Historia kina wg Cousinsa

Jakub Socha

Gutek Film wprowadza na ekrany 15-godzinny dokument o kinie, zrealizowany przez irlandzkiego filmowca i krytyka filmowego Marka Cousinsa. „The Story of Film” to wykład wręcz doskonały

Jeszcze 1 minuta czytania

Amerykańscy żołnierze lądujący w Normandii, młoda Francuzka, która mruży oczy przed słońcem. Dwie sceny – każda zupełnie inna, każda z innego filmu, nakręcona przez innego reżysera, rozgrywająca się w innym czasie, choć w tym samym państwie, każda sfilmowana przez innego operatora – otwierają „The Story of Film – odyseję filmową”. Ten 15-godzinny dokument o kinie, zrealizowany przez irlandzkiego filmowca i krytyka filmowego Marka Cousinsa, był jednym z wydarzeń tegorocznych Nowych Horyzontów.

To, że akurat autorami zdjęć do dwóch pierwszych fragmentów wykorzystanych przez Cousinsa są dwaj Polacy, kolejno Janusz Kamiński i Sławomir Idziak, nie ma żadnego znaczenia. „The Story of Film” to żadne zawody i naprawdę trudno czuć się zawiedzionym, gdy po 900 minutach okazuje się, że tylko czterech polskich filmowców zostało wspomnianych przez Irlandczyka. Trudno się nawet na niego obrażać, że nie znalazł w swojej opowieści miejsca dla ani jednego filmu Mike'a Leigha, Atoma Egoyana czy Erica Rohmera.

Środowisko filmowe uwielbia wyścigi, co jakiś czas ktoś ogłasza swój ranking. Najbardziej innowacyjne efekty pirotechniczne, najbardziej skandalizujące pawie pióra na głowie tancerki, najlepsza żabka pływacka, najlepszy film świata. Cousins się w to nie bawi, choć oczywiście bezustannie wybiera, interesuje go raczej rozsadzanie kanonu niż ustalanie hierarchii. Zamiast ogłaszać, że „Okno na podwórze” jest najważniejszym filmem w historii kina, woli skierować kamerę na zupełnie nieznanego filmowca z Egiptu, który w tym samym czasie co Hitchcock robił także niezwykłe rzeczy. Cousins na swoich bohaterów wybiera brazylijskiego filmowca Mário Peixoto, autora eksperymentalnego, legendarnego „Limite”, Senegalczyka Ousmane Sembène, Egipcjanina Youssefa Chahine. Szuka na marginesach, wspomina pierwsze gwiazdy chińskiego kina niemego, Lois Weber, amerykańską reżyserkę, która zaczynała kręcić w Hollywood już w latach 30., Irankę Samirę Makhmalbaf czy Kyōko Kagawę, aktorkę Ozu i Kurosawy.

Całość ma przebieg chronologiczny i oparta jest na bardzo prostym koncepcie. Cousins pokazuje fragmenty omawianych filmów, opowiada w kilku zdaniach o ich autorach, prezentuje najważniejsze sceny i rewolucyjne rozwiązania formalne, zastanawia się, jak wpłynęły one na kolejnych filmowców; przedstawia najważniejsze nurty kina; przepytuje reżyserów, scenarzystów i aktorów; nie zapomina o standardowych klasykach. Jest nieustannie w drodze, nieustannie wychylony w kierunku przyszłości – odwiedza przeróżne miejsca na kuli ziemskiej ważne dla kina i nigdy nie pozwala sobie na to, żeby powiedzieć: kiedyś to było, a teraz – „siedzimy już na dnie, i ktoś jeszcze puka od spodu”.

Nie ma tu sądu kapturowego nad Hollywood, nie ma też przesadnego zachwytu Fabryką Snów. Cousins jest wszystkożerny, poszukując – jak sam go nazywa – goryla innowacji, który popycha kino do przodu, przywołuje na przykład w ostatniej części równocześnie „Avatara” Camerona i „Rosyjską arkę” Sokurowa. Wszystkożerny nie oznacza jednak nie potrafiący na nic się zdecydować – gdyby Irlandczyk musiał wybierać, jasne jest, że stanąłby po stronie nakręconego w jednym ujęciu filmu Sokurowa.

„The Story of Film. Odyseja filmowa”,
reż. Mark Cousins. Wielka Brytania 2011,
w kinach od 4 października 2013
Cousins przyznaje w wywiadach, że chciał swoim dokumentem napisać list miłosny do kina – na każdym kroku czuje się tę kinofilską pasję, która jednak nigdy nie odgradza pasjonata od świata. „The Story of Film” to wykład wręcz doskonały, świetna baza dla tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o kinie. Jednak podejrzewam, że nawet dla tych, którzy już to i tamto wiedzą, ten dokument będzie czymś, od czego trudno się oderwać. Ciekawe, że oglądając go i wyłapując nazwiska, o których do tej pory nie miało się bladego pojęcia, nie popada się we frustrację. Jest wręcz odwrotnie – z czasem pojawia się coś na kształt ekscytacji, że jest jeszcze tyle do zobaczenia.

W trakcie kilkunastu godzin projekcji nie wiedzieć kiedy człowiek robi się nagle sentymentalny, jak na kacu – wyprawa Cousinsa do przeszłości kina jest równocześnie wyprawą do przeszłości każdego z jego widzów. Ogląda się kolejne sceny i nagle wraca, że „Niebieskiego” oglądało się w trzeciej klasie liceum, czekając po nocy na siostrę, która zaraz wróci ze studniówki, a „Szeregowca Ryana” na starym pececie, którego pewnego letniego wieczora trafił piorun.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.