23 maja 1957 roku Jarosław Iwaszkiewicz odnotowuje w „Dziennikach” jednopojawieniową kometę Arenda-Rolanda – „znikła dziś z oczu, aby już n i g d y nie powrócić do naszego układu. Co to znaczy?”. To jedyny wpis tego dnia, łatwo go w ogóle nie zauważyć między kolejnymi partiami drobiazgowo opracowanych przypisów. Za to, jeśliby szukać obrazu, symbolu, który możliwie szeroko – a zarazem efektownie – obejmowałby myśli Iwaszkiewicza zapisane w kilku gładkich zeszytach w latach 1956-63, poruszająca się po orbicie hiperbolicznej Wielka Kometa z 1957 roku spełniłaby tę rolę najlepiej. Przemijanie chwil, bolesna jednorazowość zdarzeń, pozornie banalny upływ czasu pozostają przecież głównym tematem tych zapisków, które z innego zupełnie powodu wywołują sensację.
Jarosław Iwaszkiewicz, „Dzienniki, tom II, 1956–1963”.
Opr. Agnieszka Papieska, Robert Papieski, Radosław Romaniuk.
Czytelnik, Warszawa, 664 strony, w księgarniach od 2 marca 2010Rzeczywiście, opowieść o wielkiej miłości autora do Jerzego Błeszyńskiego – zwanego z czułością Jurkiem – wypełnia w „Dziennikach” co najmniej połowę miejsca. Ale sam fakt, że jest to wprost nazwana miłość mężczyzny do mężczyzny, nie do kobiety, choć oczywiście doniosły w dziejach literatury polskiej – i przez to dla krytyków dodatkowo interesujący – nie sprawia przecież, że opowieść miłosna uzyskuje inną literacko formę. Tym, co ją wyróżnia, jest natomiast stały i złowrogi szmer przetaczającego się w tle wydarzeń czasu, spotęgowany dodatkowo gruźlicą i umieraniem Jurka. A potem – wspominaniem i rozpamiętywaniem jego choroby i śmierci; wreszcie – powolnym oddalaniem się tych wydarzeń w przeszłość. Przy czym najboleśniejsze są może te momenty, w których Iwaszkiewicz uświadamia sobie, że szczęście z Jurkiem m o g ł o być możliwe. Gdyby nie to, że czas biegnie w jedną tylko stronę, a główną cechą iwaszkiewiczowych chwil jest ich jednorazowość. Trzy dni w Szczecinie na przełomie kwietnia i maja 1958 roku: „pięknie, w dodatku słonecznie, radośnie”; cztery dni w Elizinie – zwanym przez miejscowych „Pasieki” – w październiku tego samego roku: „zapominam, że mam tyle lat...”. Niewiele więcej. Poza tym szarpanina, gwałtowne skoki uczucia, intrygi i ciągły niepokój.
W ogóle jeśli ktoś sądził, że autor „Panien z Wilka” żył statecznie i spokojnie jako znany autor, mąż i ojciec rodziny, doceniona postać kultury krajowej, właściciel sielskiego Stawiska – powinien przeczytać „Dzienniki”. Stawisko jawi się w nich raczej jako miejsce samotności, opuszczenia, rezygnacji ze świata – miejsce „nieludzkie”. Miejsce rozmyślań starego człowieka o śmierci. Nie ma miesiąca, nie ma prawie tygodnia nawet, w którym Iwaszkiewicz nie wspomniałby o tym, że jest umierający. Że ten rok jest zapewne jego ostatnim, że ta dolegliwość go wykończy, że umrze już niedługo przez wszystkich opuszczony. I – choć „Dzienników” za jego życia, o ile wiadomo, nikt nie czytał – autor kokieteryjnie spogląda spomiędzy słów i bardzo chce, żeby czytelnik mu zaprzeczył. My wiemy, że umarł dopiero w 1980 roku i – nie tylko dlatego – jego maniackie skupienie na własnej osobie traktujemy z przymrużeniem oka, a pod koniec tomu – ze zniecierpliwieniem. „To chyba i cała wada mojego pisarstwa, że wszystko tam odczute, a nic nie pomyślane” – przyznaje autor z rzadką na kartach „Dzienników” przenikliwością wobec własnej osoby. Z tego, co „odczute”, z szeregu rozpaczliwych dni, tkliwych refleksji, emocjonalnych rozpraw, wyłania się jednak myśl – o naturze czasu.
„Życie niezmienne – jak zawsze te same zabawy kotka, który jest coraz to inny, a jakby ten sam”. Kotka Koka-kola, która lubiła patrzeć na kapiącą wodę i zdechła 8 marca 1956, skacząc na parapet do miseczki; Bazyli, który wypadł z okna 15 marca 1958 podczas przyjęcia i – jak ku uldze czytelnika informuje przypis – jednak ocalał; Bukasia, którą w 1935 roku Iwaszkiewicz zostawiał w Ornholmie, co wspomina podczas podróży 24 lata później; i Percy Zwierżątkowskaja, sypiająca pod lampą „starego poety”. Czas odmierzają kolejne koty, „coraz to inne, a jakby te same”. Zupełnie jak w pamiętanym jeszcze z lektur szkolnych wierszu „Stary poeta” – tam czas przeszły przybierał formę martwych psów: „nasze martwe ukochane psy / co leżą tu pod kamieniem”.
Codzienną krzątaninę wokół spraw, małe i większe osobiste nieszczęścia i rozpaczliwą samotność, z rzadka zastępują te – zwykle jesienne albo wiosenne – chwile, kiedy Stawisko odzyskuje swoją dobrą moc i poeta wzruszony opisuje z zachwytem aleję lipową („niepostrzeżenie stała sie aleją starych drzew”), pachnącą maciejkę, słowiki w wiklinowych zaroślach. A przecież tak powinno być codzień, bo „wszyscy się uganiają za czymś, zamiast abyśmy razem usiedli na brzegu drogi i patrzyli, jak przemija świat”.
Możemy oczywiście się zastanawiać, czy „Dzienniki” są literaturą, czy życiem, a właściwie – jako że z pewnością, jak każde „Dzienniki”, są po trochu jednym i drugim – ile w nich literatury, a ile życia. Samo rozróżnienie jest dość wątpliwe, pytanie jednak pozostaje interesujące, zwłaszcza w kontekście wspomnianego bohatera tego tomu – Jurka Błeszyńskiego. Z jednej strony bowiem trudno o bardziej wiarygodne opisy uczuć, o bardziej szczere – aż do granicy nudy – wylewy emocji. Czytelnik doświadcza słodko-kwaśnego uczucia włażenia w czyjąś intymność na jego własne życzenie. Wiele zapisanych tu emocji pozostało przecież na zawsze tylko na tych kartkach. Z drugiej jednak strony – pod piórem autora „Sławy i chwały” Jurek staje się postacią literacką. Pewnego grudniowego dnia w Rzymie pojawia się przez chwilę prawdziwy (?) Jerzy Błeszyński: „prosty i zły chłopiec, porwany przeze mnie w wir innych przeznaczeń, w których się połapać nie może”. Iwaszkiewicz, zachęcony perspektywą czytelnika idealnego – nie istniejącego tu i teraz, obecnego jedynie potencjalnie, na dalekim horyzoncie dzieła – daje się porwać dziennikowej nieujarzmionej formie, ale nie traci świadomości, że „jest sobą”, czyli „ma tyle macek do oplątywania pni w lesie życia”. To macki literatury.
Mało w „Dziennikach” relacji z historycznych wydarzeń, życia politycznego kraju, w którym przecież Jarosław Iwaszkiewicz aktywnie uczestniczył, mało rzeczy – jak je nazywa autor – „ogólnych”. „Nie chce mi się nawet odnotować lotu pierwszego człowieka w kosmos” – wyznaje w kwietniu 1961. Odnotowuje za to z uwagą, że czereśnie zakwitły na dziesięć dni przed terminem. Czasem jednak nawet drobiazgi go nie cieszą. Tkwi w osobności od świata, jak „za celofanem” – nie tylko dlatego, że jak powtarza, jest stary. Zderzenie tej obojętności z różnorodną przecież i dla nas ciekawą rzeczywistością lat 60. jest najbardziej bolesne – i najbardziej efektowne zarazem – w podróży. „Od kilku dni siedzimy w Rzymie (...). Chyba tylko po to, żeby skonstatować absolutną vanité tego typu podróży w moim wieku” (Rzym, listopad 1958); „niczego mi się nie chce, nic mnie nie interesuje” (znów Rzym, luty 1962). Wszystko to przecież tylko „masa niezrozumiałego chaosu pokryta wątłą powłoczką porządku, kultury, pozornego szczęścia”.
Dziś nazwalibyśmy to depresją, albo mniej profesjonalnie – dołem. Iwaszkiewicz zapisywał po prostu swój smutek. Prosty smutek, że świat nie ma większego sensu. „To już wszystko?”
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).