ZOFIA KRÓL: W dwutygodnik.com dyskusja na temat krytyki na Fejsie już się kiedyś pojawiła. Ukazały się trzy teksty, do których możemy dzisiaj nawiązać, żeby mieć narzędzia do dalszej rozmowy. Pierwszym był felieton Łukasza Gorczycy, w którym – dość mocnym gestem – autor stwierdzał, że krytyka artystyczna właściwie już nie istnieje. Winny temu jest, między innymi, Facebook, bo jak napisał Gorczyca: „wspólnota, która lubi, zastępuje samotność rozumienia”. Z jednej strony jest więc krytyk i samotność rozumienia, konieczna do skupienia się na temacie i rzetelnego pisania o pewnych sprawach, a z drugiej – wspólnota, która „lubi”, czyli Facebook i inne internetowe formy wypowiadania się. Autor stwierdzał także, że – być może – krytyka byłaby możliwa, gdyby obok guzika „lubię” był guzik „nie lubię”. Jeśli nie możemy powiedzieć „nie”, to nie mamy wystarczających narzędzi krytycznych. Karolina Plinta, odpowiadając na ten felieton, broniła „facebookowej wrażliwości” i argumentowała, że krytyk musi się, co prawda, mierzyć dzisiaj z innymi okolicznościami, ale że okoliczności te mają sens. Zmuszają go bowiem do zejścia z piedestału, do rozmawiania z ludźmi, do prawdziwej komunikacji i odpowiadania na bezpośrednią krytykę krytyki. Chciałam więc zapytać najpierw Karolinę o to, jak dzisiaj mówiłaby o tej „facebookowej wrażliwości”. Tamta dyskusja odbywała się jakiś czas temu, wiele się zmieniło. Jak to teraz jest?
Karolina Plinta
krytyczka sztuki i felietonistka. Wiceredaktorka naczelna magazynu „Szum”. Współpracuje z korporacją Ha!art, gdzie prowadzi cykl felietonistyczny „Mistrzynie Stylu”. Autorka bloga „Sztuka na gorąco”.
KAROLINA PLINTA: Przeczytałam te teksty przed dyskusją i wydaje mi się, że chyba nadal najbliższy mi jest punkt widzenia, który wtedy zarysowałam – niewykluczone, że wynika to z mojej pokoleniowej perspektywy. Ja po prostu trochę nie umiem już sobie wyobrazić życia poza internetem. To, co dzieje się w nim, jest dla mnie właściwie najważniejsze i nierzadko służy jako inspiracja. Z tego powodu założyłam choćby facebookowy fanpage „Sztuki na gorąco” i przez długi czas byłam bardzo zadowolona z rezultatów tej decyzji. Wiesz, kiedy prowadziłam bloga na blogspocie, miałam wrażenie, że większość komentujących to jakieś niedobitki trolli, które grasowały kiedyś na blogu Banasiaka. A oprócz tego pustka, nuda, brak interakcji – to było dość zniechęcające. A na Facebooku zwracałam się już ewidentnie do innej publiczności, poczułam więc sporą ulgę.
ZK: W trzecim tekście na temat krytyki na Fejsie, który ukazał się na naszych łamach, Kuba Banasiak pisał, że przeceniamy rolę medium. To krytyka może być dobra albo zła – a to, czy jest na Facebooku, nie ma większego znaczenia. Powinniśmy się skupić na samej jakości.
KP: No cóż, jakość tekstu zawsze pozostaje priorytetem. Ale czy medium nie ma wpływu na to, jak wygląda dzisiaj krytyka, z tym już nie mogę się zgodzić. Banasiak kończy tekst tym, że powinniśmy wspierać stare media, bo to umożliwi nam dyskusję na nowo i przywróci centrum, ponieważ krytyka jest na archipelagach. Myślałam o tym w kontekście magazynu „Szum” i wydaje mi się, że to jednak nie jest takie oczywiste, że jeśli założymy pismo drukowane, to automatycznie zostanie przywrócone „mityczne centrum”, do którego tak tęskni Banasiak. Bo w końcu ciągle pozostaje internet, „Szum” także ma wersję internetową i pogodzenie tych dwóch platform wcale nie jest takie łatwe.
Marceli Szpak
nie istnieje. Gdyby jednak istniał, to miałby pewnie z 35 lat, przerzedzone włosy i ciemne worki pod oczami od ciągłego czytania i wgapiania się w ekrany. Składa się tylko z tego, co przeczytał, wysłuchał i zobaczył oraz dziesięciu palców, stukających ciągle w klawiaturę komputera. Prowadzi bloga Masowa Konsumpcja Kultury Masowej.
MARCELI SZPAK: Powrócę do tezy Gorczycy. To nie jest tak, że Facebook zabił krytykę. Pokazał jedynie, jak bardzo ta krytyka jest koturnowa i zamknięta. Widz, po pierwsze, odbija się od dzieła sztuki, po drugie, odbija się od ekspertów, którzy próbują to dzieło sztuki omówić. Trafia na hermetyczny język, którego nie zrozumie, jeżeli nie zrobił krytycznych studiów na temat sztuki. Wszystkie te dyskursy, skierowane do odbiorcy wyrobionego, który ma już jakieś pojęcie, co chciałby znaleźć w sztuce, zabijają krytykę w mediach. A Facebook czy Tweeter pokazują po prostu: „ej stary, masz tu coś fajnego – film, który trwa 15 minut, płytę, której możesz posłuchać”, nikt nie narzuca opinii. Krytyk tymczasem daje ci jakiś ogląd dzieła, chce ci je wytłumaczyć, co jest zupełnie bez sensu. Dajmy ludziom możliwość znalezienia samemu „tego czegoś” w dziele. Krytyk powinien pokazywać, nie omawiać. Na tym polega krytyka w nowych mediach, krytyka facebookowa.
ZK: Czyli krytyk powinien zejść z piedestału, żeby dotrzeć do ludzi?
MS: Ten piedestał był od początku sztuczny. Krytyk nie wprowadza ludzi w świat sztuki, on ją raczej przed człowiekiem zamyka. Narzuca kolejną hermetyczną warstwę, przez którą trzeba się przebić, żeby znaleźć coś fajnego.
ZK: Panie Wojciechu, pan deklarował przed chwilą nienawiść do Facebooka.
Wojciech Orliński
dziennikarz, pisarz. Od 1997 roku publikuje w „Gazecie Wyborczej”. Autor książki „Co to są sepulki? Wszystko o Lemie”, „Ameryka nie istnieje”, relacji z podróży po Stanach Zjednoczonych śladami popkultury, i jej kontynuacji, „Route 66 nie istnieje”, a także opowiadań science fiction publikowanych w „Nowej Fantastyce”. W grudniu ukazała się jego najnowsza książka, „Internet. Czas się bać” (Agora).
WOJCIECH ORLIŃSKI: Nie nazwałbym tego piedestałem. Nie lubię wszystkiego sprowadzać do zastanawiania się nad tym, co wynika dla krytyki z tego, że funkcjonujemy w ustroju kapitalistycznym. Niemniej jednak dla krytyka oznacza to, że istnieją potężne siły, które bardzo by chciały, żeby pisał wyłącznie przychylnie, żeby występował w roli promotora. Właśnie wczoraj dostałem takiego maila, od początkującego PR-owca. W treści maila była prośba o możliwość współpracy w zakresie promocji książek. Najpierw mnie szlag trafił, a potem już bardzo taktownie odpowiedziałem: „Proszę przesłać książkę, może mi się spodoba, to ją zrecenzuję, ale nie zajmuję się promocją. Za promocję odpowiada dział promocji”.
ZK: Ale to chyba problem niezależny od Facebooka?
WO: No momencik, właśnie zależny, ponieważ w samo słowo „krytyka” – proszę zauważyć moją niesłychanie odkrywczą konstatację – jest wpisana krytyka, natomiast w Facebooka jest wpisany nieszczęsny guzik „lubię to” oraz brak guzika „nie lubię tego”, co przecież nie jest przypadkiem. Facebook nie powstał, żebyśmy sobie swobodnie rozmawiali, o czym nam się chce. Tak naprawdę Facebook powstał tylko po to, aby kilku ludzi stało się obrzydliwie bogatymi, a ich sposobem, żeby to zrobić, jest podczepianie się pod mechanizmy promocji. Dlatego wszystkich nas stara się zamienić w wehikuły promocji czegoś tam, w zasadzie wszystko jedno czego. Zalajkujemy coś – to nam się natychmiast pojawi, co jeszcze podobnego możemy zalajkować. Potem nieopatrznie, jeżeli źle sobie skonfigurowaliśmy konto, będziemy wykorzystywani w reklamie społecznościowej tego czegoś, co zalajkowaliśmy, i tak dalej. Zatem Facebook od początku stara się zabić w krytyce krytyczność i zamienić krytyka w „lajkowacza”, stara się nas wszystkich przemienić w wolontariuszy PR-u wszystko jedno czego. A podstawowe zadanie krytyka to bycie krytycznym. Marcel nazywa to piedestałem, ja samoobroną. Wchodzenie na piedestał pozwala zachować w sobie krytyczność. Tak widzę siebie jako krytyka na Facebooku.
ZK: Czyli są same minusy krytyki na Facebooku, czy jednak coś dobrego z tego wynika?
WO: Staram się grać w tę grę. Pisałem o tym wielokrotnie i jeszcze raz to powiem, że jestem na Facebooku tylko i wyłącznie po to, żeby od czasu do czasu, kiedy wydam książkę, napisać „wydałem książkę, kupujcie ją!”.
ZK: No dobrze, to na razie ustaliliśmy, że pana zdaniem na Facebooku nie jest możliwa krytyka w rozumieniu tradycyjnym.
WO: Ten system jest zbudowany po to, żeby ją utrudnić. Nie ma guzika „nie lubię”, bo nie da się na nim zarobić. To nie jest przypadek.
MS: Zamiast guzika „nie lubię” masz pole „komentarz”, w którym możesz wpisać cały esej, kogo ostatnio nienawidzisz – z tego co pamiętam, ostatnio była to na przykład Britney Spears – i spełnić się jako krytyk, jadąc po niej wedle woli. Tylko mało kto to robi. Dyskusje z czyimś wylewem nienawiści po pięciu minutach zaczynają być nużące. Nie masz przymusu klikania lajków i, co najważniejsze, nikt ci nie dyktuje tego, co wybierasz. Nikt ci nie dyktuje tego, co masz lajkować.
WO: Tego jeszcze nie wprowadzili, ale jednak ktoś decyduje, co będzie pokazywane.
MS: Najważniejsze – decyzja krytyczna, czyli że chcesz coś pokazać lub chcesz coś skrytykować – nadal należy do ciebie. Podoba ci się? Dasz lajka. Nie podoba się? Pojedziesz jakimś hejterskim komentarzem.
od lewej: Zofia Król, Marceli Szpak, Karolina Plinta, Wojciech Orliński, Bartosz Żurawiecki
WO: Hejterstwo jest wbrew temu systemowi, zawsze można powiedzieć, że jest naruszeniem warunków świadczenia. Ty też wisisz cały czas pod tym mieczem Damoklesa i kiedyś, jak będę w socjopatycznym nastroju, zgłoszę, że naruszasz warunki świadczenia. Dopóki wszyscy jesteśmy grzeczni i lajkujemy, to jest w porządku. Natomiast każda próba bycia kontrowersyjnym jest tolerowana, jeśli nie przekroczysz pewnej granicy. Nikt przecież nie rozumie tych mechanizmów, co i dlaczego wylatuje z Facebooka. Znana jest historia fanpage’a „Antkowi znowu nie wyszło”. Zupełnie nie wiadomo, za co wyleciał. Być może dla podkreślenia, że znowu nie wyszło, nawet na poziomie meta. A więc to, co wylatuje, jest zagadką. Z przecieków wiadomo tylko, że to są jacyś ludzie z krajów Trzeciego Świata, którzy mają w nosie nasze światy. Kiedyś wyleciał profil tygodnika „New Yorker”, dlatego że był tam rysunek Adamy i Ewy w stroju Adamy i Ewy. Ale wpadłem w dygresję.
KP: W Facebooka wpisany jest populistyczny dyskurs i trzeba o tym pamiętać. Niemniej krytyka już nie może zignorować tego środowiska. Kiedy słyszę, że ktoś nie ma Facebooka, to włosy mi dęba stają na głowie. Przede wszystkim krytyka muszą interesować jego czytelnicy, musi patrzeć, gdzie jest jego odbiorca i jak z nim wchodzić w interakcję. Warto też zauważyć, że na Facebooku pojawiają się bardzo różne profile i strony, także takie o wydźwięku krytycznym. Moja „Sztuka na gorąco” od początku miała być odwróceniem tej logiki „lubienia wszystkiego”. Z drugiej strony, ekscytowała mnie właśnie ta możliwość „zejścia z piedestału”, o której mówił Marceli, ale chyba rozumiem ją trochę w innym sposób. Mnie ten problem interesuje głównie pod kątem językowym, traktuję go jako postulat rezygnacji z koturnowego języka akademickiego i próbę odpowiedzi na aktualną „internetową rzeczywistość”.
ZK: To może zejdźmy na chwilę do poziomu praktyki krytyki na Facebooku. Bartosz, ty z jednej strony jesteś bardzo aktywnym recenzentem filmowym „papierowym”. Z drugiej strony – internetowym, masz swojego bloga, którego linkujesz z Facebookiem, na którym się wypowiadasz. Jak to wygląda w praktyce? Czy oddzielasz materiały, które pójdą tu, a które tam? Co jest dobre na Fejsa, a co nie jest dobre na Fejsa?
BARTOSZ ŻURAWIECKI
krytyk filmowy, pisarz. Współpracuje m.in. z „Filmem”, „Przekrojem”, „Repliką”, portalami wp.pl i onet.pl. Autor powieści „Trzech panów w łóżku, nie licząc kota” i „Ja, czyli 66 moich miłości”.
BARTOSZ ŻURAWIECKI: Przysłuchuję się waszej dyskusji i zastanawiam się, czy nie strzelacie ze zbyt dużych armat. Ja się nie czuję krytykiem na Facebooku. Jestem krytykiem wtedy, kiedy mi płacą, żebym był krytykiem. Na Facebooku jestem prywatnie.
ZK: Ale żeby ci płacili, musisz być na Facebooku. Bo jak cię nie ma, to następnym razem nie dostaniesz zamówienia.
BŻ: Trochę to się przesuwa, owszem. Na przykład mój blog, który jest na stronach „Ale kino”, skasował forum i przeniósł je na Facebooka. Jeśli zaś chodzi o te wszystkie mechanizmy – których nie jesteśmy w stanie przeniknąć i na które nie mamy specjalnego wpływu – ja bym się z tym pogodził i nabrał dystansu. Może trzeba wykorzystywać Facebooka czysto utylitarnie? Daję znać, że żyję, że coś napisałem. Potem patrzę, ile jest lajków i to łechce moją próżność albo odwrotnie, jak lajków nie ma, to wpadam w ciężką depresję. Na początku przeczytałaś fragment felietonu Gorczycy, o „samotności rozumienia”. Ja samotności rozumienia miałem już w swoim realnym życiu sporo. Dla mnie Facebook jest płaszczyzną komunikacji ze znajomymi, nieznajomymi, z czytelnikami – nawet jeżeli ta wspólnota jest powierzchowna i ogranicza się do klikania „like”. Żyjemy w kulturze, która mówi nam, że wszystko musi być głębokie, wysokie, pisane wielkimi literami i przez to ma mieć lepszą jakość od tego, co na powierzchni. Być może potrzebna jest weryfikacja tego podejścia, weryfikacja podziału na kulturę czy działania wysokie i niskie?
ZK: W tym kontekście Facebook ma sens. Zastanawiam się też nad tym, jaka jest polska specyfika używania Facebooka w krytyce. Może w polskiej rzeczywistości potrzebujemy tego, żeby zamiast „samotności rozumienia” mieć wspólnotę lubienia?
BŻ: Mnie się wydaje, że jesteśmy społeczeństwem, które generalnie nie lubi niczego, a zwłaszcza samych siebie. Ja też mam coś takiego w swojej mentalności, że trzeba to „nie” zawsze powiedzieć, nawet jak się czuje coś innego. Facebook może mieć w sobie pozytywną moc jednoczenia ludzi. Nawet jeżeli w sposób powierzchowny i wokół przelotnych zjawisk, to mimo wszystko daje jakąś pozytywną energię.
MS: Zejście z piedestału, napisanie czegoś konkretnego o filmie czy książce w 140 znakach, jest czymś, co pomaga zbliżyć ludzi do sztuki. Nie o każdym dziele trzeba pisać esej. Ten limit jest narzędziem, które ogranicza gadulstwo. My wszyscy, piszący za pieniądze, mamy zboczenie, że każdy znak więcej to grosik do skarbonki. Napiszę na 10 tysięcy znaków, to zarobię na tym więcej niż na tekście na 5 tysięcy. Tymczasem o 90 procentach dzieł sztuki da się powiedzieć pięć konkretnych zdań. W środowisku, które wytwarza się dookoła profilu czy strony, trafiasz do konkretnych ludzi z konkretnym przesłaniem. Zachęcisz 5-10 osób? Ok, twoja rola jako krytyka jest już spełniona, oni piszą swoje tweety, czy blipy, dzieło idzie dalej.
KP: Ja jednak inaczej wyobrażam sobie rolę krytyka… Na przykład krytyka popularyzatorska zupełnie mnie nie interesuje. Uważam, że jest to raczej zadanie dla instytucji promujących sztukę, ewentualnie dla krytyków wypowiadających się poprzez media wysokonakładowe. Mogłabym oczywiście zajmować się tego rodzaju krytyką, ale pod warunkiem że zostałabym do tego specjalnie zatrudniona przez muzeum – wtedy ok, mogę robić filmy na YouTube i tłumaczyć, o co chodziło kiedyś Duchampowi. Teraz jednak piszę dla magazynu branżowego i dość niszowej strony, jaką jest Ha!art, moje interesy są więc inne, staram się raczej wzbudzać dyskusję o sztuce, niż ją zagłaskiwać…
ZK: Właśnie. A „Krytyk na Fejsie” to hasłowe pojęcie. Nie chodzi tylko o Facebooka, ale o media społecznościowe i nowe formy komunikacji, które są w tej chwili dostępne. Wspominaliście też o Twitterze i YouTubie jako narzędziach. Czy dzięki tym możliwościom możemy znaleźć nowe formy wypowiedzi, które pozwolą nam mówić nowe rzeczy?
KP: Dla nastolatka Facebook czy YouTube to teraz najbliższe i najłatwiejsze środowisko. Jeżeli chce się uprawiać krytykę promocyjną, przybliżającą różne zagadnienia, to wtedy takie formy są moim zdaniem najlepsze, żeby docierać do młodszych czytelników. I wtedy jest to zupełne zejście z piedestału, mówienie od podstaw, praca prospołeczna.
ZK: A jak to jest z Twitterem? To jest forma, która zachowuje facebookową skrótowość, ale jednocześnie nie ma tego całego hejtowania, lajkowania i komentowania.
WO: Wydaje mi się, że Twitter nie ma większego przełożenia promocyjnego, więc go olewam.
ZK: A gdyby płacili za recenzje na Twitterze?
WO: To wtedy oczywiście. Choć nie cierpię tej idiotycznej, odgórnej formuły, że trzeba się ograniczyć do 140 znaków. To tak ohydnie wygląda, kiedy ludzie skracają swoje wypowiedzi, żeby zmieścić się w limicie znaków. Rzygać się chce.
ZK: A jak jest z prywatnością krytyka na Facebooku? Było kilka takich afer, które uświadomiły nam, dlaczego to może być problemem. Jak historia Ewy Wójciak, która napisała o papieżu Franciszku, że „okazał się być chujem”. Maciej Nowak również potrafił wrzucić bardzo kontrowersyjne rzeczy na Facebooka, co niekoniecznie się dla niego dobrze skończyło. Czy kiedy wrzucacie coś na Facebooka, to macie świadomość, że robicie to zupełnie publicznie, czy są jeszcze momenty, kiedy mówicie do grupy przyjaciół?
WO: Istnieje zasada – nie pamiętam, kogo teraz cytuję, ale to są bardzo mądre słowa – „jeśli coś byłoby dla ciebie krępujące, gdyby zostało wyświetlone na ekranie na Times Square, to nie wrzucaj tego na Facebooka”.
BŻ: Ja bym nie przeceniał zainteresowania Facebooka naszą intymnością. Nawet jeśli na Times Square by to wyświetlili, mało kto by zrozumiał, chyba że zostałoby przetłumaczone. Tylko po co? Nowak czy Wójciak sprawują różne funkcje publiczne, są uzależnieni od władz, które mogą ich odwołać czy dać im naganę. Wtedy trzeba się pewnie bardziej pilnować. Natomiast ja – nie wiem, może jestem naiwny – nie mam poczucia, że moja intymność czy prywatność jest zagrożona przez to, że jestem na Facebooku i że ktoś w Ameryce mógłby to wykorzystać przeciwko mnie. Nie robię też niczego, co byłoby przeciwko prawu, żebym się musiał tak pilnować.
ZK: Nie chodzi tylko o to, jak ktoś może wykorzystać to, co pisze krytyk, ale też – jaką ta forma daje możliwość ekspresji. Nowak, pisząc na Facebooku, że przedstawienie jest gówniane, robi coś, czego nigdy by nie zrobił w felietonie. A jego wypowiedź z Facebooka jest cytowana przez prasę i robi w innym medium wrażenie niekompetentnej. Na Facebooku można powiedzieć to, co byśmy powiedzieli na korytarzu po wyjściu z teatru.
KP: Patrząc na to tylko z negatywnej strony, muszę się zgodzić – tak, Facebook kryje w sobie wiele niebezpieczeństw i łatwo na nim przekroczyć granice savoir-vivre’u. Ale z drugiej strony, możliwość pokazywania się z bardziej prywatnej perspektywy na Facebooku można wykorzystywać także w pozytywny sposób – jeśli się wie, jak to robić mądrze. Dobrym przykładem jest profil Moniki Olejnik, która kapitalnie potrafi kreować swój wizerunek: wrzuca zabawne komentarze, ale także zdjęcia bardziej prywatne albo takie, które prezentują jej pracę zza kulis, co spotyka się z dość dużym aplauzem wśród jej fanów. Nie przekracza jednak pewnych granic, jej zdjęcia nie są intymne.
WO: Mnie nie chodzi o jakieś niesłychanie szpiegowskie historie, ale lapsus Ewy Wójciak przysłużył się Facebookowi. Większy ruch na profilu, więc można było wyświetlić jakąś reklamę, która tam pasowała. Maciej Nowak też jest osobą, w kontekście której można pokazywać różne reklamy, niekoniecznie związane z teatrem. Pamiętajmy, Facebook to jest biuro sprzedawania targetowych reklam, a my jesteśmy wolontariuszami w tymże biurze.
ZK: Ale mamy z tego swoje profity, wypłacane w twardej walucie. Więc to nie jest do końca wolontariat.
WO: Jednak trzeba się pomęczyć, żeby więcej z tego wyjąć niż włożyć. Dlatego staram się stawiać bierny opór temu systemowi i ulegać tylko tam, gdzie nie mam wyjścia z przyczyn zawodowych.
MS: Jest na to prosty sposób. Można nie być w internecie. Mnie osobiście nie ma internecie. Jest Marceli Szpak, czyli konstrukt wymyślony tylko po to, żeby być w internecie, i on nigdzie indziej praktycznie nie istnieje.
WO: Dwadzieścia osób kliknie, zgłosi to i kasujemy.
MS: To założę sobie profil „Marceli Szpak 2”.
WO: Szlag trafi całą twoją książkę danych teleadresowych.
MS: Tak samo mnie znajdą, jak znaleźli pierwszy profil Marcelego Szpaka. Nie ma tragedii. Jeżeli nie istniejesz prywatnie w internecie, nie boisz się, że wyświetlą cię na Times Square. Po prostu wrzucasz coś do internetu i to sobie istnieje. Możesz wytworzyć markę dookoła pseudonimu i działać jak normalna osoba, ale sam jesteś kryty.
ZK: Wracając do krytyki, co byś, Marceli, powiedział na temat przesunięcia tej granicy kompetencji krytyka na Facebooku? Czy możesz na Facebooku, jak Nowak, powiedzieć, że coś jest gówniane i to będzie OK?
MS: Mnie zastanawia, dlaczego media wciąż boją się takich opinii krytycznych. Jestem w stanie wytłumaczyć to sobie tym, że są uzależnione od reklamodawców, kasy, kaprysów redakcji i naczelnych. Natomiast Facebook cię z tego wyzwala, możesz powiedzieć, co tylko chcesz. Gdyby w mediach były ożywione dyskusje na temat sztuki czy muzyki – nie koturnowe, hermetyczne dyskusje prowadzone skomplikowanym językiem przez panów magistrów, doktorów czy doktorantów, tylko po prostu normalne dyskusje o sztuce, gdzie ludzie biorą się za łby, bo to ich interesuje – to wtedy nie byłoby zaskoczenia: „o mój Boże, nikt już nie czyta naszych inteligenckich czasopism i wszyscy poszli na Facebooka”.
ZK: A może najlepszą formą jest jakieś połączenie tych dwóch modeli?
KP: Ja nie mam problemu z tym, żeby w krytyce istniały różne modele i formy wypowiedzi. Potrzebne są zarówno teksty akademickie, jak i publicystyczne, które nie boją się zejść „do poziomu fejsbuka”. Myślę, że środowisko artystyczne ma bardzo duży problem, żeby to zrozumieć, i właśnie dlatego dzisiaj krytyka i publicystyka artystyczna jest w zasadzie martwa. To znaczy, tekstów o sztuce powstaje dużo, ale 90% z tego nie jest w ogóle czytane – to jest zresztą problem ogólnoświatowy, opisał go kiedyś James Elkins. Stąd też moje podejście demokratyczne i chęć wejścia w interakcję z czytelnikiem. Ja po prostu chcę, żeby moje teksty były ciekawe dla innych i wzbudzały dyskusję. Interesuje mnie sytuacja rozmowy, a nawet kłótni, a nie monologu wygłaszanego zza katedry.
MS: Dwutygodnik.com jest całkowicie zamknięty na dyskusję. Brak komentarzy pod tekstami sprawia, że teksty wyglądają, jakby wisiały w próżni. Czasem coś się dzieje na Facebooku, ale strona jest statyczna. Przechodzisz na tekst, i tyle.
ZK: Na innych portalach dyskusje i komentarze pod tekstami są zwykle podłączane do Facebooka.
KP: Mnie bardzo podoba się sposób, w jaki podłączone są komentarze z Facebooka na stronę „NaTemat”. Widziałam to rozwiązanie także na kilku innych portalach, także bardziej branżowych, np. na „Popmodernie”. Starałam się przekonać do tego redaktorów „Szumu”, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Myślę, że może to wynikać z niechęci do trollingu, dość powszechnego jeszcze przed erą Facebooka, kiedy można było komentować anonimowo. Zastanawiam się jednak, czy można mówić o takim trollingu dzisiaj, skoro już nie jesteśmy anonimowi w internecie? W końcu Facebook, oprócz tego, że jest platformą wymiany informacji, jest narzędziem nadzoru i wewnętrznej cenzury, więc chyba powinien sprawiać, że bardziej kontrolujemy się mentalnie i nie zamieścimy jakiegoś komentarza, jeżeli jest głupi. W praktyce to jednak wychodzi różnie…
BŻ: Możliwość bieżącego komentowania różnych rzeczy sprawia, że zmieniają się proporcje. My, krytycy, musimy się teraz streszczać do zdania, że coś było gówniane, do 140 znaków, a czytelnicy, którzy mają w sobie niespełnioną pasję pisania, piszą coraz dłuższe komentarze. Mam na blogu taką panią, która zawsze zamieszcza kilka komentarzy – ponieważ jeden nie może przekraczać 1000 znaków – i opowiada o swoim życiu, problemach, luźno się odnosząc do mojego tekstu. Zresztą może to dobrze, jeśli mój tekst coś wyzwala, nawet jeśli nie do końca to, co sobie założyłem. To, co dzieje się pod tekstem, często jest ciekawsze niż sam tekst krytyczny.
ZK: Facebookizacja krytyki jest jednym, a drugim – proces odwrotny, czyli wpływ krytyki na Facebooku na samą krytykę. Jak to, co piszesz na blogu, którego wrzucasz na Facebooka i tam rozmawiasz z czytelnikami, wpływa na twoje teksty, które są pisane tradycyjnie. Czy to zmienia mentalność krytyka?
BŻ: Moje pisanie zawsze kształtowane jest przez medium, do którego piszę. Jeżeli mam napisać recenzję do 2 tysięcy znaków, to muszę ją tak skonstruować, żeby się w tym zamknąć. Jeżeli wrzucam coś na Facebooka, to też musi być to zwięzłe i precyzyjne. Jestem z tego pokolenia, w którym już się nie pisało sążnistych recenzji-esejów. Zawsze raczej była presja, żeby skracać teksty, a nie wydłużać. Przynajmniej w gazetach popularnych i codziennych. Nie czuję więc, by mnie to zubażało.
ZK: Nie chodzi tylko o długość, ale i o bezpośredniość wypowiedzi.
MS: To się przydaje do zrewidowania wstępnych poglądów. Rzucam jakiś pomysł w formie krótkiego komentarza i sprawdzam, jak to działa.
BŻ: Facebook daje też możliwość sprawdzenia – często po nazwisku – kto dokładnie przeczytał twój tekst. W przypadku papieru pisze się trochę w próżnię. W tekstach internetowych, blogowych można sobie pozwolić na większą poufałość.
ZK: Karolina,wspominałaś, że pisanie na blogu wydawało ci się pisaniem w próżnię, bo nie czułaś czytelnika.
KP: Faktycznie, pewnym dyskomfortem było dla mnie to, że w zasadzie nie wiedziałam, kto czyta moje teksty. Jeśli pojawiały się komentarze, to anonimowe, no i oczywiście zawsze mogłam liczyć na obecność wspomnianych wcześniej „starych wyjadaczy”. Czułam się w tym wszystkim jak jakaś Zuzanna wśród starców. Interesujących dyskusji nie było wiele, więc nie miałam problemu, żeby przeskoczyć z bloga na Fejsa.
MS: Ja na blogu też nie mam zbyt wielu komentarzy. Najprostszym sposobem na ich łapanie jest pisanie hejterskie, zjechanie czegoś z góry na dół. Wtedy masz gwarancję, że pojawi się sto osób, które będą dyskutować – ale ja z reguły nie piszę o rzeczach, których nie lubię. Nie mam jednak wrażenia pisania w próżni. Widzę w statystykach, że ludzie wchodzą. Widzę, że płyty, książki, komiksy, które polecam, pojawiają się w kręgu moich znajomych. To działa i nie mam potrzeby bardziej zaangażowanej dyskusji.
ZK: To trochę zależy od tego, co chcemy nazwać krytyką. Dla ciebie, mam wrażenie, krytyka jest w znacznej mierze po prostu selekcją.
MS: Tak, bo stylem krytyki z dawnych mediów jest ustawienie się wyżej: „wytłumaczymy wam, co znaczy to i tamto”. Tymczasem krytyk nie ma najmniejszego wpływu na to, co ludzie sobie z tego wyciągną, cokolwiek by napisał. Za to jego najważniejszą rolą w tym momencie jest znajdowanie interesujących zjawisk w tym całym morzu kreatywności, jakie się pojawiło wraz z internetem.
WO: Złożę tutaj swoje votum separatum. Mam proste wyobrażenie zawodu krytyka. To jest osoba, która pisze o sztuce za pieniądze. W odróżnieniu od osób, które to robią za darmo. I już. Cała kwestia interakcji z czytelnikiem jest o tyle nieistotna, że jeśli zapłacą mi za napisanie o czymś i nikt tego nie przeczyta, wchodzę w to od razu. W czasach bonanzy medialnej, kiedy w Warszawie co chwila uruchamiano jakiś projekt medialny, wiele koncernów miało zerowe numery, które pokazywano do badań fokusowych. To były fantastyczne czasy, bo potrzebowali recenzji do tygodnika, który nigdy nie powstał. Nikt tego nie przeczytał, poza tymi ludźmi, a płacili genialnie. Jeśli o mnie chodzi, to cała moja kariera dziennikarska mogłaby tak wyglądać, mógłbym pisać wyłącznie do zerówek.
BŻ: Ja piszę recenzję jakiegoś filmu nie dlatego, że uważam, że jest dobry albo zły, tylko dlatego, że ktoś ją zamówił. Muszę iść, obejrzeć, napisać i za to dostaję honorarium. Teraz jest coraz mniej takich zamówień. Przy blogu mam większą wolność – mimo że też mi za to płacą – nikt nie zamawia recenzji konkretnego filmu, mogę sam wybierać.
ZK: Banasiak w swoim tekście narzekał między innymi na linkoizację, trollizację i archipelagizację życia krytycznego w internecie. Czy krytycy dzięki mediom typu Facebook kontaktują się między sobą? Czy media społecznościowe pomagają w dyskusji wewnątrz środowiska?
KP: Myślę, że ten zastój w krytyce artystycznej, o którym pisał Banasiak, niekoniecznie był rezultatem negatywnego wpływu internetu. Jest to raczej wynik bardzo konkretnej sytuacji – podupadnięcia pisma „Obieg”, niegdyś bardzo znaczącego, a które, działając pod auspicjami Zamku Ujazdowskiego, razem z nim weszło w fazę kryzysu. W związku z tym na gruncie krytyki artystycznej powstało puste pole, które mogło zostać wypełnione przez nowe medium, nadzorowane przez odpowiednio kreatywnych redaktorów i nieobarczone problemami instytucjonalnymi. A co do Facebooka jako miejsca, gdzie może powstać jakaś debata nowego typu… Hm, przede wszystkim jest to komunikator, który sam w sobie nie napędza dyskusji o sztuce.
ZK: Czyli Facebook nie podgrzewa debaty na różne tematy między krytykami?
KP: Nie wydaje mi się. Jest platformą, która daje nowe możliwości, ale jeżeli teksty krytyka są mdłe, to nie będzie żadnej dyskusji. Wszystko zależy od dobrego redaktora naczelnego i pomysłu na pismo.
WO: To w dużej mierze zależy od kręgu znajomych. Poza treściami, które są w oficjalnym obiegu – z atrybutem „public”, są jeszcze wpisy z atrybutem „tylko dla kręgu przyjaciół” plus pośrednia forma, czyli „friends of friends”. W naszym kręgu wiemy na przykład, że znajomy wczoraj skończył pisać powieść. I wiemy to tylko my, bo jeszcze nie jest to publiczne. Ja też pracuję nad większym projektem, którego fragmenty wrzucam jako próbne balony, żeby zobaczyć, jak zareagują na to moi friendsi, ponieważ w starannie pielęgnowanym ogródku „moich znajomych” znajdują się ludzie, których opinie sobie bardzo cenię.
BŻ: Facebook podgrzewa różne dyskusje, ale niekoniecznie wokół tekstów, raczej wokół pewnych faktów i zjawisk. Na przykład kiedy werdykt po Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni był w kilku punktach kontrowersyjny dla środowiska krytycznego. Nagrodę dostał Jacek Bromski, istnieje pewne podejrzenie, że dostał ją z powodów niekoniecznie merytorycznych. Od razu powstała grupa na Facebooku „Nagroda za scenariusz”, gdzie można prowadzić dyskusję wokół kryteriów przyznawania nagród na Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni. Myślę, że Facebook przyczynia się do przyspieszenia różnych afer medialnych.
MS: Jeśli biorę pod uwagę dwa środowiska, które mnie najbardziej interesują, czyli komiksowe i muzyczne, nie mam innego wyjścia – jeżeli chcę porozmawiać z innymi krytykami, to jestem skazany na internet. Wszystkie dyskusje na temat komiksów i muzyki dzieją się w internecie. Jeżeli trafiają do prasy, to są już przeżute, przemielone. Prawdziwa dyskusja dzieje się miesiąc wcześniej w sieci, zanim ktoś to powyławia i pozbiera z tego koherentny tekst.
Głos z publiczności 1: Większość z państwa używa słowa „krytyka” w dość wąskim znaczeniu – jako zjebywanie dzieła. Mówicie też państwo tutaj o sobie z lekkim narcyzmem. Przez jakiś czas miałam wrażenie, że ta dyskusja zmierza do stwierdzenia, że Facebook zmusza do spuszczenia z tonu, ale niektóre wątki pokazują, że jest wręcz przeciwnie. Czy są państwo w stanie zejść trochę z tej protekcjonalności w stosunku do swoich odbiorców?
KP: Określanie krytyki jako „zjebywania dzieła” jest bardzo negatywnym uproszczeniem i w zasadzie mam ochotę zaprotestować wobec takiego stawiania sprawy. Dla mnie krytyka jest przede wszystkim nauką samodzielnego myślenia. Więc jeśli uznamy to za przejaw miłości własnej, to owszem, jestem narcyzem – chcę uchronić resztkę swojego rozumu w czasach „wspólnoty lubienia”. Jeśli krytykuję jakieś dzieło, to niekoniecznie oznacza, że chcę w ten sposób zamanifestować własną elitarność – tym bardziej jeśli używam do tego celu „języka z Fejsa”. Jest raczej na odwrót, używam takiego a nie innego języka, bo chcę rozbić iluzję elitarności, pod jaką często ukrywa się sztuka, także ta niskich lotów.
BŻ: Facebook w ogóle jest bardzo narcystyczny. Nagle wszyscy jesteśmy bogami. Krytyk nie jest tu żadnym wyjątkiem. Ktoś, kto wrzuca zdjęcia swojego dziecka i domu, też jest narcyzem. A co do krytykanckiej roli krytyki – myślę, że wymuszają ją media. Chcą szybkiego komunikatu, gwiazdek, wypowiedzenia się jednoznacznie: „lubię”, „nie lubię”. W tej sytuacji Facebook, czy blog, dają możliwość pobawienia się tą konwencją, spojrzenia w szerszym kontekście na to, jak dzieło funkcjonuje we współczesnym świecie.
WO: Ja w ogóle nie wierzę w interes „schodzenia z piedestału”. Tego typu dyskusje przewijają się regularnie na moim blogu, odkąd go prowadzę, już wiele lat. Często spotykam się z zarzutem, że się wywyższam wobec swoich dyskutantów, podczas gdy powinniśmy być wspólnotą. Tego typu dyskurs jest, jak sądzę, owocem PR-u cybernetycznych korporacji, które zarabiają obrzydliwe pieniądze i usprawiedliwiają to hasłami o równości. Otóż wtedy odpowiadam, że relacja: gospodarz bloga a komentator bloga, jest z założenia relacją asymetryczną. To znaczy, ty przyszedłeś do mnie, nie ja do ciebie, więc ty się zachowuj. Z jakiegoś powodu krytyk jest osobą, którą czytają inni. Gdyby to narysować, byłby to hub, czyli taki węzeł, do którego schodzi się więcej strzałeczek niż do innego węzła. Tak samo działają algorytmy, które decydują w Googlach, czy coś pokazywać wyżej czy niżej. W sieciach społecznych zawsze jedni są czytani, a inni nie.
Głos z publiczności 2: Facebook pełni rolę informacyjną i ta forma dostępu do informacji po prostu ułatwia życie. Czy krytyk, który ulega modzie na lajkowanie i komentowanie, nie boi się, że pojawi się więcej krytyków niż tematów?
MS: Już jest więcej krytyków niż tematów, tak samo jak więcej jest artystów niż tematów. Ale to jest coś, co powstrzymuje przed piedestałem. Nie da się sobie zagarnąć wieszczej roli, kiedy jesteś głosem jednym z miliarda.
WO: Ja nie rozstrzygam tego, który z nas jest wyżej, ale gdzieś w Palo Alto i Mountain View siedzi konkretny parametr, przyznany mi i tobie przez te dwie wielkie korporacje. Ktoś z NSA [National Security Agency] mógłby sprawdzić, który z nich jest ważniejszy, który jest hubem. To zresztą iluzja dobrowolności, że ktoś tak po prostu wybrał Marcelego Szpaka jako swojego ulubionego krytyka. On go lubi, bo na początku dano mu tylko trzech do wyboru, bo wiadomo, że mniej więcej takich gości lubi i najlepszy z nich był Szpak.
ZK: Co będzie za kolejne 3-4 lata? Zjedzą nas korporacje i wszystko będzie coraz bardziej komercyjne czy będziemy coraz bardziej wspólnotą, która potrafi na Facebooku rozmawiać? Czego się spodziewać?
MS: Tego samego, bo to będzie rosło. Dyskusje internetowe będą z czasem traktowane równorzędnie z dyskusjami głównego dyskursu medialnego.
WO: Pojawiła się też pierwsza generacja krytyków, którzy istnieją wyłącznie dzięki serwisom internetowym. Największa polska gwiazda YouTube’a ma krytykę wręcz w nazwie. To inny rodzaj medium i panuje w nim inna estetyka. Napisałem hejtersko-prześmiewczy felieton, gdzie pokazałem porażkę Szymona Majewskiego, który myślał, że jeśli jest gwiazdą TVN, to będzie też gwiazdą YouTube’a i dostał mukę na przywitanie. Nie jest aż tak źle, żeby nikt go nie odwiedzał, ale statystyki ze szczególną złośliwością pokazują, że to jest świat innych gwiazd, innych krytyków – czysto internetowych. Ten świat też jest szalenie scentralizowany. Nadzieja, która jest nam powtarzana prawie od 20 lat, że internet wszystko zdecentralizuje, cały czas się nie sprawdza. Jeżeli więc miałbym powiedzieć, co się wydarzy przez następne trzy lata, to na pewno nie będzie to decentralizacja i uwspólnotowienie.
BŻ: Mnie martwią tylko kwestie czysto pragmatyczne. Będzie jak będzie, ale kto będzie nam za to płacił? Zmiana, którą możemy różnie nazywać, chociażby dewaluacją zawodu krytyka, powoduje, że coraz trudniej jest z tego zawodu wyżyć. Skoro krytykiem może być każdy, skoro można nikomu za to nie płacić, to po co płacić wyselekcjonowanym krytykom? Może trzeba pomyśleć o przeformułowaniu swojej krytycznej persony, wchodzić w interaktywność, nie tylko internetową, ale też społecznościową, współpracować przy organizacji festiwali czy dyskusji. Jako selekcjoner jakiegoś festiwalu też coś wybierasz, wskazujesz na filmy, które warto pokazać.
KP: To wszystko trochę niepewne. Z jednej strony są jakieś prognozy na temat internetu, ale z drugiej – jest też aktywność użytkowników, zawsze do pewnego stopnia nieprzewidywalna.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).