„Mroczny Rycerz powstaje”, reż. Christoper Nolan

„Mroczny Rycerz powstaje”, reż. Christoper Nolan

Jakub Socha

Najnowsza część trylogii mogłaby spokojnie obyć się bez kostiumu, to po prostu film akcji. Wydaje się, że powstał on tylko po to, by podomykać wszystkie wątki cyklu

Jeszcze 1 minuta czytania

Joker z „Mrocznego Rycerza” nie rozstawał się z makijażem, Bane, nowy przeciwnik Batmana, bez przerwy nosi na twarzy maskę, która z grubsza wygląda jak kaganiec. Poza tym: nie szczeka, kaptury ma jak bochenki, głos żywcem wzięty od jakiegoś lektora, który w latach 80. pracował w Ameryce przy trailerach. Komiksowy typ z banalną biografią. Mówi, że planuje rewolucję, ale daleko mu do ponuro roześmianego poprzednika, który chciał podpalić świat tylko dlatego, że przepadał za dużym ogniem.

Joker był anarchistą, który nie wierzył w przyrodzone dobro człowieka, dlatego koncentrował się na poszerzaniu granic swojej wolności i wytyczaniu nowych granic komizmu; Bane wygłasza nudne tyrady przeciwko aparatowi państwowemu, klasom wyższym, wszelkiej władzy, ale nietrudno domyślić się, że w planach ma własne, hierarchiczne rządy, które, co więcej, napędzają sentymenty z przeszłości.

Nolan pokazuje bunt wykluczonych i zepchniętych do kanałów obywateli Gotham City jako bunt stada baranów, którzy muszą mieć nad sobą bat w postaci Bane’a, żeby się postawić i w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, że ich ruch jest tylko dźwignią do zmian na szczytach władzy. To po pierwsze. Po drugie – dynamikę społeczną napędzają tu ci, którzy mają środki, żeby zakręcić masą. Zatrzymać ten ruch – bo nie przekierować go na właściwe tory, gdyż takich nie ma – mogą ci, którzy znajdują się na tym samym poziomie materialnym. Za całym zaś starciem stoi tani psychologizm, prywatna uraza. Co ciekawe, w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że decydują nie portfele antagonistów, ale ich urok osobisty – to on porywa tych, od których coś zależy. A jest ich garstka, to drugoplanowe postaci z uniwersum Batmana: Cat Woman, komisarz Gordon, Robin. Tak przedstawioną rewolucję i idącą zaraz po niej kontrrewolucję naprawdę trudno potraktować poważnie. 

„Mroczny Rycerz powstaje” zaczyna się osiem lat po zniknięciu Batmana. W tym czasie Bruce Wayne z playboy’a zamienił się w abnegata: nie ścieli łóżka, nie goli się, w ogóle nic mu się nie chce. Gdy pojawia się w mieście Bane, superbohater z depresją jeszcze raz sięga po kostium, ale tylko po to, żeby ze sobą skończyć, dać się zabić. Przez chwilę wydaje się, że może ten wątek pociągnie całość, niestety Nolan dość szybko zamienia tęsknotę za samozniszczeniem w opowieść o duchowym odrodzeniu w imię miłości i chyba trochę solidarności z rodzajem ludzkim.

Film trwa prawie trzy godziny i rzeczywiście niespecjalnie się wlecze; nawet niepotrzebne wtręty Nolan potrafi ciekawie zainscenizować, poza tym tempo podtrzymują świetne sekwencje niszczenia – ciała i miasta. Niestety, „Mroczny Rycerz powstaje” pozostawia podobne wrażenie jak niedawny „Prometeusz” Scotta. Oto znowu mamy film, które jest żywym dowodem technicznych możliwości dzisiejszego kina i sprawności warsztatowych reżysera, a równocześnie świadectwem jego nieistotnych refleksji, tylko tym razem nie na temat pochodzenia świata, ale swoiście rozumianej historiozofii.

„Mroczny Rycerz powstaje”,
 reż. Christoper Nolan, USA 2012,
w kinach od 27 lipca 2012
Całość rozgrywa się równocześnie w kilku miejscach, co jakiś czas pojawiają się retrospekcje, które mają za zadanie w sposób jednoznaczny wytłumaczyć obecne zachowanie bohaterów, przez co „Mroczny Rycerz powstaje” traci, przeradza się w monstrum, które zjada samo siebie. Nolan nie potrafi się zdecydować, czy chce opowiadać o odrodzeniu mitu, o rewolucji, założycielskim kłamstwie, życzeniu śmierci, czy tylko o zemście.

„Mroczny rycerz” wbijał się klinem w paranoje współczesnego świata, komiksowe trykoty zdawały się w nim wręcz balastem i dlatego były niezbędne – tworzyły napięcie między mitem, będącym zawsze dzieckiem społecznej potrzeby, a rzeczywistością, której nie da się ubłagać. Najnowsza część mogłaby spokojnie obyć się bez kostiumu, to po prostu film akcji. Wydaje się, że powstał on tylko po to, by podomykać wszystkie wątki cyklu. Najbardziej jest to odczuwalne w końcówce, w której Nolan w tradycyjny, tendencyjny, bardzo hollywoodzki sposób żegna się ze swoimi bohaterami. Nie jest może tak, jak w „Misfits” Hustona, w którym para głównych bohaterów, złamanych, zmęczonych, świadomych, że mają już tylko siebie, odjeżdża starym pickupem w ciemną nocą w kierunku najjaśniejszej z gwiazd, ale jest równie romantycznie i wzniośle, tylko z mniejszą gracją.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.