MARTA BAŁAGA: Kiedy nabierasz pewności, że jakaś historia stanowi właściwy materiał na film?
ERROL MORRIS: Nie ma czegoś takiego jak „właściwa” historia. Po prostu jakąś sobie wybierasz i postanawiasz ją opowiedzieć, bo z różnych powodów wydała ci się interesująca. Ta bardzo mnie zainteresowała. Wciąż mnie interesuje, bo chciałbym wreszcie dowiedzieć się, co tak naprawdę za nią stoi. Nie udało mi się tego jeszcze ustalić, a przynajmniej nie w sposób, który by mnie w pełni usatysfakcjonował. Przydałoby mi się z kilka odcinków więcej.
To śliska sprawa: bez względu na to, ile razy ktoś ci ją opowie, ciągle masz wrażenie, że dopiero zaczynasz ją odkrywać. Po obejrzeniu „Wormwood” ludzie pytają mnie czasem: „Jesteś pewien, że to już wszystko?”. A ja naprawdę nie wiem, co im odpowiedzieć. Dochodzę za to do tego samego wniosku: „Jezu, to wydarzyło się naprawdę?”.
Co robisz, jeśli temat, o którym postanowiłeś opowiedzieć, nagle okazuje się aż tak skomplikowany? Za każdym razem, kiedy rozwiązanie wydaje się czekać tuż za rogiem, następuje gwałtowny zwrot wydarzeń.
Na pewno stanowi to pewną przeszkodę – akurat ta historia jest wręcz nieskończenie zagmatwana. Ale właśnie to mnie pociąga. Załóżmy, że postanawiasz zbadać sprawę pewnego morderstwa. Wydaje ci się, że to stosunkowo proste zadanie. Tu masz jeden dowód, tam kawałek kości, przeprowadzasz wywiad z tym i z tamtym, i stopniowo udaje ci się zgromadzić wszystkie rozproszone elementy w jednym miejscu. Składasz je w pewną całość. W tym przypadku tak nie jest. Także dlatego, że co chwilę ktoś próbuje wszystkiemu zaprzeczyć.
No właśnie – zaskoczyło mnie, że pojawia się tu nawet Donald Rumsfeld, o którym opowiadałeś przecież wcześniej w dokumencie „The Unknown Known”.
Rumsfeld? Ten człowiek jest wszędzie! To, że pojawia się też tutaj, to żaden przypadek – w jego przypadku to słowo nie ma żadnego zastosowania.
„Wormwood”
W sześcioodcinkowym miniserialu legendarny dokumentalista Errol Morris opowiada o Franku Olsonie – naukowcu współpracującym z armią Stanów Zjednoczonych, który w 1953 roku wypadł z trzynastego piętra nowojorskiego hotelu, oraz o jego synu Ericu, od sześćdziesięciu lat usiłującym ustalić, co tak naprawdę spowodowało śmierć ojca. „Badając tę sprawę, wreszcie zrozumiałem ludzi, którzy uparcie zaprzeczają Holocaustowi” – mówi zdobywca Oscara. „Słyszysz o przerażającej zbrodni, stopniowo zdobywasz niepodważalne dowody na jej istnienie, a potem mówisz: Nieee, na pewno tak nie było. A jednak”.
Pracując nad „Wormwood”, wykorzystałem mnóstwo fotografii Davida Hume’a Kennerly’ego, który – choć dziś mało kto o tym pamięta – oprócz swoich licznych osiągnięć był także oficjalnym fotografem prezydenta Geralda Forda. Pewnego dnia oglądałem zdjęcia przedstawiające rodzinę Olsenów przyjmowaną przez Forda w Gabinecie Owalnym, i co widzę na jednej z nich? Po prawej stronie siedzi sobie jakiś facet, a z głowy jakby wyrastają mu diabelskie rogi. Siedzi sobie i wszystkiemu się przygląda: szef personelu Białego Domu we własnej osobie, pieprzony Donald Rumsfeld. Trudno nie dostrzec w tym pewnej ironii, bo nawet kiedy nie próbuję ich szukać, Rumsfeld i Cheney nagle materializują się z powietrza i okazuje się, że znowu maczali palce w jakiejś nowej aferze. Może dlatego od początku miałem wrażenie, że nie opowiadam tu jednej historii, tylko kilkadziesiąt.
Łatwo było ci przekonać do współpracy Erica Olsena? W końcu to także jego historia.
Na początku zależało mi, żebyśmy nie wspominali zbyt często o zajściu z 1953 roku. Bałem się, być może niesłusznie, że nasza rozmowa nie będzie już wtedy spontaniczna. Na szczęście okazało się, że Eric zna moje filmy i nie ma zbyt wielu zastrzeżeń. Do tego oglądał kiedyś mój występ u Charliego Rose’a i podobno nasze przepychanki sprawiły, że sam poczuł się dość nerwowo. Spodobało mu się jednak to, że broniłem swojego zdania. Powiedział: „Kiedy wyłączyłem telewizor, od razu poczułem, że ten porąbany koleś Errol Morris kiedyś do mnie zadzwoni”.
Przepychanki?
Nie znosiłem z nim gadać. Charlie Rose to przeciętniak, który na niczym się nie zna i kiedy trafia na kogoś, kto nie chce bawić się w jego gierki, od razu robi się nieprzyjemnie. Tak było z Noamem Chomskym, tak było ze mną. Cały wywiad się nam posypał, bo ciągle przybierał ten protekcjonalny ton, który strasznie mnie irytuje. Do tego kiedy czuje się nieswojo, zaczyna ci przerywać. Czyli przez cały czas. Charlie Rose zaprosił mnie do swojego programu kilka razy, ale zawsze towarzyszył mi ktoś inny. Tym razem byliśmy zupełnie sami, a do tego miałem czelność zapytać go, jak przeprowadza wywiady. Aż go zatkało. Najwyraźniej nigdy nie powinno się pytać o to człowieka, który dzięki swoim rozmowom stał się legendą telewizji. Może bał się, że chcę mu wykraść zawodowe sekrety. Kręcił się nerwowo w swoim krześle, a ja miałem ubaw.
A jak ty przeprowadzasz wywiady? W końcu także zyskałeś dzięki nim sławę.
To strasznie głupie, ale zawsze robię coś, na co większość ludzi nigdy by nie wpadła: słucham. Naprawdę uważam, że najważniejszą rzeczą podczas przeprowadzania wywiadów jest pozbycie się wszelkich uprzedzeń. Zrobiłem kiedyś film „Zwykła procedura operacyjna” [o amerykańskiej placówce penitencjarnej w Abu Ghraib – przyp. red.]. Pracowałem nad nim z Philipem Gourevitchem, który pisze dla „New Yorkera” i zasłynął dzięki swojej książce o Rwandzie. Widział sporo moich rzeczy i pewnego dnia powiedział: „Zdajesz sobie sprawę, że na początku każdego wywiadu mówisz dokładnie to samo? Mówisz: Nie mam pojęcia, od czego zacząć”. Bo naprawdę nie mam!
Nie chcę godzinami o tym rozprawiać, ale podam ci pewien przykład. Za każdym razem, kiedy ktoś przeprowadza ze mną wywiad – a miało to już miejsce wiele, wiele razy – i widzę, że ma przed sobą przygotowaną wcześniej listę pytań i jedno po drugim je sobie odhacza, od razu wiem, po prostu WIEM, że będzie to fatalny wywiad. Przede wszystkim dlatego, że taka osoba wie, co chce usłyszeć. Więc od razu sobie myślę: „Jebać taki wywiad”. I jebać Charliego Rose’a, bo robi dokładnie to samo. A potem znudzony słucha, jak mu się przewraca w bebechach, bo nie ma nic lepszego do roboty.
Więc po prostu siedzisz i słuchasz?
Właśnie wtedy osiąga się najlepsze rezultaty. Do dziś pamiętam, gdy w „Cienkiej niebieskiej linii” wreszcie udało mi się nakłonić do rozmowy pewną kobietę [Emily Miller – przyp. red.], która była naocznym świadkiem całego zajścia [w 1976 roku w Dallas zabito na służbie funkcjonariusza policji – przyp. red.]. Od razu było dla mnie jasne, że ma świra – właśnie takich świadków lubię najbardziej. Ale nie było mi do śmiechu, bo to właśnie jej zeznania doprowadziły do skazania Randalla Dale’a Adamsa. Podczas procesu wstała i powiedziała: „To właśnie ten człowiek zastrzelił policjanta”. Uznano go za winnego i skazano na śmierć na krześle elektrycznym w Teksasie.
Kiedy wreszcie udało mi się namówić ją na spotkanie, rozsiadła się wygodnie i po prostu zaczęła mówić. Był to jeden z najdziwniejszych wywiadów, jakie w życiu przeprowadziłem. Podczas procesu zeznała pod przysięgą, że zidentyfikowała Randalla podczas policyjnego okazania. Rozumiesz, o co chodzi? A tu nagle, zupełnie bez powodu – a już na pewno nie w odpowiedzi na jakiekolwiek z moich pytań – zaczyna opowiadać, jak to za pierwszym razem nie udało jej się go rozpoznać. Nie była w stanie wybrać go spośród innych mężczyzn. Zupełnie zapomniała, że wcześniej zeznała coś zupełnie innego!
Errol Morris
Jeden z najważniejszych amerykańskich dokumentalistów, sławę przyniósł mu film „Cienka niebieska linia” z 1985 roku, opowiadający o niesłusznie skazanym na karę śmierci Randallu Dale'u Adamsie – film pośrednio doprowadził do jego uwolnienia. W 2003 roku Morris otrzymał Oscara w kategorii „najlepszy film dokumentalny” za „Mgły wojny”. Ich bohaterem jest Robert S. McNamara, sekretarz obrony w administracji Kennedy'ego i Johnsona.W „Wormwood” Eric przytacza podobną historię.
Z kłamstwami właśnie tak bywa: po jakimś czasie człowiek zapomina, co nakłamał, i nagle zaczyna mówić prawdę. Ludzie czasem rzucą pod nosem: „Prawda wreszcie wyszła na jaw”. Niekoniecznie – najprawdopodobniej ktoś po prostu zapomniał o bzdurach, które wcześniej naopowiadał. Więc siedzę cicho i słucham, co mówi. Myślę sobie: „Zaraz, zaraz. Czy wcześniej nie zeznała czegoś zupełnie innego?”. W takich przypadkach zwykle sam nie jesteś do końca pewien, czy wszystko dobrze zapamiętałeś. Po chwili zapytałem więc: „Mówisz, że nie byłaś w stanie stwierdzić, czy na pewno chodziło o tego mężczyznę. Jak możesz być tego stuprocentowo pewna?”. A ona tylko patrzy na mnie jak na kawał sukinsyna – którym zresztą jestem – i mówi: „Jestem pewna, bo policjant, który siedział wtedy tuż obok, od razu powiedział mi, że źle wybrałam. I wskazał mi właściwego człowieka”.
Dzięki twojemu filmowi ostatecznie udało się doprowadzić do uniewinnienia Adamsa.
Cała sprawa trafiła potem do sądu federalnego! Najlepsze było to, że ta kobieta nawet nie zdała sobie sprawy z tego, co się stało. W tej pracy, jeśli tylko masz trochę szczęścia, rzeczy same się przytrafiają. A ty tylko siedzisz z boku, myśląc: „Co?!”.
Podobna rzecz zdarzyła się z byłym sekretarzem obrony Robertem S. McNamarą [bohaterem nagrodzonego Oscarem filmu „Mgły wojny” – przyp. red.]. Wcale nie miał ochoty ze mną rozmawiać, o czym zresztą na każdym kroku mnie informował. Miał wrażenie, że go do tego zmuszono, i zapowiedział, że na rozmowę mam pięć minut. „Masz pięć minut, koleś!” – warczał. Więc pewnego dnia przychodzi, widzi mój Interrotron (urządzenie skonstruowane przez Morrisa na potrzeby jego dokumentów, dzięki któremu ma się wrażenie, że jego rozmówca patrzy bezpośrednio w kamerę, w rzeczywistości patrzy jednak na reżysera – przyp. red.] i pyta: „Co to do cholery jest?”. W końcu mowa o facecie, z którym przeprowadzono setki wywiadów. Od razu zrozumiał, że tym razem będzie niekoszernie. Mówię: „To moja maszyna do przeprowadzania wywiadów”. Patrzy na mnie, jakbym był zwykłym śmieciem, i mówi: „Mam gdzieś, co to jest, i tak mi się nie podoba”. Nie usłyszałem już na ten temat żadnego słowa, siadł i zaczęliśmy wywiad. A po pięciu minutach, na moje pytanie o bombardowanie Japonii, powiedział: „LeMay powiedział, że gdybyśmy przegrali wojnę, sądzono by nas jako zbrodniarzy wojennych. Myślę, że miał rację. On, i także ja, zachowywaliśmy się jak zbrodniarze wojenni”. To ciekawe, bo Eric opowiadał mi kiedyś, że jego ojciec powiedział coś bardzo podobnego. Powiedział, że gdyby wojnę wygrały Niemcy i Japonia, on i jego koledzy zostaliby uznani za zbrodniarzy. Ta świadomość była dla niego bardzo przygnębiająca.
Tym razem postanowiłeś odejść od wielu wykorzystywanych wcześniej metod – w „Wormwood” nie użyłeś nawet Interrotronu. Nie wspominając o tym, że dokumentalne sceny uzupełniłeś o wątki fabularne z udziałem tak znanych aktorów, jak Peter Sarsgaard czy Molly Parker. Dlaczego?
Nie wiem, czy to dla mnie aż tak duży przełom. Nigdy nie zastanawiam się nad tym, czy w przeciwieństwie do wywiadów serial i film są „nieprawdziwe”. Żyjemy w świecie, w którym połączenie różnych elementów wydaje się jak najbardziej logiczne. „Cienką niebieską linię” też krytykowano za próbę rekonstrukcji pewnych scen. Pewnie, niektórym mogą wydawać się dziwne, ale ich rola nigdy nie polegała na oddzielaniu tego, co prawdziwe, od tego, co zmyślone. Kiedy starasz się odtworzyć zbrodnię, albo przynajmniej pewne jej elementy, o wiele łatwiej zrozumieć dzięki temu przebieg wydarzeń. Dlatego powiedziałbym, że praca z profesjonalnymi aktorami nie różni się aż tak bardzo od rozmów ze „zwykłymi” ludźmi. Reżyseria też polega przede wszystkim na słuchaniu. Nigdy nie ośmieliłbym się wtrącać i poprawiać aktora, zanim czegoś spróbuje. Więc czekam i patrzę, co z tego wyniknie. Tak jak w przypadku wywiadu chodzi tu o stworzenie odpowiedniej sytuacji, w której ludzie sami będą chcieli się czymś z tobą podzielić.
W Szekspirowskim „Hamlecie”, do którego nawiązujesz chociażby w tytule serialu, główny bohater także postanawia odtworzyć pewne wydarzenia na deskach teatru. W ten sposób usiłuje się dowiedzieć, jak rzeczywiście zginął jego ojciec.
Właśnie wtedy wypowiada to słowo: „Wormwood” [piołun – przyp. red.]. Szepcze je podczas sztuki, gdy wynajęci aktorzy odgrywają role jego zmarłego ojca i matki. Zamyka w nim całą swoją gorycz.
Eric, który zwrócił mi uwagę na to podobieństwo, też przez całe swoje życie wysłuchiwał kłamstw. Powtarzano mu je tak często, że naprawdę nie rozumiem, dlaczego któregoś dnia nie wybuchnął: „Sorry, ale to, co mówicie, nie ma żadnego sensu. Więc się odpierdolcie”. Większość inteligentnych ludzi ma się za kretynów, na tym opiera się bycie inteligentnym. Tak samo było w jego przypadku, ale i tak nie dał się złamać. Mówi się dziś, że żyjemy w czasach postprawdy, ale prawda wciąż gdzieś tam jest. Bez względu na to, ilu ludzi próbuje temu zaprzeczyć.
Zupełnie jak w „Z archiwum X”.
Wielu polityków udaje, że jest inaczej. Nasz wspaniały prezydent wmawia ludziom, że media kłamią, i bełkocze coś o „fałszywych wiadomościach”. Stany Zjednoczone stały się teraz krajem, którego nikt nie rozumie – a już na pewno nie ludzie, którzy w nim mieszkają. Ale tak naprawdę nic się nie zmieniło. Prawda to prawda.
„Wormwood” to historia o kłamstwie stworzonym przez CIA. Kłamstwie, którym próbowano zatuszować to, co spotkało ojca Erica. Czy to kłamstwo też można nazwać „fałszywą wiadomością”? Nie sądzę. Na pewno okazało się wystarczająco efektowne, żeby uwierzyli w nie najbliżsi Ericowi ludzie; zdało test czasu i było przekonywające. Ale żeby zrozumieć, po co powstało i co tak naprawdę chciano przy jego użyciu osiągnąć, musieliśmy odejść od niego jak najdalej.
Zastanawiałeś się kiedyś, skąd bierze się u ciebie ta nieustanna obsesja poszukiwania prawdy?
Tak, i to dość często. Doszedłem do wniosku, że wczesna utrata rodzica miała w tym spory udział. Mój ojciec umarł, gdy miałem dwa lata. Moje dzieciństwo było zupełnie inne od Erica, ale dobrze rozumiem, jakie to uczucie należeć do rodziny, z której nagle przemocą wyrwano tak istotny element.
Za każdym razem, kiedy zaczynam nowy film, mówię: „Jest na to odpowiedź, trzeba ją tylko znaleźć”. Teraz też tak mówiłem, a to kompletna bzdura. Eric uważa tę sprawę za zamkniętą – on znalazł już swoją prawdę. Ale dla mnie odkrycie tego, jak umarł jego ojciec, nie stanowiło wcale triumfalnego finału. Oznaczało siedzenie przy stole z głową w dłoniach i zastanawianie się, co mam teraz z tym wszystkim zrobić. Niczego nie można być do końca pewnym – przypomina to dyskusję nad tym, czy we wszechświecie istnieje gdzieś inteligentne życie. No cóż, pewnie gdzieś tam istnieje. Ale na pewno nie w tym pokoju.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).