Kazimierz Karabasz i Henryk Kluba?
Psychologia czasem pomaga, a doświadczenie spotkania w życiu Karabasza i Kluby pomaga zawsze. Oni mnie ukształtowali, bez nich nie byłoby mnie zawodowo. Każdy potrzebuje autorytetu i mentora na pewnym etapie rozwoju. Tak się kształtujemy i jeśli jest wtedy przy nas ktoś mądry i wspierający, to mamy szansę coś zrozumieć i nie rozbić sobie przy tym głowy. Moi profesorowie umieli słuchać. Nie narzucali swojej woli, nie robili z nas swoich klonów. Oni prowokowali dyskurs, z którego niektórzy studenci mogli wyjść bogatsi, ale tylko niektórzy.

Teraz jest już inny czas. Dorosłość, zobowiązania, nowe cele… W tej chwili pracuję nad nowym projektem. Nazywa się „Krakau” i zobaczymy, jak będzie, bo nie cieszę się specjalną sympatią dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który ma poważny głos w dofinansowywaniu projektów. Trudno jednak, żebym w wieku pięćdziesięciu lat przejmował się czyimś brakiem sympatii. Niech pan dyrektor robi swoje, ja będę robił swoje. A póki co skupiamy się na premierze „Pana T.” i z nadzieją czekamy na spotkanie z widzem.