„Kobieta z piątej dzielnicy”, reż. Paweł Pawlikowski

„Kobieta z piątej dzielnicy”, reż. Paweł Pawlikowski

Jakub Socha

„Kobieta z piątego piętra” nie sprawdza się nawet jako gatunkowa fantazja na temat mentalnego zaburzenia, a co dopiero jako historia o dramatycznym zerwaniu ze światem

Jeszcze 1 minuta czytania

Amerykański pisarz, wdowa po węgierskim literacie i zakochana w Norwidzie emigrantka z polski. Komisariat, zasrany kibel i żelazny most. Obskurny pokój na peryferiach. Arystokratyczne mieszkanie z piękną wanną. Pomieszczenie przemysłowe, a w nim: mikrofon, panel z przyciskami i ekran wyświetlający obraz z kamery przemysłowej. Ciemny korytarz zalany krwią. Wreszcie las, w którym bezczelna sowa gapi się prosto w oko kamery, a pajęczyny – pajęczyny są takie piękne.

Króciutki, bo 80-minutowy film Pawła Pawlikowskiego ugina się od absurdalnego nagromadzenia pomysłów i postaci. Praktycznie każda scena przynosi coś zaskakującego, nie jest to jednak ten rodzaj zaskoczeń, które przykuwają człowieka do ekranu. Początkowe sceny jeszcze są spokojne, niczego nie wskazują: Harry Ricks, wspomniany amerykański pisarz, ląduje w Paryżu, żeby nawiązać kontakt z dawno niewidzianą córką, fabuła jednak szybko zrywa się ze smyczy i przyspiesza – wszystko komplikuje się po najmniejszej linii oporu. Ricks nawiedza byłą żonę, chwilę później ucieka przed nasłaną przez nią policją, w następnej scenie budzi się w autobusie bez grosza przy duszy, w kolejnej zjawia się w dziwnym hotelu, gdzie nie musi płacić za łóżko. Potem jest pokój rodem z horrorów, dalej pisarz w objęciach wdowy, na dachu, na łące, w celi, w objęciach barmanki, przed kartką papieru. Jego peregrynacje – przerywane od czasu do czasu ujęciami tajemniczej przyrody – prowadzą jakby donikąd.

Pawlikowski próbuje zmontować niepokojący świat, ale niełatwo uzyskać niepokój w rzeczywistości, która jest tak wydumana i umowna. Wszystko obraca się w niej w fikcję: ludzie, ich cierpienia i słowa. Trudno uwierzyć, że Ricks tak szybko się jej poddaje, że sam z siebie wykonuje kolejne idiotyczne gesty, które wpychają go w coraz większe tarapaty. Oczywiście, pojawia się sugestia, że jest z nim po prostu coś nie tak, że wszystkie przygody Ricksa są zaledwie przygodami jego chorego umysłu. Nie zmienia to jednak fikcyjnego wymiaru tych przygód, ich trudnej do zaakceptowania pustki.

Pawlikowski wydaje się sparaliżowany, zupełnie nie wie, jak poukładać te klocki, wikła się w niepotrzebne dygresje, konstruuje nie wiadomo po co jakieś antynomie (miasto – czyli szatan, bór – czyli raj). Całość kołysze się między podglądaniem robaczków, poznawaniem Paryża i słuchaniem piosenek Ewy Demarczyk, między chodzeniem po zardzewiałych szynach, szybkim seksem i demonicznymi gadkami na temat wpływu sztuki na życie jednostki. Nie dziwi, że aktorzy reagują na ten chaos niekorzystnie – błąkają się we mgle, gremialnie przechodzą obok filmu.

„Kobieta z piątej dzielnicy”,
 reż. Paweł Pawlikowski. Wielka Brytania,
 Polska 2011, w kinach od 28 września 2012
„Kobieta z piątego piętra” nie sprawdza się ostatecznie nawet jako gatunkowa fantazja na temat mentalnego zaburzenia, a co dopiero jako historia o dramatycznym zerwaniu ze światem. To, co w gatunku funkcjonuje jedynie jako element układanki, tu niknie pod ciężarem bajań na temat metapsychiki; te bajania podszyte są tandetą. Ani w jedną, ani w drugą. 80 minut wcale nie ułatwia sprawy, skoki między wątkami są tak duże, występy kolejnych cudaków tak krótkie, że rwie się tkanka opowieści i nic się w niczym nie może osadzić. Z drugiej strony – nie dam sobie ręki uciąć, że gdyby reżyser miał więcej czasu, wyszłoby mu lepiej.

A przecież Pawlikowski – Polak, który od lat pracuje za granicą – potrafi robić kapitalne rzeczy. Jego poprzedni film, „Lato miłości” to była perełka, kino naprawdę subtelne i precyzyjne; powstała siedem lat później „Kobieta z piątej dzielnicy” jest jedynie jego bladym cieniem. Aż trudno uwierzyć, że podpisał ją ten sam reżyser.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.