Poty i łzy Jasmine

Poty i łzy Jasmine

Jakub Socha

Jasmine, w kapitalnej interpretacji Cate Blanchett, raz jest zranionym zwierzakiem, raz clownem, raz wielką dramatyczną aktorką z zamkniętego prowincjonalnego teatru

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie ma narratora, spadł z nieba, potem połknęła go główna bohaterka. Ta jednak ani razu nie zwraca się w kierunku widzów, nie przebija dzielącego nas od niej ekranu, nie wchodzi w buty poprzedników i poprzedniczek. W „Blue Jasmine” nie włącza się stara Allenowska katarynka, głos, który rozpoczyna pacierz do kamery: „To może opowiem wam taki wierszyk: Była sobie taka dziewczyna…”. Jasmine szuka słuchaczy, ale w swoim świecie. Nie jest wybredna, to naprawdę może być ktokolwiek, równocześnie bohaterka może gadać tylko do siebie. Nie tyle nawet może, ile musi – powoli odchodzi od zmysłów, przeraża ją przyszłość, przeszłość zalewa, próbuje więc ją zagadać, coś z niej ocalić i równocześnie nie dać się jej pochłonąć. Oczywiście nie jest wiarygodnym opowiadaczem, ale o ile ciekawsze są jej kłamstwa i gmatwaniny, do których zostajemy dopuszczeni jakby w tajemnicy, niż spokój starego ironisty, który już wszystko wie: jak wymyślać dowcipy, jak budować fabuły, ile tak naprawdę są warci ludzie.

Duch opowieści się trochę skomplikował i Allen na tym wygrał. Tak, to bez wątpienia jeden z jego najlepszych filmów od lat. Jasmine swój gorączkowy monolog rozpoczyna w samolocie wiozącym ją do San Francisco, gdzie mieszka jej przyrodnia siostra Ginger, która ponoć wylosowała gorsze geny. Jasmine nie jedzie w odwiedziny, jedzie po pomoc – skończyła się bajka, jest nóż na gardle. Mąż milioner najpierw trafił za kratki, potem powiesił się w celi, a cały majątek przejęło państwo. I choć bohaterka ma na sobie ubrania od najdroższych projektantów, a taksówkarz taszczy za nią robione na zamówienie walizki od Louisa V., nie ma pomysłu, co dalej robić. Nikt jej nie przekonuje, że może powinna sprzedać tych kilka cennych rzeczy, które jej zostały, i rozkręcić na przykład mały biznes. Ci, którzy się jeszcze nią ciekawią – a jest ich niewielu – nie są zainteresowani rozbijaniem iluzji. Boją się większych problemów? Tymczasem Jasmine najbardziej chciałaby, żeby było jak dawniej – apartament w centrum i pałac na obrzeżach, bogaty partner, który zarabia i przynosi do domu codziennie prezenty, wielkomiejska nuda, działalność charytatywna, wieczorne bankiety. Trochę mniej chciałaby wrócić do nauki, zapisać się na uniwersytet albo chociaż na internetowy kurs projektowania wnętrz. A już na pewno nie chciałaby pracować jako asystentka niespecjalnie atrakcyjnego stomatologa i uczyć się na wieczornych kursach obsługi komputera. Kończy się na tym trzecim, ale na krótko; główna bohaterka „Blue Jasmine” ma problem, żeby się przystosować do nowego świata – świat bynajmniej z tego powodu nie cierpi.

Jasmine, w kapitalnej interpretacji Cate Blanchett, raz jest zranionym zwierzakiem, raz clownem, raz wielką dramatyczną aktorką z zamkniętego prowincjonalnego teatru. Bohaterka Allena ciągle chce od życia czegoś więcej – więcej wygody, finansowego bezpieczeństwa (nie mylić z finansową niezależnością). Tylko przy dzieciach potrafi być sobą: trzeźwo artykułować swoje potrzeby i z dużą świadomością analizować mechanizmy, które nakręcają ludzi. Wśród dorosłych zawsze stara się grać lepszą, kogoś, kto zna smak kawioru i kawy po wiedeńsku. Niestety, pozbawiona dawnych luksusów, musi zadowolić się wódką i psychotropami. Tabletką i wódką nie udaje się jej jednak niczego naprawić. 

Allen zderza w „Blue Jasmine” energię Jasmine, napędzaną przez marzenia, które popychają ją ku autodestrukcji, z energią wytwarzającą się w mieszkaniu Ginger, gdzie samotna matka wychowuje dwóch rozwrzeszczanych synów i gdzie zjawia się raz na jakiś czas jej chłopak, Chili. Przegrana parweniuszka i pozbawiony wielkich ambicji prekariat. Jasmine, która bezustannie mówi siostrze, że stać ją na kogoś lepszego; rozwalony na kanapie Chili, który nieustannie dogaduje Jasmine. Ginger, która, myjąc naczynia, stara się załagodzić spory. I jeszcze biegające między dorosłymi dzieci. Dawno u Allena się tyle nie działo, dawno nie było u niego równie dynamicznych, fantastycznie zainscenizowanych scen, w których nie tylko się mówi, ale do głosu dochodzą też ciała. Te ciała doznają chwilowej przyjemności, cierpienia, nudzą się, płaczą, a nawet pocą, co w Allenowskim uniwersum jest wręcz ekscesem.

„Blue Jasmine”, reż. Woody Allen. USA, 2013.
W kinach od 23 sierpnia
Ubrana w jedwabną bluzkę Jasmine próbuje udawać, że panuje nad sytuacją, ale mokre plamy pod jej pachami odsłaniają ją, pokazują jej desperację i niepokój. Na drugim planie jest Ginger, niby zadomowiona w sobie, ucieszona z pracy w supermarkecie i ze swojego partnera, ale gdy tylko na horyzoncie pojawia się ktoś lepszy od Chiliego, zaczyna marzyć o czymś więcej. A potem, po katastrofie, wraca do punktu wyjścia, by zacząć znowu przekonywać się, że to, co ma, jest przecież najlepsze.

Ludzie są słabi, wygodni, boją się zmian, grają w gierki z innymi, ale najczęściej ze swoją głową, oszukują otoczenie, ale najbardziej siebie. Nie ma jednak w tym nic złego, nie ma w tym też nic wzniosłego, tak to już jest – mówi spokojnie Allen.

Jasmine doświadcza całej serii kompromitacji, wszystkie jej ambitne plany kończą się klęską. W tej historii jest niewiele do śmiechu – walka granej przez Blanchett samotnej kobiety o własne urojenia, aż do granic szaleństwa, jest przejmująca. Reżyser uchyla się od osądzania swojej bohaterki i pozostawia widza bez żadnego morału i żadnej odpowiedzi. Próbuje jedynie patrzeć na świat jej oczami. I dostrzega w nim już nie wielkie terrarium bezkręgowców, gdzie wszyscy bez skrupułów podgryzają sobie gardła, nie przytulny inteligencki salon, w którym neurotycy rozmyślają nad impotencją i swoimi nienapisanymi książkami, ale smutną małą garderobę. Jasmine siedzi w niej z rozmazanym makijażen na twarzy, przymierza niedopasowane kostiumy, spoglada w lustro, uczy się roli i ciągle ją zapomina.