Łzy przez śmiech
Kalina Alabrudzińska, fot. archiwum prywatne

Łzy przez śmiech

Rozmowa z Kaliną Alabrudzińską

Uwielbiam filmy katastroficzne. Oglądam je na co dzień, cały czas – z wyjątkiem tego ostatniego miesiąca. Nagle zupełnie nie potrzebuję tych emocji

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Rozbawiło mnie oglądanie „Nic nie ginie” podczas pandemii – nagle nostalgię odczuwa się nawet na widok zbiorowego mycia włosów, któremu twoi bohaterowie oddają się mu po odkryciu u siebie wszy. Czy ten film odbiera się teraz inaczej?
KALINA ALABRUDZIŃSKA: Wczoraj dostałam wiadomość od znajomej, że oglądając film, śmiali się na głos ze swoim partnerem, co zdarzyło im się po raz pierwszy, od kiedy nastała nowa pandemiczna normalność. Wolimy chyba teraz oglądać coś, co nie ma nic wspólnego z naszą rzeczywistością. Myślę tu też o sobie, bo uwielbiam filmy katastroficzne. Oglądam je na co dzień, cały czas – z wyjątkiem tego ostatniego miesiąca. Nagle zupełnie nie potrzebuję tych emocji. Jestem we własnym mieszkaniu, jest mi dobrze, czuję się bezpieczna, a tam na zewnątrz dzieją się te wszystkie straszne rzeczy – nastąpiło zupełne odwrócenie sytuacji. Mój film, ponieważ skupia się na dość prostych, normalnych rzeczach, może stanowić dla kogoś pewne ukojenie. Opowiada o samotności, którą tak bardzo teraz odczuwamy, jednocześnie pokazując, że ta samotność może wcale nie jest taka zła, bo w tym czasie można się bardzo zbliżyć do samego siebie.

Koncept terapii, także grupowej, pojawia się w kinie dość często. Z tego typu filmów najlepiej pamiętam jednak sceny, które są dość wybuchowe. Jak Robin Williams powtarzający w „Buntowniku z wyboru” Mattowi Damonowi: „To nie jest twoja wina. TO NIE JEST TWOJA WINA!”. 
Terapia, jak wynika z mojego doświadczenia, potrafi pomóc ludziom zobaczyć, w jakim tkwią „kanale”. Do czego przyzwyczaili się w życiu, czego ich nauczono i co im zostało przekazane w dzieciństwie. Co realizują w swojej codzienności, zupełnie nie myśląc o tym, że przecież można zrobić to inaczej. Te wszystkie postaci, one nie przeżywają w moim filmie jakichś dramatycznych życiowych zawirowań. Czasem jest im smutno, czasem czują się lepiej. A jednak tkwią w jakimś przekonaniu o sobie i o świecie, które ich ogranicza. Jedyną rolą filmowego terapeuty [granego przez Dobromira Dymeckiego – przyp. red.] jest zadanie odpowiedniego pytania. Zauważenie, w jakim momencie ci ludzie się zatrzymali.  

Każdy z nich ma w filmie swoje pięć minut. Dowiadujemy się czegoś o ich wyborach, nagle coś lepiej widać. Ile chciałaś pokazać w tych scenach, a ile tylko zasugerować?
Lubię tak opowiadać o świecie i lubię filmy, które właśnie tak go pokazują. Gdy sama muszę poskładać sobie ich rzeczywistość, bo nic nie jest dopowiedziane ani jasno określone. Lubię tworzyć portrety ludzi, które są szerokie, pojemne. Bo tacy jesteśmy! Ten film jest bardzo blisko mnie – on obserwuje świat, zupełnie jak ja to robię. Z ciekawością, z czułością.

Patrzysz w ten sposób nawet na tych bohaterów, którzy mają politycznie niepoprawną przeszłość. Na przykład na tego chłopaka, któremu zdarzyło się wymachiwać w lesie biało-czerwoną flagą, krzycząc: „Erasmusy, wypierdalać!” – nawet jego trudno znienawidzić.
I dobrze! Nie lubię moralizatorstwa ani wskazywania, kto ma rację. Nie chodziło mi o to, żeby opowiadać o „dzisiejszym świecie” – tę postać Przemka [Jan Hrynkiewicz – przyp. red.], o której mówisz, miałam gdzieś tam spisaną już dużo wcześniej. On bardzo chce się z kimś zaprzyjaźnić, ale każda próba kończy się fiaskiem, bo zaczyna kąsać. Zupełnie nie potrafi rozmawiać z ludźmi, szuka akceptacji i nie wie, jak ją zdobyć. Pomyślałam sobie, że skoro tak bardzo chce pozyskać uznanie jakiejkolwiek grupy, to wybierze sobie taką, która wymaga od niego tylko głośnego krzyku. Bo tyle jest w stanie od siebie dać. Przynajmniej do czasu, gdy zacznie zagłębiać się w to, co ta grupa głosi.

Kalina Alabrudzińska

Urodzona w 1983 roku reżyserka i scenarzystka. Absolwentka Kursu Reżyserii Dokumentalnej w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy oraz Wydziału Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTViT w Łodzi. Jej filmy były prezentowane i wyróżniane podczas wielu międzynarodowych festiwali filmowych: Berlinale, MFF Nowe Horyzonty, Krakowski Festiwal Filmowy, San Sebastian International Film Festival.

Pamiętam twój film krótkometrażowy „Niestrudzeni wędrowcy” opowiadający o kobiecie, która postanawia skorzystać z banku nasienia. Także dlatego, że nigdy nie wiedziałam, co ona zaraz zrobi. Przy „Nic nie ginie” było podobnie.
Cieszę się, że tak mówisz, bo to zawsze mój cel. Kiedy piszę scenariusz, też nie wiem, z czym ci ludzie wyskoczą pod koniec. Piszę, a moje skojarzenia i uczucia gdzieś tam mnie prowadzą. Skręcam w stronę stereotypu tylko po to, żeby w następnej scenie z niego wyjść. W „Niestrudzonych wędrowcach” myślałam: komedia romantyczna. Ona spotyka Jego, jest fajnie, ma to wszystko konkretny rys i konkretny przebieg. Potem chciałam ją z tego romantyzmu „obrać”, potem znowu w niego wejść. Zależy mi na tym, żeby ludzie byli czymś zaskakiwani. To mój jedyny cel: pokazać widzowi, że może być ciekawie. Bo nigdy nie wiesz, drogi widzu, co tam w tym drugim człowieku siedzi. 

Czasem słyszę, że po to oglądamy filmy, żeby nie widzieć ludzi. Tylko właśnie bohatera, o którym od razu wiadomo, że jest zły albo że jest dobry, więc można się zrelaksować. Ale dla aktora, zwłaszcza początkującego [„Nic nie ginie” jest dyplomem aktorskim studentów łódzkiej filmówki – przyp. red.], to chyba niezła frajda?
Mój scenariusz jest zwykle dość konkretny, ale gdy spotykam aktorów, robię wszystko, żeby te postaci się do nich w jakiś sposób zbliżyły. Na początku bardzo się przeciwko temu buntują, bo chcę wydobyć z nich to, kim naprawdę są. Młodzi aktorzy, z którymi teraz pracowałam, dwudziestokilkulatkowie, byli w szoku. Pytałam, co u nich słychać, opowiadałam im dużo o sobie, nawiązywałam relację. Nie rozumieli, że mają sięgać do siebie, do środka. Na początku szukali gdzieś na zewnątrz. „Ale jak to, to ja będę grać siebie?”. A przecież te wszystkie cuda rodzą się właśnie na sklejce człowieka z fikcyjną postacią! No ale film dyplomowy trzeba zrobić, więc nie mieli wyjścia. Musieli mi zaufać [śmiech]. Bali się, że jak porządnie nie krzykną, nie przeżyją jakichś dramatów, nie będziemy opowiadać o patologicznych rodzinach na skraju ubóstwa albo o kobietach tracących nienarodzone dzieci, to nie stworzą żadnych postaci. Na szczęście polubiliśmy się, a jak się kogoś lubi, to mówi się: „Dobra, idę w to”.

Ciekawi mnie to, że sama też opowiadałaś im o sobie. Reżyserzy zazwyczaj wszystko wiedzą i „prowadzą” aktora.
Fuj. Ciągle się tego oczekuje. W Polsce wciąż mamy kult reżysera, który przyjdzie, powie, zrobi, zdenerwuje się, krzyknie. Jebnie scenariuszem o ścianę, a potem wyjdzie obrażony. Jest mnóstwo ludzi, którzy tak pracują, bo terror serdecznie zaprasza się u nas na plan filmowy i na próby teatralne.

Bardzo często sama zaczynam tak sobie myśleć: Boże, nie jestem wystarczającym zjebem, żeby być poważana jako artystka. Nie wprowadzam toksycznej atmosfery, wręcz przeciwnie! Potem podchodzą do mnie ludzie, mówiąc: „Nie wiedzieliśmy, że na planie może być tak miło!”. Może powinnam się wkurzyć, kogoś wyzwać, bo ten stereotyp siedzi też we mnie. On żyje i ma się dobrze! Realizując „Nic nie ginie”, kiedy zaczęłam pytać moich aktorów, co myślą o swojej postaci, co czują i kim są, byli w szoku. Po raz pierwszy pracowali tak z reżyserem. Jedna z aktorek, która była na planie dość krótko, powiedziała, że dopiero pod sam koniec „odpaliła wrotki”. Wcześniej nie wiedziała, czy nagle nie wybuchnę. Widzę tych wszystkich młodych ludzi przychodzących na castingi – odgrywają scenę i uciekają. Gdy kompletowaliśmy obsadę do naszego serialu Netflixa [„Sexify”], zdarzyło się tak kilka razy. Czekają na to „dziękuję, wypierdalaj” i już ich nie ma. Byłam tym przerażona.

Wygląda na to, że sama musiałaś przeprowadzić tu pewną terapię?
Nie mam odpowiednich kwalifikacji. Terapia to chyba za duże słowo, bardziej chodziło o proste „słuchajcie, nie chcę wam zrobić krzywdy”. Niektórzy mówią, że taka napięta atmosfera na planie jest potrzebna, ale mnie to strasznie męczy i uciekam. W tworzeniu pomaga mi wzajemne zaufanie, sympatia. Ciężko pracuje mi się z ludźmi, których nie lubię.

Na szczęście trochę się to zmienia, bo mamy na przykład Jagodę Szelc, z którą dobrze się znamy i często rozmawiamy o tym, jak powinna wyglądać praca na planie: ma być dobrze i mamy się nawzajem szanować. Problem w tym, że praca kreatywna nie ma BHP. Spotykamy się ze swoimi uczuciami, bardzo silnymi przeżyciami i nie ma rozpisanych zasad regulujących jak nie przenosić tego potem dalej, na innych.

 

„Nic nie ginie”, reż. Kalina Alabrudzińska

Teraz będziesz pracować z Piotrem Domalewskim nad „Sexify”, ale taka wymiana twórcza też nie stanowi chyba standardu? Myślisz, że wasze pokolenie jest na to bardziej otwarte?
Nasza współpraca z Jagodą dotyczy naszych indywidualnych projektów. Przy „Wieży. Jasny dzień” wpisała mnie jako „asystentkę reżysera”, a ja po prostu przyjechałam na dwa dni, żeby ją wspierać psychofizycznie i moczyłyśmy się w Lądku-Zdroju w siarkowych źródłach [śmiech]. Z Piotrem natomiast robimy razem serial i to jest rzeczywiście dość wyjątkowe, bo nie wiem, czy często spotyka się dwójkę reżyserów mających swój własny autorski głos, a jednocześnie będących w stanie razem pracować. Podobnie myślimy, mamy podobne poczucie humoru. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – musieliśmy przerwać zdjęcia, wiadomo czemu, ale bardzo dobrze się dogadujemy. Piotr wyreżyseruje cztery pierwsze, a ja cztery ostatnie odcinki, ale na planie będziemy już oddzielnie, bo aż tak jednym głosem nie mówimy.

Serial powstaje dla Netflixa, „Nic nie ginie” od razu trafiło na VOD. Musisz się liczyć z innym rodzajem odbioru.
Ludzie zaczynają oglądać go w internecie, dochodzą do mnie jakieś pierwsze sygnały, ale obcy do mnie nie piszą – piszą znajomi. Po pokazie w kinie jest jakaś publiczność, są widzowie, którzy mnie nie znają i mogę się przekonać, jak odbierają mój film. Teraz tego nie wiem. To jest tak wyjątkowy moment i ma tak różne oblicza, że jeśli ktoś ogląda „Nic nie ginie” dziś po południu, może odebrać go zupełnie inaczej niż za tydzień, albo już po wyborach. Są różne fazy życia podczas tej pandemii. Jeden tydzień przyniósł nam więcej nadziei, drugi mniej, niedawno płonęła Biebrza, więc aktualnie moje morale są bardzo niskie. Odbiór sztuki jest filtrowany przez to, co dzieje się naokoło. Na szczęście mój film jest dość pojemny.

Jesteś dość specyficznym przykładem, bo w przeciwieństwie do W lesie dziś nie zaśnie nikt” Bartosza M. Kowalskiego, którego premiera odbyła się już na Netflixie, masz porównanie: „Nic nie ginie” pokazywano wcześniej na festiwalach, odbywały się rozmowy z publicznością. Czego ci teraz najbardziej brakuje?
Brakuje mi widzów, którzy podchodzą po pokazie i chcą się czymś podzielić, bo coś ze mną razem przeżyli. Wydaje mi się jednak, że jeśli ktoś chce mi powiedzieć, że mój film był dla niego ważny, i tak znajdzie sposób, żeby to zrobić. Najbardziej brakuje mi więc samego kina: wspólnego przeżywania, łażenia po mieście i gadania o obejrzanym filmie, zapachu kinowych foteli i popcornu – właśnie o tym teraz myślę.

Z odtworzeniem zapachu kinowego fotela może być ciężko, ale wydaje ci się, że można jakoś odtworzyć tę opcję wspólnego przeżywania filmu? Piszesz do znajomych, oglądając film, organizujecie wspólne pokazy na Zoomie? 
W tej fazie pandemii, w której jestem dzisiaj, nie odczuwam jeszcze takiej potrzeby. Ale za dwa tygodnie może się to zmienić. Może mi być zbyt trudno i niewykluczone, że sięgnę po to narzędzie. Każdy dzień przynosi teraz zupełnie inne uczucia i emocje. W pewnym momencie miałam fazę ogromnej radości, wreszcie mogłam odłączyć się od tych wszystkich bodźców. Trwało to kilka dni, ale już nie ma po tym śladu. Ale może za tydzień znowu będę chciała otworzyć się na ludzi i po raz setny oglądać z nimi „Przyjaciół”?

W filmie pokazujesz, jak ważne jest bycie razem, twarzą w twarz. Wydaje ci się, że taki zwykły, fizyczny kontakt jest ważny także w kinie?
„Nic nie ginie”, reż. Kalina Alabrudzińska„Nic nie ginie”, reż. Kalina Alabrudzińska. Polska 2019, na vod. od maja 2020Wielu ludzi pyta mnie teraz, co będzie potem z kinami, czy będzie sens je na nowo otwierać. A może ludzie przyzwyczają się do oglądania filmów w internecie? Oglądanie filmu z publicznością składającą się z nieznanych sobie ludzi, którzy śmieją się w tych samych momentach albo się w tych samych momentach wzruszają, jest przeżyciem nie do przebicia. Uzmysłowienie sobie, że coś nas bardzo, ale to bardzo dotknęło i świadomość, że 50 innych ludzi dookoła też ma zaszklone oczy, daje nam poczucie wspólnoty. Potrzebujemy tego.

Niektórzy wychodzą z mojego filmu roześmiani i pełni nadziei, ale nie zawsze tak jest. Mieliśmy kiedyś taki pokaz: Łukasz Maciejewski, krytyk filmowy, zaprosił nas na festiwal do Zwierzyńca. Przyszło na niego wielu ludzi, a ja postanowiłam po raz kolejny obejrzeć film z Piotrkiem Packiem, aktorem występującym w „Nic nie ginie”, czego zwykle nie robię. Ku naszemu przerażeniu ludzie w ogóle się nie śmiali. Z „drżącym ciałem” zmierzałam potem na rozmowę po pokazie i zapytałam, czy film aż tak im się nie spodobał. Bo mnie zawsze wydawał się śmieszny, było to dla mnie bardzo ważne, a tu cisza. To nie byli filmowcy ani osoby związane ze sztuką, tylko zwykli ludzie, którzy lubią oglądać filmy. Zaczęli się nieśmiało odzywać, mówiąc, że dla nich nie był to śmieszny film, tylko bardzo smutny, przejmujący. Trochę się uspokoiłam, ale i tak był to bardzo zaskakujący odbiór. Mam kolegę, który na co dzień mieszka w Abu Zabi. Wysłałam mu film, mówiąc: to taka komedia, zobaczysz, będzie ci się podobać. Nic mi nie odpisał. Wreszcie, po kilku dniach: „Wiesz co, to miała być komedia. A nie była”. 

W wielu wywiadach wspominałaś jednak, że to komedia smutno-śmieszna.
Żartuję, a jestem smutasem. I tak to się miesza, jak w filmie. Jak już mówiłam, odsunęłam teraz na bok katastroficzne filmy o okrutnych wirusach i wielkiej fali, która nas wszystkich pochłonie, i oglądam serial „Biuro” – jest strasznie śmieszny i strasznie niepokojący. Śmiech przez łzy albo łzy przez śmiech, sama nie wiem, poczucie absurdu i złych decyzji podejmowanych w dobrych intencjach. To jest dokładnie to uczucie, które ciągle mi teraz towarzyszy.