Przede wszystkim wkraczamy w świat, w którym literatura jest społecznie istotna. I nie mają nic tu do rzeczy narzekania autora na nową kulturę „telluryczną”, dla której „kultura faustyczna dawno się skończyła. Książki, muzyka, obrazy – to jakieś śmieszne dla nich przeżytki. Epoka odrzutowców i telewizji. I po cóż my się tak trudzimy, kiedy tego i tak nie można będzie ocalić”.
W czasach, o których mowa, wspólnota wierzyła w wagę przekazu literackiego, przeto literatura była ważna. Iwaszkiewicz rozmawiał na jej temat z Chruszczowem i martwił się, że „zwykły czytelnik” nigdy nie pojmie, że najważniejsze w jego tomiku poetyckim („Ciemne ścieżki”) są dedykacje. Władza bardzo liczy się z pisarzami, do tego stopnia, że zbiera na nich teczki, szpieguje, a Jasienicy wręcz ułoży całe życie. Oczywiście, samo w sobie to nie mogło być przyjemne (i nie było), ale świadczyło dowodnie, że to, co tworzy pisarz jest bardzo istotne, a literatura to ważne medium społecznej komunikacji i samowiedzy. Dziś naturalnie pisarz może sobie pisać, co chce i żadnego członka rządu to nijak nie obejdzie (małym wyjątkiem był Jarosław Kaczyński, który w jednym z wywiadów czasu początków IV RP stwierdzał, że władza nie ma zamiaru zakazywać literatury gejowskiej, co jednak implikuje, że potencjalnie taka możliwość istniała, ale łaskawie z niej nie skorzystano).
Jarosław Iwaszkiewicz, „Dzienniki, tom II,
1956–1963”, opracowanie Agnieszka Papieska,
Robert Papieski, Radosław Romaniuk. Czytelnik,
Warszawa, 664 strony,
w księgarniach od 2 marca 2010Zatem w PRL-u pisarz nie był po prostu pisarzem. Bywał swego rodzaju jednoosobową instytucją. A „Dzienniki” Iwaszkiewicza są tego namacalnym dowodem. Na podstawie tego, co pisali i – w pewnym stopniu – jak żyli tacy ludzie jak Iwaszkiewicz, tworzymy dziś narracje wspólnotowe. Czytamy, interpretujemy, kłócimy się. Jako członkowie ideowo-interpretacyjnych wspólnot przyznajemy się bądź nie do pewnych pisarzy-figur. Czasami przeciągamy ich na swoją stronę. Piszemy podręczniki do literatury, które są zawsze w pewnym stopniu podręcznikami polskości.
I w tym momencie – teraz i dziś – pojawia się problem. Kolejne tomy listów i dzienników ludzi pióra pokazują, że pod nietematyzowaną, przezroczystą warstwą heteroseksualnego werniksu kryją się zupełnie inne wątki. A rzecz dotyczy kanonicznych postaci kultury XX wiecznej. Drugi tom „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza jest pod tym względem jednocześnie wyjątkowy i zwyczajny. Główny jego wątek to introspekcyjny obraz miłości do sporo młodszego Jerzego Błeszyńskiego. Opowieść ta nie mogła się pojawić w oficjalnym dyskursie literackim tamtego czasu, czego autor jest całkowicie świadom. Tego nie da się napisać „z tysiąca powodów” (jak wspomina jeszcze w I tomie, pod datą 1 sierpnia 1955). Co oczywiście nie oznacza, że nikt nic na ten temat nie wiedział. Homoseksualna tożsamość wielu polskich pisarzy i ludzi kultury to tajemnica poliszynela, małe ekscytujące tabu, zarodnik niekończącej się litanii małych pączkujących narracji, czyli plotek, czyli symptomów jakiejś prawdy.
Ale jakiej? Istnieje wiele sposobów na oswojenie tej kwestii. Być może warto jednak wybrać najbardziej wymagająca wersję, do czego „Dzienniki” Iwaszkiewicza ewidentnie zachęcają. Homoseksualna opowieść wyłaniającą się z prywatnych zapisków to nie margines dominujących narracji o polskiej kulturze XX wieku, ale potencjalny moment dekonstrukcji, zdolny rozpuścić ich oczywistość. Uznanie homoseksualności za ważny fakt polskiej kultury nie pozostawi innych jej części w nienaruszonej postaci. Zostawmy jednak tę kwestię przyszłym historykom (jeśli oczywiście uda im się wyrwać jakiś europejski grant). W wymiarze praktycznym „Dzienniki” Iwaszkiewicza i tak stanowią problem, co ujawniają niektóre recenzje. Z jednej strony wielki pisarz Jarosław Iwaszkiewicz i jego homoseksualne grzeszki, o których można pisać z niejaką aprobatą nawet w „Rzeczpospolitej”, a z drugiej strony – współczesna polska narracja prześladowcza (z gejem w roli potencjalnej ofiary). Niestety, trzeba umieć te fakty korelować. Inaczej znajdziemy się w pozycji „strasznych mieszczan”, którzy wszystko widzą osobno.
Jarosław Iwaszkiewicz, fot. PAP/CTKPowróćmy jednak do samych „Dzienników”. Iwaszkiewicz jest świetnym diarystą. Co więcej – drugi tom jego zapisków tworzy tak naprawdę jedną z najwyraźniejszych polskich powieści (tak, tak – powieści) homoseksualnych XX wieku. Tą, której Iwaszkiewicz nigdy nie napisał w oficjalnej twórczości. Ma się wręcz wrażenie, że autor zrobił to całkiem świadomie. Nie bez powodów pierwsze spotkanie z Jerzym Błeszyńskim jest zapisem, który zamienia się w próbę opowiadania. Nie bez powodu fascynuje go biografia Gide’a i jego „szczerość”, na którą w tekście literackim sam nie może sobie pozwolić. Kto wie, może Iwaszkiewicz celowo zrobił psikusa literaturoznawcom i zamiast „poetyki niewyrażalnego pożądania” (formuła Germana Ritza) wybrał „poetykę wyrażonej miłości”? W prezencie pośmiertnym.
Naczelny wątek drugiego tomu „Dzienników” układa się bowiem w opowieść o wyraźnej strukturze, którą napisało samo życie, ale ręką Jarosława Iwaszkiewicza. Idealnie wkomponowuje się ona w modernistyczne homoseksualne imaginarium. „Nowa miłość Starego”[1] to Jerzy Błeszyński, młodszy o ponad trzy dekady robotnik, ale również poeta amator. Ich relacja przyjmuje wzór rodem ze starożytnej Grecji, która stanowiła w tym względzie model dla każdego szanującego się modernisty. Stary Poeta i piękny, młody chłopak. Pierwszy inicjuje drugiego w „wyższą” kulturalną sferę (co widoczne jest zwłaszcza podczas ich wspólnej podróży do Kopenhagi), drugi pierwszego w witalność nagiego życia. Teoretycznie. Nad młodym kochankiem wisi bowiem od początku cień śmierci. Błeszyński jest gruźlikiem, jego dni są policzone (umrze, mając 27 lat). Poeta jest w swych odczuciach niewiarygodnie sentymentalny i w wyważony sposób patetyczny. Grę emocji i absurdalne skupienie na z pozoru nieistotnych szczegółach (znane wyłącznie zakochanym) przedstawia bardzo subtelnie. Cielesność i sensualny erotyzm poznajemy właściwie tuż przed śmiercią Błeszyńskiego. Ich pożegnanie jest poruszające. Jednak śmierć nie kończy tej opowieści. Przerabianie żałoby po stracie, powroty w snach i wspomnieniach nie ustają nawet w kilka lat po śmierci kochanka.
Romans poety z młodym chłopakiem jest też wkomponowany w całą skomplikowaną siatkę emocjonalną. Iwaszkiewicz ma żonę, którą kocha i która daje mu poczucie stabilności. Błeszyński ma żonę, z którą się rozwiódł. Ma też kochankę. Obaj mają dzieci. Iwaszkiewicz dodatkowo wnuka. Jakimś cudem to wszystko się toczy.
Już wcześniej można było przeczytać w różnych periodykach fragmenty „Dzienników”, czyli strzępy tej opowieści. A jednak lektura całości daje poczucie obcowania z narracją niezwykłą. Nic dziwnego – jest pisana ręką znakomitego stylisty (chyba najczęściej występującym słowem jest tu przymiotnik „piękny”, a jednak w żadnym kontekście nie brzmi on banalnie, co może się udać tylko genialnym modernistom).
Jednocześnie „Dzienniki” to znakomity materiał dla historyków kultury, którzy mieliby ochotę pochylić się nad wzorami rodziny, społeczeństwa, płci i klas. Iwaszkiewicz na przykład zupełnie nie wyobraża sobie związku dwóch mężczyzn, zwłaszcza w tym samym wieku, którzy chcieliby tworzyć rodzinę. To nie mieści się w obrębie jego horyzontu poznawczego. I zapewne nie jest tu jedyny. Homoseksualność jest dla niego niemal synonimem sztuki, niejawnym kodem porozumienia pomiędzy wyrafinowanymi artystycznie mężczyznami. Dla niego samego inicjacja w tak rozumianą homoseksualność (i w sztukę jednocześnie) dokonała się dzięki Karolowi Szymanowskiemu. Żaden inny rodzaj wspólnoty losów czy poczucia solidarności się tu nie pojawia. Z tej perspektywy lepiej widać, że „gej” jest fenomenem nie tylko późniejszym, ale również inaczej antropologicznie skonstruowanym. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że „gej” jest wyrazem swoistej demokratyzacji homoseksualności. Jednocześnie warto pamiętać, że według samego zainteresowanego przed wojną „koloryt epoki” był zupełnie inny niż w PRL-u, a homoseksualna tożsamość dużo lepiej komunikowalna (i to nie tylko z powodu „całkowitej otwartości” Szymanowskiego i gadatliwości Lechonia). Oczywiście Iwaszkiewicz mówi o swoim środowisku, o ludziach ze sporym kapitałem kulturowym. Czy nie byłoby zatem ciekawie zastanowić się, w jaki sposób homoseksualny sekret funkcjonował w kręgach artystycznych? Powstałaby z tego fascynująca książka, choć nie wszystkie materiały są w pełni dostępne. Listy Iwaszkiewicza do Miłosza, jak się dowiadujemy z przypisów (bardzo porządnych i bardzo rozbudowanych), będą mogły być opublikowane dopiero 50 lat od śmierci tego ostatniego. Zatem całkiem możliwe, że tego nie dożyjemy.
Jarosław Iwaszkiewicz nie doczekał się do tej pory porządnej biografii i łatwo domyślić się dlaczego. Z kolei „Dzienniki” i romans z Jerzym Błeszyńskim to materiał na znakomity film. Andrzejowi Wajdzie oddaję pomysł za darmo.
[1] Po szczegóły nie wyłącznie faktograficzne odsyłam do znakomitego artykułu Grzegorza Piotrowskiego, „Nowa miłość Starego. Jarosław Iwaszkiewicz – Jerzy Błeszyński”, w: „Lektury płci. Polskie (kon)teksty”, red. Mieczysław Dąbrowski, Warszawa 2008.