„Salto” Tadeusza Konwickiego, które 12 kwietnia zostanie pokazane w ponad dwudziestu kinach w całej Polsce w ramach projektu KinoRP, można śmiało wyjąć z kontekstu peerelowskiego lat sześćdziesiątych. Ta szczególna komedia o Polsce i Polakach zasługuje dziś na coś więcej niż traktowanie jej jedynie jako historycznego przyczynka do twórczości autora „Sennika współczesnego” – powieści, z którą ten film koresponduje.
Nie mamy dziś kina, które dawałoby równie przenikliwą diagnozę charakteru narodowego. Tracimy z oczu samych siebie. Kiedy szukam współczesnych przejawów podobnie gryzącej ironii, nacechowanej osobistą pasją autora, przychodzi mi jedynie na myśl – przy wszelkich różnicach – film Koterskiego „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. On również, jak „Salto”, stanowi karykaturę swojskiego mesjanizmu. Jest krytyką Polaków dokonywaną przez autora na sobie samym.
„Salto” reż. Tadeusz Konwicki, 1965.
DVD, Best Film 2007 „Salto” Konwickiego jest filmem, który da się wyjąć ze swojego czasu. Że tak jest, świadczą wpisy internautów w YouTube, gdzie dziwnym trafem się znalazł. Ktoś pisze: „it's really hypnotizing stuff”, ktoś inny dziękuje po angielsku, bo nie mógł znaleźć tego filmu „u siebie w Hongkongu”. Inny nazywa tytułowe salto z sekwencji końcowej „dekadenckim tańcem życia, w którym ludzie nie potrafią otworzyć się na siebie, są sobie wilkami…”.
„Salto” to taki rodzaj kina – a właściwie filmowego pisarstwa – które tworzy rzeczywistość autonomiczną, umowną, przefiltrowaną przez wspomnienie, mit, sen. Pejzaż sennego miasteczka, prześwietlonego jesiennym słońcem, do którego przybywa Kowalski-Malinowski (Zbigniew Cybulski w skórzanej kurtce i ciemnych okularach), przypomina landszaft z łabędziami, który oglądamy w czołówce. To syntetyczna Polska – Polska Konwickiego – która ma coś wspólnego z Polską Gombrowicza i Mrożka, choć potraktowana jest inaczej i w rezultacie rozgrzeszona.
Oto kraj zastygły, prowincjonalny, jakby wydziedziczony, żyjący w cieniu wojny, znaczony krzyżami, przeniknięty dźwiękiem kościelnych dzwonów, opierający się modernizacji, która nadciąga w postaci gigantycznego kombinatu, wyrastającego groźnie tuż za płotem sadu. Kraj męczeński – którego męczeństwo jest dewaluowane, wystawione na pokaz, nie wiadomo, w którym momencie prawdziwe, w którym oszukane.
Człowiek, który w sadzie na widok Kowalskiego-Malinowskiego zarzuca sznur na gałąź, żeby się powiesić, robi to – jak się okazuje – przed każdym, po to tylko, żeby się nad nim litować. „On nas wszystkich przeżyje” – mówi Dobry Człowiek (Gustaw Holoubek), który sam z kolei dusi w sobie nienawiść: „a ja wam zrobię jeszcze świństwo!”.
Ich doroczne święto – Rocznica („Ale jaka rocznica?” – pyta przybysz. „Nasza”) – odbywa się w zdewastowanej synagodze, służącej za magazyn. Miejscowy Żyd (Włodzimierz Boruński), jedyny ocalały, „fałszywy Blumenfeld”, wciąż ma odruch ukrywania się. Podczas obchodów Rocznicy chce przypodobać się miejscowym, wygłaszając wierszyk. Zbiera oklaski, kłania się w pas.
Wszyscy oni nawzajem przed sobą zabiegają o litość. Potrzebują proroka, uzdrowiciela, mesjasza. W tej roli pojawia się przed nimi Kowalski-Malinowski. Z początku chcą go przegnać, ale gdy okaże się, że potrafi uzdrawiać, otaczają go kultem. Kiedy odkryją jego oszustwo, będą ciskać kamieniami za fałszywym prorokiem. Przypominają wtedy tłum z innego świetnego filmu z tamtej epoki, zrealizowanego w zespole, gdzie kierownikiem literackim był Konwicki: „Pociągu” Kawalerowicza. Tamci również gonili przestępcę, żeby odegrać się za własne krzywdy i niespełnienia.
Cybulski w „Salcie” jest postacią przemieszaną ze swoim własnym mitem. Gra siebie samego w cudzysłowie. Jest idolem, któremu ludzie wierzą, i którym pogardzają. Podobna dwuznaczna aura otaczała za życia Cybulskiego-aktora: był kimś w rodzaju narodowego bohatera, którego w latach sześćdziesiątych „wszyscy mieli dość”.
Postacie samozwańczych proroków, pojawiające się w powieściach i filmach Konwickiego – jak Józef Car w „Senniku współczesnym”, czy Kowalski-Malinowski w „Salcie” – odsłaniają polską potrzebę świętego wysłannika, ojca, wodza, którego autorytetowi się ulega, ale którego z łatwością się obala. Sam Konwicki w swoich książkach i wywiadach stylizuje się na takiego proroka-wieszcza, który raz po raz mruga do nas, zdejmuje maskę i daje do zrozumienia: jestem taki, jak wy!
Tak też mówi Cybulski w „Salcie”, zwracając się do tych, którzy go kamienują: „Przecież ja jestem jednym z was. Mieszkamy w tym samym domu, codziennie wspólnie łamiemy się chlebem, pijemy wodę z tej samej szklanki, razem podnosimy się z dna i chwytamy się kurczowo drabiny prowadzącej do nieba, drabiny, w której nie ma szczebli”. Jak powiada sentencjonalnie Pijak (Andrzej Łapicki): „każdy ma mola, co go szmola”.
Intrygująca postać – ten Kowalski-Malinowski w wykonaniu Cybulskiego. Jedna z jego największych kreacji. Bohater-oszust-zdrajca, którego ścigają w koszmarach, przychodzący do niego z wyrokiem, na przemian, hitlerowcy, AK-owcy i żołnierze Ludowego Wojska. Uciekał przed wszystkimi. Czy był konformistą, antybohaterem, jak Piszczyk z „Zezowatego szczęścia”? Konwicki, jak wiadomo, nie lubił filmu Munka. Uważał (niesłusznie), że z nieszczęsnej ofiary historii robi się tam głównego winowajcę. Dlatego w „Salcie”, wbrew Munkowi, daje swojemu oszustowi i mitomanowi szansę niekłamanego męczeństwa: on naprawdę nosi bliznę na piersi i pewnie ma rację, kiedy mówi: „mnie skrzywdzono”. Choć z drugiej strony, takim jak on krzywda jest potrzebna do życia, ożywają w cieniu zagrożenia.
Kowalski-Malinowski kocha się w Helenie (Marta Lipińska), córce Marii, swojej dawnej miłości. Ta dziewczyna najcelniej ocenia tutejszych ludzi: „Głupie, ohydne miasteczko! Tylko co oni zawinili, że są, jacy są?”. O Kowalskim mówi przenikliwie: „Tacy, jak pan, cierpią, jeśli na ich widok pies nie zamerda ogonem”. A on natychmiast przyznaje jej rację – ma ostrą świadomość siebie.
Helena jest gotowa mu się oddać. On, żeby zyskać jej względy, gra na litość: „Może to śmieszne, ale ja nie miałem jeszcze kobiety”. Ona się śmieje: „Jak to, a żona i dzieci, o których pan mówił?”. Kowalski zmyśla: „To nie moje dzieci”. Nagłym ruchem rzuca Helenkę na łóżko. Całuje. Naraz rezygnuje, chce odejść. I dopiero wtedy powtórnie obejmie dziewczynę, kiedy usłyszy zza okna gwizdanie jej adoratora, Pijaka, który ją wzywa. Przewrotna natura Kowalskiego sprawia, że nie może kochać inaczej, jak pod jakimś zagrożeniem, wbrew czemuś, czy nawet na przekór sobie. Dziewczyna rozszyfrowała go bezbłędnie: „Ty mnie kochasz dlatego, że ja jedna ci nie wierzę!”.
Kowalski-Malinowski jest kimś więcej niż oszustem-mitomanem. Wystarczy spojrzeć w jego chytre oczka, w jego uśmiech, gdy wróży z ręki Cecylii (Irena Laskowska), lub gdy podczas Rocznicy w dawnej synagodze chwyta zebranych za ręce i tańczy z nimi w kółeczko. To po części autoparodia samego autora, Konwickiego. Ich życiorysy zdradzają pewne podobieństwa, jeśli tylko wziąć poprawkę na skłonność Kowalskiego do przesady.
„Ja wiele przeżyłem – wyznaje – w tym kraju to nie nowina. Gdybym napisał, nikt by nie uwierzył. Rządziłem ludźmi i tłukłem kamienie na drogach. Rozdawałem domy i żebrałem o kawałek chleba. Strzelałem do człowieka i mnie duszono pętlą z drutu kolczastego”.
Ślad autobiograficznego wyznania można znaleźć w dialogu Kowalskiego z Dobrym Człowiekiem. Gdy zwierza się mu, że wiecznie ucieka, że się boi, rozmówca wskazuje w stronę wielkiej budowy: „Tam pracują. Może będzie panu lżej?”. Tak właśnie, po wojnie, Konwicki – uciekinier, outsider, niedawny partyzant, który zgubił życiową busolę, żeby na powrót „dotknąć ziemi” – pojechał do Nowej Huty, „tam, gdzie pracują”. I rzeczywiście „tłukł kamienie na drogach”, ale też, w pewnym sensie, „rozdawał domy”. Zgrywając się, mówi prawdę: „Polacy są przecież narodem zgrywusów” – mówi Konwicki, nawiązując z czytelnikiem-widzem przewrotny pakt zaufania, oparty na kłamstwie.
Za kabotyńskimi gestami i minami Kowalskiego-Malinowskiego kryje się coś więcej niż zabieganie o ludzkie względy, choć przecież robi to na swój sposób każdy artysta. Ten Kowalski ma w sobie dziwną siłę. Staje się błaznem ludzi z miasteczka, pokazując im, jak w lustrze, ich własną twarz. Kłamie przed nimi, a zaraz potem ujawnia swoje kłamstwo. Staje się ironicznym prorokiem, który demaskuje za jednym zamachem swoich wiernych i siebie, tworząc grunt pod swego rodzaju komunię grzesznych. Uczy ich na koniec tańca, w którym pokazuje im, jacy są naprawdę.
W tym tańcu partnerzy stają naprzeciw siebie z daleka, nie mogą się zbliżyć, nie mogą się otworzyć, omijają się podejrzliwie, jak przeciwnicy przed walką, raz po raz wyrzucają w górę ręce w patetycznych gestach. „To jest salto!” – taniec naszego wyobcowania, nieporozumienia, naszej wiecznej pozy. Byliby uwierzyli artyście-Kowalskiemu, doszliby do samopoznania, gdyby nie odkryli, że ten prorok nie jest wcale święty, że to tylko „dziwkarz i oszust”. Ścigając go, wrócili do punktu wyjścia. Nic się nie zmieniło.
„Gdy uspokoją się te straszne polityczne czasy – przewidywał Konwicki w rozmowie ze Stanisławem Beresiem w 1984 roku – wówczas «Salto» będzie się tłumaczyło w kontekście etosu Polaka znacznie lepiej niż dziś.
(…) Gdy tak ogromna maska przekłamań politycznych i koniunkturalnych upadnie, wtedy summa Zbyszka w «Salcie» będzie mogła znaczyć całą gamą swoich sensów…”.
I znaczy.