Archipelag, link, troll.   Krytyka dzisiaj
Zachęta Narodowa Galeria Sztuki

Archipelag, link, troll.
Krytyka dzisiaj

Jakub Banasiak

Jesteśmy świadkami „trzeciej fali”, kolejnego istotnego przewartościowania w polu krytyki artystycznej po 2000 roku

Jeszcze 3 minuty czytania

Tuż przed wakacjami zaproszono mnie na dyskusję odbywającą się w ramach Krakersa, czyli krakowskiego Gallery Weekendu. Panel nosił tytuł „Nie lubię!” i dotyczył aktualnej kondycji krytyki artystycznej (rozmawiali Anna Czaban, Stach Szabłowski, Andrzej Szczerski i niżej podpisany, prowadził Piotr Sikora). Dyskusja szybko zeszła na zasadniczy, jak się okazało, temat: dlaczego, po kilku latach od krytycznego ożywienia, znowu mamy do czynienia z marazmem w polu krytyki? I co może ważniejsze, dlaczego dzieje się tak w dobie nowych mediów: nie tylko blogów, ale także Facebooka, Twittera itp.?

Jak łatwo się zorientować, powyższa diagnoza jest jedynie wrażeniem, choć wrażeniem znamiennym – żeby się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na „twarde” dane. Otóż krytyka artystyczna jest dzisiaj obecna zarówno w dużych mediach masowych (dzienniki, tygodniki), w czasopismach specjalistycznych, jak i na portalach internetowych, w tym na serwisach społecznościowych. Pojawiają się nowe inicjatywy i przetasowania: jest Gablota Krytyki, „nowy” „Arteon” po konserwatywnej konwersji naczelnego, mamy nowe blogi, dwutygodnik.com, stary-nowy „Obieg” i Facebookowe dyskusje. A jednak owo wrażenie – marazmu, rozprężenia, nieistotności kolejnych tekstów krytycznych, braku inspirujących dyskusji – pozostaje dojmujące. Również wśród panelistów, którzy jak jeden mąż mieli kłopot z odpowiedzią na pytanie o ostatnio zaobserwowane interesujące zjawisko z zakresu krytyki (po długich ociąganiach wskazałem nowe inicjatywy: Gablotę Krytyki i zmianę charakteru „Arteonu”, Stach Szabłowski – powieść „W połowie puste”). Natomiast zarówno prowadzący, jak i publiczność, nie mieli problemu z komunikowaniem jednego podstawowego spostrzeżenia: w krytyce mamy zastój. Przynajmniej ja miałem wrażenie pewnego rozczarowania, szczególnie u publiczności, wśród której nie brakowało krytyków i krytyczek. Prowadzący Piotr Sikora szukał remediów w nowych formach wypowiedzi dostępnych krytykowi: wideoblogach czy komunikatorach internetowych.

Jednak – i tu już przechodzę do własnych wniosków i obserwacji - rzecz nie w medium, którym posługuje się krytyk. Zresztą nigdy tak nie było. „Raster” nie był ciekawy dlatego, że ukazywał się na papierze, a potem w sieci, podobnie pierwsza fala blogów i renesans „Obiegu”/obiegu.pl nie wygenerowały nowej krytycznej energii dlatego, że funkcjonowały
on-line, a słabe czasopisma artystyczne nie są słabe dlatego, że powiela się je techniką Gutenberga. Krytyka jest dobra albo zła, koniec – kropka. Ważny tekst może ukazać się drukiem, może w sieci, ale jeżeli tylko dotyka istotnych napięć – wywoła reakcję. Rzecz nie w tym, że krytycy nie nagrywają wideo-blogów ani nie twittują, tylko w tym, że nie znajdują odpowiednich słów do opisu artystycznego status quo. Ale żeby to był tylko kryzys jakości krytyki! Wydaje mi się, że problem jest dużo poważniejszy i dotyczy samej struktury pola krytyki artystycznej, a w konsekwencji – pewnego „mentalu”, „świadomości krytycznej” właściwej naszym czasom. I tu faktycznie medium – czyli internet – ma fundamentalne znaczenie, choć nie w sposób, w jaki chciałby Sikora.

Z pierwszej fali blogów powstałych w 2005/2006 roku nie ostało się niemal nic. A jeżeli blogi te jeszcze wiszą w sieci, to nawet jeżeli z ilością wpisów nie jest tragicznie (tylko słabo lub bardzo źle), to najczęściej autorzy publikują zdawkowe notki, złote myśli, przeklejają noty prasowe, a nawet pojedyncze obrazki. Z „Obiegowych” blogów constans – po dłuższej przerwie – utrzymuje tylko Straszna sztuka” Izy Kowalczyk. Niestety zwalnia nawet prężna jeszcze wczoraj Gablota Krytyki, której ojcowie założyciele od dawna nie wyprodukowali żadnego istotnego tekstu. I tu dochodzimy do pierwszej istotnej obserwacji: wspomniana mnogość, czy wręcz polifoniczność tytułów prasowych, blogów, Facebooka itp. nie skutkuje ożywieniem, ale przeciwnie – wyciszeniem dyskursu krytyczno-artystycznego.

Chciałbym postawić tu tezę, że jesteśmy świadkami „trzeciej fali”, kolejnego istotnego przewartościowania w polu krytyki artystycznej po 2000 roku: pierwszą było pojawienie się witryny raster.art.pl, drugą blogi i nowy internetowy „Obieg”, zaś trzecią jest obecna „archipelagizacja” wypowiedzi i spłaszczenie dyskursu. Zamiast wielogłosu mamy bowiem archipelag niezależnych wysepek, z których każda staje się tak samo ważna. Bo demokratyzacja i rozwój internetu doprowadziły do tego, że tekst zamienił się w link – link do wypowiedzi Doroty Jareckiej pierwotnie opublikowanej w głównym grzebcie „Gazety Wyborczej”, link do wpisu na blogu i link do wydarzeniu na Facebooku. Opozycja pomiędzy „tradycyjnymi” a „nowymi” mediami, jeszcze tak wyraźna przy pierwszej fali blogów, przestała istnieć. Mówiąc wprost, internet wessał tradycyjne media, zrównując je do kolejnych kart otwartych w przeglądarce – pisze o tym choćby Eryk Mistewicz, wskazując, że wszelkie ograniczanie dostępu do treści czasopism i gazet ukazujących się na papierze jest skazane na klęskę: „Don Graham, wydawca »The Washington Post«, podczas niedawnej konferencji technologicznej długo tłumaczył, dlaczego modele zamykające treści to modele wsteczne, nie zaś przyszłościowe; projekty z poprzedniej epoki”. Internet jest demokratyczny do granic, link to link, liczy się
content, znika nobliwa patyna i ciężar gatunkowy „starych” mediów. Nie wchodzimy na konkretne strony, ale po konkretne informacje i teksty konkretnych autorów.

Co ciekawe, przeoczyli to nie tylko „Obiegowi” blogerzy i blogerki (a może tylko, jak niżej podpisany, przenieśli środek ciężkości swojej aktywności zawodowej na inne pole), ale także nowa generacja, która usiłuje wejść w stare koleiny, nie dostrzegając, że funkcjonuje już w zupełnie odmiennej rzeczywistości. Każdy teoretyk nowych technologii powie, że 6 lat to w sieci cała wieczność. Dobrym przykładem jest tu blogerka Karolina Plinta, która dwoi się i troi, żeby wywołać jakiś ferment – publikuje często i gęsto, wrzuca jpg-i i animacje, memy i stosy linków, obraża, polemizuje, jest autoironiczna i dowcipna, słowem – całą sobą krzyczy: „Halo! Ja chcę dyskusji! Odezwijcie się, wiem, że tam jesteście! Co z tą sztuką, do cholery?!”. A tymczasem odpowiada jej... głucha cisza. Bo dzisiejsza krytyka jest właśnie archipelagiem niepodległych wysepek, gett, w których każdy prawi swoje mądrości: krytycy gazetowi swoje, krytycy z okolic środowiskowego mainstreamu swoje, krytycy „niezależni” swoje, „drugi obieg” swoje, „wykluczeni” swoje, „Obieg” swoje i Karolina Plinta swoje. A wszyscy oni są tylko sumą linków do konkretnych tekstów, nie kreują ani polemik, ani szkół myślenia, ani, tym bardziej, środowisk.

Oczywiście, nie jest tak, że Plinta nie ma absolutnie żadnego odzewu. Ma, tylko chyba nie taki jakby chciała: to mniej lub bardziej kąśliwe komentarze, zdawkowe, przyczynkarskie i w 98% całkowicie pozbawione potencjału polemicznego. Kiedyś narzekałem na poziom dyskusji pod wpisami na moim Krytykancie, ale dziś wspominam je z rozrzewnieniem: trwające wiele dni dyskusje liczące po kilkadziesiąt rozbudowanych komentarzy, udział artystów i innych krytyków, merytoryczny – mimo „gorącej” zazwyczaj frazy – poziom... Czy to ja się starzeję, czy jednak kiedyś było lepiej? Rzut oka na komentarze dzisiejszych blogów pokazuje, że chyba jednak to drugie.

I tu dochodzimy do kolejnej obserwacji: otóż ten stan rzeczy również jest pokłosiem nowej, „archipelagowej” struktury pola krytyki artystycznej. Dziś spędzamy w sieci masę czasu, załatwiamy tu dziesiątki spraw, więc mamy mało czasu na delektowanie się blogami i godzinne dyskusje – i jako autorzy, i odbiorcy. Jest raczej tak, że mamy otwarte kilkanaście zakładek (bank, gazeta, Facebook, strona miejsca pracy, strony czekające na przeczytanie, Wikipedia, wyszukiwarka...) i nieustannie klikamy „odśwież” na kolejnych stronach. Odśwież, odśwież, odśwież. Coś nowego? Nic? Odśwież! Do tego urządzenia mobilne: iPody, iPady, telefony. I tak funkcjonują zarówno autorzy, jak i konsumenci potencjalnych krytyk. Skaczą z tekstu na tekst, ale nie spędzają z tekstem więcej czasu. Bo go nie mają. Dlatego pomiędzy wyspami archipelagów nie ma mostów dyskusji, nie ma refleksji, a w efekcie: nie ma kumulacji w postaci nadwyżki refleksji teoretycznej. Jest za to plaga „linkoizacji” – czyli iluzji wielogłosu. Kolejne linki, i kolejne, rośnie góra nieprzeczytanych, a już pojawiają się nowe... Tu oczywiście głównym „winowajcą” jest Facebook, wynalazek, który tyleż ułatwia życie, co mieli nasz czas na drobne. Wystarczy obliczyć czas, którego potrzebujemy na obejrzenie aktualnego stanu naszego
walla, wrzucenie kilku zdjęć przez Instagram, wymienienie uprzejmości, kliknięcie „lubię to” itp. A potem przypomnieć sobie, że tyle samo czasu zajmuje napisanie merytorycznego komentarza pod jakimś postem.

Wydawało się, że internet to potęga komunikacji, jednak masa krytyczna została już chyba przekroczona i teraz mamy do czynienia z potęgą alienacji – separacji zarówno bytów wirtualnych, jak i realnych. I tak, jak ułudą jest posiadanie 765 „przyjaciół” na Facebooku, tak ułudą jest „dyskusja” o sztuce zredukowana do zdań pojedynczych, epitetów i monosylab. Bo po archipelagizacji i linkoizacji dodajmy w końcu „trollizację”, czyli fenomen tyleż banalnego, co bezwstydnego komentowania wszystkiego co się rusza. Tu świetnym przykładem jest portal natemat.pl, gdzie komentarze zsynchronizowane są z Facebookiem, więc użytkownicy występują pod imieniem i nazwiskiem, a każdy może kliknąć ich profil i zobaczyć, kto zacz. I co? I nic. Okazuje się, że – znowu: wbrew podstawowej intuicji – ludzie są w stanie napisać każdy kretynizm na każdy (
nomen omen) temat i bynajmniej się tego nie wstydzą. Byle wcisnąć słowo czy dwa, zjadliwy bądź „błyskotliwy” komentarz, „złapać za słowo” autora, choćby dać „lajka”. Otchłanna przestrzeń językowych resztek nazywa się teraz „dyskusją”. „Artykuł wywołał dyskusję”. Znowu: ach, złote czasy komentarzy „Obiegowych”! Anonimowych (podobnie jak na rozlicznych „starych” forach typu Gazeta.pl), a o ile bardziej merytorycznych.

Przesadzam? Więc proszę mi wskazać, o co spierają się dzisiaj krytycy sztuki, jakie zjawisko opisano i przedyskutowano w ostatnim czasie, jaka polemika rozpala środowisko? Kto jest progresywny, a kto zachowawczy, kto nadaje ton
 i jakimi tekstami? Nawet 7. Berlin Biennale kuratorowane przez Artura Żmijewskiego – teoretycznie „najgorętsze” wydarzenie polskiej sztuki od dłuższego czasu – nie wywołało polemik, sporów, kłótni. Jeszcze pięć lat temu zapalnikiem dyskusji mógł być pojedynczy artykuł, nie mówiąc już o głośnych książkach czy wystawach (przypomnijmy „Powtórzenie” tegoż Żmijewskiego).

Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie twierdzę, że dziś krytyka nie istnieje; twierdzę, że się ze sobą nie spotyka. Po BB7 dostaliśmy oczywiście standardowy zestaw mniej lub bardziej przewidywalnych krytyk. I co? I nic. Tyle. Bo to nie jest tak, że nie ma tekstów. Teksty są, jest nawet potok tekstów, tyle że migotliwych, pulsujących przez moment i zaraz znikających w otchłani internetu. Jak memy, jak wpisy na Facebooku.

 Mamy więc archipelag wysp krytyki artystycznej, gdzie każdy linkuje na potęgę, ale nikt ze sobą nie rozmawia – co najwyżej wstuka coś szybko między oglądaniem jednej strony a aktualizowaniem Facebooka. Archipelag – iluzja wielogłosu, trolle – iluzja dyskusji, sieć linków – iluzja dyskursu. I tu wracam, jak pijany do płota, czyli do braku treści. Bo to nie internet warunkuje dojmujący brak treści (choć tu oczywiście zależy, o której wyspie archipelagu mówimy, jedna jest bardziej merytoryczna, inna mniej). To my – konsumenci internetu, domniemani autorzy i odbiorcy krytyk – alienujemy się, szybciej klikamy niż myślimy, zastępujemy wymianę poglądów wymianą linków. Bo nie ma żadnej „krytyki facebookowej” – tak jak nigdy nie było „krytyki blogowej”. Jest dobra i zła krytyka. Dlatego dzisiejsza krytyka powinna zrozumieć, że choć wpadła w wagonik jakiegoś szalonego rollercoastera i pędzi na łeb na szyję pośród innych rollercoasterów, które stoją w tym samym wesołym miasteczku, to mimo wszystko może z niego wysiąść. Zresztą wpadliśmy w niego wszyscy, niezależnie od uprawianego zawodu.

W tym kontekście warto zauważyć jeszcze jeden skutek „archipelagizacji”, a mianowicie brak ogólno-środowiskowej platformy, którą kiedyś spełniał „Obieg” i obieg.pl (obecnie pożarły go dzieci rewolucji, którą sam stworzył). I nie chodzi mi o żadne hegemoniczne „centrum” czy inny dominujący ośrodek, tylko o prostą obserwację, że każda dyskusja potrzebuje moderatora. Niestety dziś, w dobie samowystarczalności i jednoczesnej ideowej polaryzacji poszczególnych internetowych (czyli wszystkich) bytów, trudno to sobie wyobrazić. Być może doświadczymy „powrotu do korzeni” i rozsadnikiem dyskusji staną się pisane przez krytyków książki – eseje i manifesty, które na tle internetowego zgiełku wybrzmią czystym dźwiękiem? Ale to raczej moje chciejstwo niż prognoza. Jedno jest pewne – dopóki krytycy i czytelnicy nie wykarczują sobie wspólnej płaszczyzny, dopóty krytykę artystyczną będzie znaczyć archipelag, link i troll.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.