„Dobra literatura, podobnie jak dobra polityka, wprowadza do wspólnego świata coś, czego wcześniej tam nie było; obie przemieszczają i poszerzają horyzont tego, co wyobrażalne”
Joanna Bednarek, „Linie kobiecości. Jak różnica płciowa przekształciła literaturę i filozofię?”
Borejko is dead
Borejkowie wyprowadzili się z Poznania. Ten z pozoru drobny fakt najczęściej umyka postronnym obserwatorom, a ma przecież niebagatelne znaczenie symboliczne. „Jeżycjada” Małgorzaty Musierowicz to przecież najdłuższa polska powojenna saga (od końca lat siedemdziesiątych do dziś), a jednocześnie zapewne najważniejszy poznański mit literacki. Zawiera opowieść o kochającej się rodzinie inteligenckiej: biednej, ale oczytanej i szczęśliwej, zamieszkującej kamienicę na poznańskich Jeżycach przy kultowej miejscówce, Roosevelta 5. Tak przynajmniej było na początku. Seniorowie rodu i wielu członków rodziny oraz akolitów obrosło mieszczańsko-nowobogackim tłuszczem, pogniewało się na Jeżyce i wyprowadziło do jednej z miejscowości pod miastem. Jednocześnie Poznań w narracji Musierowicz w ostatnich tomach stał się „ciemnym miastem”. Pełnym nieprzyjemnych, brutalnych i nieokrzesanych ludzi (zwanych patologizująco homo sovieticusami), a do tego głośnym, brudnym, odrażającym. Słynna kamienica przy Roosevelta 5 dosłownie zaczęła się rozpadać w związku z remontami pobliskiego ronda (co miało swój odpowiednik w realu). W takich warunkach subtelni inteligenci nie mogli w żadnym wypadku żyć, wyprowadzili się, by w scenerii przypominającej dworek podziwiać uroki wielkopolskiej przyrody, w chwilach zwątpienia delektując się „Panem Tadeuszem”.
A jednak nic w przyrodzie nie ginie, a najwolniej mity. Do tej samej przestrzeni wprowadzili się nowi bohaterowie. Tej swoistej „kradzieży mitu” bardzo umiejętnie dokonuje Natalia Osińska, autorka dwóch powieści dla młodzieży: „Fanfik” (2016) i swoistej kontynuacji, która jednocześnie jest osobną całością – „Slash” (2017). Nic tu nie jest przypadkowe. Począwszy od tytułu, a skończywszy na drobnych detalach fabuły. I tak oto „Fanfik” to skrót od fabuły fanowskiej, czyli narracji pisanej na marginesie jakiejś hegemonicznej i bardzo popularnej opowieści. I „Fanfik” w pewnym sensie jest dodatkiem do „Jeżycjady”, dopisuje do niej coś, co wydaje się krzyczącym niedomówieniem, a jednocześnie etycznym brakiem. Oto bowiem pod sprawnym piórem Natalii Osińskiej w poznańskim liceum pojawiają się osoby niebinarne i nieheteronormatywne. Autorka nie używa łatwo tożsamościowych etykiet, przez co jej opowieść jest jeszcze bardziej wciągająca, bo niejasności podbijają jedynie zwroty akcji.
Natalia Osińska, „Slash”.
Agora, 320 stron, w księgarniach od października 2017Osińska dodaje coś, czego u Małgorzaty Musierowicz nie ma i być nie może, choć wydaje się czasami, że pisarka jest o krok od rewolucji. Czasami jakiś młody uzdolniony bohater – jak namalowana przez autorkę na okładce „Wnuczki do orzechów” (2014) pozapłciowa blond istota – niemal krzyczy: nie wciskaj mnie w tę heteronormatywną formę. Niestety w toku narracji postać szybko okaże się takim czy innym nadętym bufonem cytującym klasyków, któremu pisarka zaaranżuje heteroseksualny romansik. Jakby nie potrafiła zrozumieć i zinterpretować tego, co widzi. Zapewne zatem nie bez powodu jeden z głównych bohaterów cyklu Osińskiej to blondyn, który na początku „Fanfika” nazywany jest jeszcze Tosią. Imię nieprzypadkowe i znaczące. Tosia to przecież bohaterka klasyki gatunku, czyli powieści Hanny Ożogowskiej „Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek”, jeszcze z wczesnych lat sześćdziesiątych, która w latach siedemdziesiątych stała się podstawą bardzo popularnego serialu. U Ożogowskiej chodziło o zamianę ról płciowych dwojga bliźniaków, o zabawę, która – po latach to widać – trochę przez przypadek odsłaniała twarde zasady polskiego patriarchatu.
Podobnie zresztą u Musierowicz – w „Kwiecie kalafiora” (1981) mama Borejko trafia do szpitala, w związku z czym ktoś musi zająć się dorastającymi córkami. Kto? Wydawałoby się, że obowiązki domowe powinny obciążyć ojca rodziny. Otóż nic z tego. Gotowanie, pranie, sprzątanie spadnie na barki najstarszej, ciągle nastoletniej córki, która wręcz powinna się z tego powodu zwolnić z liceum. Tata Borejko – poznański konserwatywny inteligent i profesor filologii klasycznej – będzie sobie w kąciku czytał Horacego w oryginale, bo nie potrafi ugotować herbaty, a przyrządzenie naleśnika może mu doszczętnie sfeminizować homofobicznie skonstruowaną męskość. Jak widać, czytanie powieści dla dziewcząt może pokazać nie tylko postępujące zmiany społeczno-kulturowe, ale wręcz jakiś inny, pogłębiony obraz nowoczesności (co wynika z prac zajmującej się tym tematem Elizy Szybowicz, której wizja różni się od najbardziej znanych wersji Ledera czy Czaplińskiego).
Na tym tle wydaje się szczególnie znaczące, że dwoje nastoletnich i niekoniecznie hetero (-normatywnych i -seksualnych) bohaterów „Fanfika” będzie się „migdalić” (Osińska lubi to słowo) w jednej z realnie istniejących kawiarni na Jeżycach, która znajduje się dokładnie pod adresem Borejków. Trudno o subtelniejsze intertekstualne mrugnięcie okiem, które jest przecież również wbiciem nienormatywnego noża w serce normatywnego mitu. Nic tylko przyklasnąć, tak właśnie działa literatura. Warto jednak również zadać sobie poważniejsze historyczne pytanie. Co takiego spowodowało, że w konserwatywnej z natury powieści dla młodzieży mógł znaleźć się transpłciowy bohater i jego chłopak? I co sprawiło, że taka powieść może być czytana przez współczesną młodzież, a w każdym razie jej część – jako ciekawa i ważna opowieść o inności, poszukiwaniu siebie, odwadze, przyjaźni i miłości? Kiedy rzeczywistość mogła stać się podstawą legitymizacji tego rodzaju fikcji? Jakie wydarzenia przygotowały pas transmisyjny?
Wolne Miasto Grzechu
Poznań przeżywa ostatnio istotne zmiany wizerunku i tarcia w obrębie polityki tożsamości. Najlepiej obrazują to dwie książki, które wyszły niemal jednocześnie, a dramatycznie różnią się w swoich wizjach i diagnozach. Pierwsza to „Poznań. Miasto grzechu” Marcina Kąckiego, druga to rozmowa-rzeka przeprowadzona przez Włodzimierza Nowaka oraz Violettę Szostak „Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem”. Zaprezentowane w nich wizje Poznania różnią się od siebie jak ciemna i jasna strona księżyca.
Marcin Kącki, „Poznań. Miasto grzechu”. Czarne, 344 strony, w księgarniach od października 2017Zacznijmy od Kąckiego. Jest autorem świetnego i potrzebnego reportażu „Maestro. Historia milczenia” o trwającym lata skandalu pedofilskim wokół Wojciecha Kroloppa i jego chóru. Oraz gorszego, a w każdym razie zdezaktualizowanego reportażu „Lepperiada”. Z kolei w „Poznaniu” znajdziemy nieprzejednaną tezę o odwiecznej konserwatywnej endeckości/prawicowości Poznania, który swoje brudy zawsze ukrywa za zasłoniętymi firankami, zgodnie z metaforą wywiedzioną z dość wiekowej już powieści Filipa Bajona. Autor staje się jedynym sprawiedliwym w Sodomie, który jak onegdaj Thomas Bernhard (z którym Kącki się porównuje zgodnie z pozornie skromnościową figurą „gdzie mi tam do niego; no może jednak troszkę”) wywlecze brud na światło dzienne. O ile w „Maestro” taka strategia miała sens, o tyle tutaj wygląda jednak na ustawianie zbyt łatwej pozycji moralnej, która bardzo ułatwia pisanie i oceny.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Poznań jest taki, jak pisze Kącki, a nawet dziesięć razy gorszy (wystarczy pooglądać publicystykę w TVP Poznań albo posłuchać niektórych radnych miejskich). A jednak jest nie tylko taki i sprawny reportażysta umiałby opowiedzieć historię, która niuansowałaby wyjściową tezę. Otrzymaliśmy tu głównie szybki recykling tematów, które autor już poruszał i które świetnie znamy z doniesień prasowych – głównie sprawa Kroloppa i Paetza.
Oczywiście są i nowe – na szczególną uwagę zasługuje opowieść o Marii Rataj, autorce wspomnień z międzywojennego Poznania, które w okrojonej wersji zostały opublikowane na początku lat sześćdziesiątych, a w pełnej – w roku 2007 pod tytułem „Grzeszne miasto”. Rataj była dzieckiem ulicy, „gawroszem z Wildy”, która opisała Poznań ze swej biednej, lumpenproletariackiej, ale i cwaniackiej perspektywy. Wchodziła również w związki z kobietami, o czym całkiem otwarcie pisze w pełnej wersji swoich wspomnień – być może dlatego, że nie miała inteligencko-mieszczańskiego habitusu, czyli jakiejś uwewnętrznionej mamy Borejko. Jej wizja jest nie tylko niezwykle oryginalna, ale również dobrze napisana, wykorzystuje też świadomie gwarowy język – mamy do czynienia nieledwie z „Masłowską z Wildy”. Rataj była ewidentnie samorodnym talentem, jednak nie została dopuszczona do Związku Literatów Polskich, przez co nie otrzymała żadnych finansowych zapomóg, przestała pisać, umarła w zapomnieniu. Słusznie i świetnie, że Kącki przypomniał tę nietuzinkową postać. Gorzej, że nie wskazał w bibliografii, kto dokładnie ją odkrył i przypomniał, pisząc na jej temat w niszowych publikacjach literaturoznawczych (mianowicie: głównie Magdalena Bednarek). Warto pamiętać o korytarzach transferów pomiędzy niszowym literaturoznawstwem a wysokonakładowym reportażem, bo czasami bez tego pierwszego nie ma tego drugiego.
Kazimierz Nowak, Violetta Szostak, „Dżej, Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, Prezydentem Poznania”. Wydawnictwo Poznańskie, 324 strony, w księgarniach od października 2017W reportażu Kąckiego jest skądinąd nadzwyczaj dużo homoseksualistów. Niestety występują zawsze w dwóch rolach, są mianowicie albo potworami, albo ofiarami. I nigdy nic pośrodku, dokładnie jak w rasowym tabloidzie (w którego poetyce książka Kąckiego jest wyraźnie zadłużona). I to jest chyba główny problem tego reportażu, a być może i kilku innych. Konieczność szybkiego stworzenia atrakcyjnej fabuły skutkuje uproszczeniami, łatwymi tezami i czarno-białymi wizjami. Chyba najlepiej to widać w rozdziale dotyczącym właśnie słynnego poznańskiego rodzeństwa literackiego: Małgorzaty Musierowicz i Stanisława Barańczaka. Kącki tak dobiera rozmówców, że bardzo szybko dostrzegamy tezę. Mamy oto szlachetnego opozycjonistę Stanisława oraz wyalienowaną koniunkturalistkę Małgorzatę, która śmiała pisać powieści dla młodzieży w PRL-u, a nawet za jedną z pensji nabyła pralkę Candy. Czarno-biała wizja Kąckiego myli szczegóły, niweluje historię (w ciągu trzech dekad relacje pomiędzy rodzeństwem mogą się zmieniać). Co gorsza autor nie rozumie jednej podstawowej rzeczy. Otóż współczesna krytyka „Jeżycjady” nie wynika z tego, że cykl był głupi i nudny (jak zdaje się sugerować Kącki), ale całkiem przeciwnie – krytyczne czytelniczki w młodości lubiły i czytały cykl o Borejkach, a teraz, analizując i porównując, negocjują residua swej tożsamości. Polemiki wynikają z zainteresowania, emocjonalnej inwestycji, a nie z ich braku. Bez zrozumienia tego podstawowego faktu bardzo trudno pojąć fenomen „Jeżycjady”, jak również współczesny dyskurs krytyczny.
I rzecz najważniejsza, opowieść Kąckiego o odwiecznie i niezmiennie nacjonalistycznym Poznaniu jest, zwłaszcza dzisiaj, przeciwskuteczna politycznie. Gdy Kącki przekonywał do swej tezy podczas premiery książki w Teatrze Polskim w Poznaniu, kilka ulic dalej odbywała się największa w Polsce demonstracja antyfaszystowska. Trudno zrozumieć na podstawie tej książki – co zauważyła już Kinga Dunin – jakim cudem wybory prezydenckie w Poznaniu wygrał Jacek Jaśkowiak, pokonując nieusuwalnego od 16 lat prawicowego Ryszarda Grobelnego.
Częściową odpowiedź na to pytanie dają autorzy „Dżej Dżeja”, Włodzimierz Nowak i Violetta Szostak. Zadają dociekliwe pytania i budują portret pierwszego prezydenta dużego polskiego miasta, który poszedł w Marszu Równości. To przede wszystkim narracja o self-made manie czasów transformacji ustrojowej, człowieku, który zbudował sam siebie, od półsieroty z robotniczej dzielnicy Poznania do prezydenta miasta. Od Jacola z Dymbca do różowego Jacusia. To również opowieść o inspirującej roli piosenek Jacka Kaczmarskiego i pierwszoplanowej funkcji sportu w biografii człowieka nastawionego na osiągnięcie sukcesu.
Niestety, jak w każdej opowieści o self-made manie i tutaj bardzo słabo dostrzega się warunki, w jakich osiąga on swój sukces. Kontekstem jest kapitalistyczna transformacja ustrojowa, która jednych wynosiła, a innych spychała w niebyt. Mogłoby się okazać, że gdyby nie lata dziewięćdziesiąte, nasz self-made man ciągle sprzedawałby zapiekanki pod rondem Kaponiera. To kontekst sprawił, że człowiek bez żadnego przygotowania, od tak z ulicy, został dyrektorem u Jana Kulczyka; i to nic innego jak ekonomiczny kontekst spowodował, że Wokulski nowego polskiego kapitalizmu dostał nagle w 1995 roku tysiąc osiemset procent na jednej akcji. Dziś takie cuda już się nie zdarzają. „Dżej dżej” to jednak ciągle tylko część opowieści o człowieku i nie wyjaśnia dobrze, jak to możliwe, że został prezydentem miasta, które ostatnio lubi nazywać się wolnym.
Zmiany, zmiany, zmiany
Zatem jak doszło do tej symbolicznej zmiany? Jak udało się pokonać nieusuwalnego Ryszarda Grobelnego po 16 latach niepodzielnego panowania? Jak to się stało, że w 2004 roku poznański Marsz Równości nie przeszedł trzech kroków, w 2005 został spacyfikowany przez policję, a już dekadę później, w 2015, w marszu wziął udział nowo wybrany prezydent miasta, po raz pierwszy w historii Polski?
Przypomnijmy fakty: poznański Marsz Równości z 19 listopada 2005 roku został zakazany przez prezydenta miasta Ryszarda Grobelnego. Pomimo zakazu demonstranci wyszli na ulicę. Już po ogłoszeniu końca demonstracji policja wyłapywała jej uczestników. Ponad 70 osób zostało zatrzymanych, a potem przez dłuższy czas było straszonych wizją miesiąca aresztu i bardzo wysokiej grzywny. Reakcją były wiece, które odbyły się w większości polskich dużych miast pod hasłem „Reanimacja demokracji”. Sąd administracyjny w Poznaniu uznał, że zakaz wydany przez prezydenta miasta był nielegalny. Także Trybunał Konstytucyjny uznał, że groźba ataku ze strony kontrdemonstrantów nie może być wystarczającą przesłanką do zakazu pokojowego marszu.
W owym czasie rozprawiało się sporo na temat tego, co zrobić, by marka Poznań stała się rozpoznawalna poza miastem. I nagle stało się – Poznań znalazł się na ustach wszystkich, zdjęcia obiegły Polskę i świat, choć niekoniecznie takie, jakie sobie pierwotnie wyobrażano. Jaki ma to związek ze zwycięstwem Jaśkowiaka? Oczywiście – spekulatywny, ale podoba mi się teza Marty Jermaczek, która taki związek dostrzega. Rozbity Marsz Równości paradoksalnie okazał się początkiem końca Grobelnego. Część organizatorów zaczęła potem współtworzyć ruchy miejskie, w tym stowarzyszenie My-Poznaniacy. Jaśkowiak wystartował jako ich kandydat na prezydenta. Przegrał. A następnie – po tym, jak My-Poznaniacy się rozpadli – przeszedł do PO. W 2015 został z ramienia tej partii skazanym na porażkę kandydatem na prezydenta miasta.
W tym momencie historia zaczyna przyspieszać niczym hollywodzki film oscarowy, co zostało dobrze oddane w książce Nowaka i Szostak. „Poznańscy politolodzy mówili, że wszyscy kontrkandydaci Grobelnego to tylko sparingpartnerzy”. Jaśkowiak ma małą rozpoznawalność. Przegrywa, ale wchodzi do drugiej tury. Różnica pomiędzy kandydatami wynosi tylko siedem punktów procentowych, a to oznacza wiszący w powietrzu zapach krwi. Zadziała prawo synergii. Jaśkowiaka poprą nie tylko dobrzy poznańscy mieszczanie, których mierżą kościelno-kibicowskie zapędy Grobelnego (nie wspominając o spadającym dachu w jednej z galerii handlowych i drożejących biletach komunikacji miejskiej), ale również – wszystkie ruchy miejskie. W książce rolę pośrednika odegra ważny poznański społecznik Lech Mergler (współorganizator Marszu Równości z 2005 roku).
Być może rola marszu została w tej kontropowieści wyolbrzymiona. Zapewne należałoby w niej uwypuklić działalność poznańskich anarchistów (którzy również współorganizowali marsz sprzed dekady). Ale teza Marty Jermaczek jest kusząca, bo pokazuje, że mniejszościowe, pozornie szalone działania, które irytują statecznych mieszczan, mogą mieć zasadniczy wpływ na bieg rzeczy. Spacyfikowany marsz z 2005 wydaje się dziś momentem symbolicznym, swoistym pryzmatem zmiany. Zadaniem jakiegoś zdolnego reportażysty byłaby bardziej złożona odpowiedź na pytanie, skąd ta zmiana się wzięła.
Interesujących reportażowo kwestii, które nie powielałyby prawicowej opowieści o niezmiennie endeckim Poznaniu, jest tu przecież sporo. Wymieńmy kilka pierwszych z brzegu: związany z anarchistami prężny ruch lokatorski, bodajże jeden z pierwszych na taką skalę w Polsce; ostra batalia przeciwko kontenerom socjalnym forsowanym przez ekipę Grobelnego, których celem była patologizacja ubóstwa i tworzenie slumsów za miastem; demonstracje prouchodźcze, na których bywał również Jacek Jaśkowiak; niezwykle istotne, w kontekście atmosfery przyzwolenia na rasizm, akcje solidarnościowe z poznańską społecznością muzułmańską, zwłaszcza ta wstrząsająca z lipca 2017, kiedy – w reakcji na zmasowane pogróżki pod adresem lokalnego imama i jego rodziny – manifestanci stali w milczeniu przez kilkanaście minut na placu Wolności z ogromnym banerem: „Najpierw musicie zabić mnie”; działania urzędu miejskiego podejmowane przez pełnomocniczkę do spraw wykluczeń Martę Mazurek, choćby takie jak szkolenia dla nauczycieli na temat nastolatków zagrożonych homofobiczną przemocą. Z każdej z tych kwestii można by zrobić dobry reportaż o Poznaniu – oczywiście o ile nie uznamy, że najciekawsze na świecie jest życie seksualne arcybiskupa.
U Nowaka i Szostak znajdujemy sporo materiału do przemyśleń i część odpowiedzi na temat przyczyn symbolicznych zmian w Poznaniu. U Kąckiego nie znajdujemy ich w ogóle. W jego wizji historia – niczym u okrutnie zdezaktualizowanego Fukuyamy – skończyła się w 1989 roku i w żadnym wypadku nie może ruszyć. Wcześniej jeszcze byli jacyś opozycjoniści, później już nie ma żadnych (historia bowiem stoi w miejscu), a osoby LGBT można opisywać jedynie w modusie obyczajówki połączonej z tabloidem. W ten sposób unikamy nieoczywistych pytań. Na przykład: dlaczego walki ruchów emancypacyjnych nigdy nie stały się częścią opowieści o walce ze złą komuną? I dlaczego ówcześni PRL-owscy opozycjoniści często stawali się współczesnymi opresorami? Warto – zwłaszcza dziś – takie pytania zadawać. Także dlatego, że tzw. kwestia LGBT stała się dziś papierkiem lakmusowym polityki europejskiej.
Czasy są niepewne i nie wiadomo, czy bliżej nam w Polsce do tzw. zakazu propagandy homoseksualnej, czy do legalizacji związków partnerskich. W sensie geopolitycznym zatem: czy przechylimy się raczej w kierunku Putinowskiej rewolucji konserwatywnej, czy mainstreamowego liberalnego konceptu legalizacji związków jednopłciowych, obowiązującego w większości krajów Unii Europejskiej. Kwestia LGBT z niszowo-lewicowej zamieniła się w centrową (w Poznaniu dzięki publicznym wystąpieniom Grupy Stonewall). A Poznań staje się prototypowym miastem, gdzie skupiają się istotne globalne mechanizmy. W dokładnie takiej funkcji wystąpił Poznań – a dokładniej niezrealizowany projekt „Minaret” Joanny Rajkowskiej – w ważnej książce Moniki Bobako „Islamofobia jako technologia władzy”. Warto obserwować, co tutaj się dzieje.
I co się pisze. W „Slashu” Natalii Osińskiej widać wpływ i ssanie rzeczywistości, potrzebę zapisu prawdy czasów w formie fikcji, całkiem jak w powieściach Musierowicz z lat osiemdziesiątych. Być może dlatego opowieść Osińskiej rozgrywa się w ciągu kilkunastu bardzo konkretnych dni września i początku października 2016 roku. A dramaturgia rozpostarta została pomiędzy Marszem Równości a bardzo skrupulatnie opisanym Czarnym Protestem z jego epicentrum na placu Mickiewicza. Na tym zdecydowanie politycznym tle rozgrywa się historia skomplikowanej, ale optymistycznej relacji Tośka i Leona. Świetnie napisanej i kompozycyjnie dogranej powieści nie tylko dla młodzieży. Jestem bardzo ciekaw, jak to wszystko się dalej potoczy, bo Poznań być może doczeka się jakiejś swojej nowej tożsamościowej opowieści.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).