Strzelanina

10 minut czytania

/ Film

Strzelanina

Jakub Socha

W „Civil War” nie znajdziemy nic o wpółczesnej Ameryce, za to sporo o współczesnym dziennikarstwie wojennym. Szkoda tylko, że to, co nam próbuje powiedzieć Garland, już raczej wiadomo

Jeszcze 3 minuty czytania

Ameryka płonie. Na ulicach pusto, na skrzyżowaniach wojsko, wieżowce dymią jak cygara, nie ma samochodów, ludzie jeżdżą do pracy rowerami, stoją w kolejkach po żywność, koczują w namiotach. Na archiwalnych obrazkach widać zamieszki, ale nie wiadomo, kto zaczął, kiedy i dlaczego. Dostajemy skąpe informacje, że prezydent urwał się ze smyczy – rozwiązał FBI, zlecił naloty na ludność cywilną. Zachodnie stany się zbuntowały, właśnie zaczyna się ofensywa na Biały Dom. Rebelianci zgrupowali się w Charlottesville. To tam w 2017 roku doszło do tragicznych starć białych radykalnych prawicowców i ich politycznych przeciwników, w wyniku których zginęła Heather Heyer, przejechana przez dwudziestoletniego faszystę. Było to dawno temu, w filmie nikt tych wydarzeń nie wspomina.

Nazwa miasteczka w Wirginii pojawia się nieprzypadkowo, nieprzypadkowo pojawiają się też w filmie więźniowie z czarnymi workami na głowach, co od razu uruchamia skojarzenia z tym, co Amerykanie robili w więzieniach w Abu Ghurajb czy Guantanamo. Ale to tylko wabiki. Reżysera, który ma na koncie „Ex Machinę” i „Anihilację”, nie interesuje dzisiejsza podzielona Ameryka, nie chce budować opowieści o tym, co doprowadziło do wojny domowej. Interesuje go nastrój. Na pytanie, z jaką sytuacją polityczną mamy tu do czynienia, reżyser pewnie by odpowiedział, że ze skomplikowaną. Ja bym powiedział, że fantastyczną, skoro w filmie wspomina się, że wśród wielu walczących w Ameryce o władzę frakcji są także maoiści z Pittsburgha.

Ogólnie rządzi chaos, po kraju błąkają się różne grupki mężczyzn z karabinkami automatycznymi. Nie wiadomo, którym zależy na kasie, a którym na wytępieniu nieprawdziwych Amerykanów, przy czym nie wiadomo też, czym ci prawdziwi mieliby się wyróżniać. Dwóch chłopaków z pofarbowanymi włosami, ubranych w odzież maskującą, przyczajonych na ziemi z karabinem snajperskim i lunetą, zapytanych, o co im chodzi, odpowiada ze zniecierpliwieniem i rozbrajającą szczerością: „Oni strzelają, to my strzelamy, co tu rozumieć?”.

W Stanach ostatnio pojawiają się głosy, żeby nie gadać tyle o możliwości wojny domowej, bo to tylko nakręca temat. „Civil War” jedzie beztrosko na tej fascynacji, ale to nie jest film typu „Olimp w ogniu” czy „Świat w płomieniach”, w których źli ludzie wystrzeliwują rakiety w Biały Dom, co ostatecznie kończy się dla nich nieszczęśliwie, bo na ich drodze staje dzielny prezydent i jego dzielny ochroniarz. U Garlanda prezydent Stanów Zjednoczonych porównywany jest do Mussoliniego, Pol Pota i Ceaușescu.

Tę opowieść napędza pragnienie rozpierduchy: niech się wreszcie skończy ten impas, przeciąganie liny, niech wreszcie coś tąpnie, rozsypie się, bo wszystko się tak zagmatwało, nic się nie zmienia, jest tylko gorzej, jedynie na zgliszczach można zbudować coś lepszego, dajcie nam te zgliszcza szybciej. Gdy z tej perspektywy spojrzy się na „Civil War”, w ogóle nie powinno dziwić, że Garland zbudował swoją opowieść na tym samym schemacie, którego użył, pisząc scenariusz do postapokaliptycznych „28 dni później” Danny’ego Boyle’a, historii o ocalałej z zagłady grupce londyńczyków, która rusza przez Anglię na spotkanie innych ocalonych. Nawet liczba podróżnych jest taka sama – jeden młody człowiek, jeden starszy człowiek i dwójka ludzi w średnim wieku; dwie kobiety i dwóch facetów.

„Civil War”, reż. Alex Garland

W „Civil War” trasa wiedzie z Nowego Jorku do Waszyngtonu, celem jest wywiad z prezydentem, zanim zostanie obalony. Samochodem podróżuje czwórka dziennikarzy: dwójka z Reutersa, weteran „New York Timesa” i młoda freelancerka. Panów Garland ustawia na prostej osi: Joel z Reutersa jest wyluzowany i nonszalancki, wali wódę z gwinta, odpala fajkę od fajki. Sammy, staruszek z nadwagą, publicysta prasy papierowej, wyraźniej przeczuwa koniec, tak jej, jak i swój. Ale nie panikuje, zasadniczo zachowuje spokój. Ci, którzy robią w słowach, są tłem dla fotografek – Lee z Reutersa nosi imię po Lee Miller, fotoreporterce, która jako jedna z pierwszych dokumentowała zbrodnie w Buchenwaldzie i Dachau. Bohaterka „Civil War” też jest już legendą, zasłynęła serią zdjęć z demonstracji Antify, przynajmniej tak to przedstawia Jessie, młoda dziewczyna zapatrzona w swoją idolkę.

„Civil War”, reż. Alex Garland„Civil War”, reż. Alex Garland.
Stany Zjednoczone,
w kinach od kwietnia 2024
Lee nosi na szyi aparat cyfrowy, to Sony Alpha z obiektywem Leiki, obiektywnie droga zabawka. Jessie, klimaciara, nieopierzona idealistka, robi zdjęcia analogowym Nikonem Fe2 – przy tym, ile dziś kosztują klisze, nie wiem, czy kiedykolwiek wyszłaby na czysto, gdyby próbowała żyć z fotografii prasowej. Oczywiście, czepiam się. Mógłbym się czepiać dalej, bo wizja dziennikarstwa, którą prezentuje Garland, jest oderwana od rzeczywistości. Poza przenośną ciemnią i sprytną aplikacją, dzięki której Jessie może w telefonie od razu przeglądać analogowe zdjęcia, rewolucja technologiczna, która zmieniła media na zawsze, jakby tu jeszcze nie dotarła. A przecież obrazy wojny, które nas dzisiaj otaczają, w dużej mierze rejestrowane są przez ich ofiary przy użyciu smartfonów.

Takich scenek w „Civil War” nie ma, są za to te, które nie raz można było zobaczyć w filmach, w których pojawiali się fotografowie wojenni. Obserwujemy strzały, wybuchy, naloty, eksplozje. Ludzie chowają się po kątach, ale nie fotograf, on, bo to najczęściej jest on, biegnie ze swoją bronią, by strzelić kolejne zdjęcie, robi klatkę za klatką, rolkę za drugą, nie czeka na żaden decydujący moment, nie cofnie się przed niczym: sfotografuje egzekucję, umierającego od ran postrzałowych żołnierza, a w chwili refleksji grupę sępów stojących z aparatami nad zwłokami, które leżą na środku drogi.

Lee była na niejednej wojnie, widziała wszystko, widziała człowieka, który palił się żywcem, i robiła wtedy mu zdjęcie, zamiast gasić na nim ogień – dostajemy te obrazki w retrospekcjach, Garland nie obarcza nas tym, żebyśmy sobie tu cokolwiek musieli dopowiedzieć czy wyobrazić. Bohaterka mówi z goryczą, że chociaż zjeździła cały świat, zrobiła setki drastycznych zdjęć i rzuciła je ludziom przed oczy, nic to nie dało, ludzie ciągle są ludźmi. W tym określeniu jest coś megalomańskiego, ale i dziecinnego. Pal licho, że Lee tak to odbiera, najgorzej, że odbiera to tak także Garland. Czy rozpoznanie, że obrazy przemocy nie są żadną przestrogą przed jej popełnianiem, nie jest czasem trochę banalne? No jest.

Garland co jakiś czas wrzuca w strukturę opowieści stop-klatki, każda z nich to fotografia jednej albo drugiej fotografki. Kolorowe zrobiła Lee, czarno-białe Jessie, wiadomo, że jak ktoś robi zdjęcia starym Nikonem, to muszą mieć mocne ziarno i być czarno-białe. To stop-klatki odzwierciedlające rytm filmu – z jednej strony sceny z miejsc postoju w trakcie jazdy do Waszyngtonu, zbudowane wokół pojedynczych strzałów, długich minut oczekiwania, dziwnych rozmów, które nie wiadomo, czym się skończą, z drugiej – sceny akcji, gdy idzie seria za serią, wszyscy prują do siebie z czego popadnie. O ile w tych pierwszych Garland świetnie łapie klimat kraju ogarniętego wojną domową, podskórnej paranoi dnia codziennego, o tyle sceny strzelanin wychodzą mu banalnie i standardowo – reżyser idzie dokładnie tam, gdzie idą jego bohaterki, daje porwać się ich adrenalinie. Rezultatem jest piekielny, zniewalający spektakl.

Korespondentka wojenna Anna Wojtacha (w książce „Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie”) widok, który objawił się jej w jednym z „zapalnych zakątków globu”, porównuje do obrazu Boscha. Nie jest to może Kapuściński, ale książka Wojtachy to szczery opis dziennikarstwa wojennego – kozackich gestów, gdy robi się grilla w trakcie nalotu, nasiadówek przy whisky, w trakcie których wszyscy udają, że grają w filmie Pasikowskiego, pogoni za newsem, mocnym obrazem, uzależnienia od zgiełku, rozpadających się rodzin i związków, wreszcie zmagania się z PTSD. U Garlanda, wiadomo, nie ma kozaków, są kowboje, ale na podstawowym poziome to podobna opowieść.

„Civil War”, reż. Alex Garland


Dla Wojtachy mistrzem jest Kapuściński, idolką – Marie Colvin, słynna korespondentka „The Sunday Times”, która zginęła podczas walk w Himsie. W 2018 roku powstał poświęcony jej film, „Prywatna wojna” Matthew Heinemana, w którym w Colvin wciela się Rosamund Pike. Trudno nie myśleć o tej roli, gdy patrzy się na Kirsten Dunst grającą Lee w „Civil War”. Bohaterka Pike, szorstka, twarda, równocześnie nieprzejednana i zdesperowana, wpycha się w najgorsze sytuacje, bo wierzy w swój zawód; ta, którą gra Dunst, jest tej wiary pozbawiona. To siostra bliźniaczka cierpiącej na depresję Justine z „Melancholii” Larsa von Triera, czekającej z wytęsknieniem na koniec świata.

Garland pokazuje dziennikarzy jako ludzkie wraki albo ludzi, którzy są na najlepszej drodze, by nimi zostać. „Civil War” jest ostatecznie filmem o uzależnionych od emocji ćpunach wojny („Ćpuny wojny” to też tytuł jednej z książek Wojtachy). Czytając książkę Wojtachy, trudno opędzić się od myśli, że autorka jest zakładniczką obranej przez siebie optyki – w tym obrazie nie ma miejsc, które nie pasują do całości, obserwacji kwestionujących wcześniejsze ustalenia, nie ma próby wyjścia poza ramy opowieści. Garland też jest więźniem początkowych ustaleń, dlatego relacja między Lee a Jessie musi rozwijać się jak po sznurku i zaprowadzić młodą dokładnie tam, gdzie znajduje się jej idolka. Jest w tym jakiś podejrzany esencjalizm, brak namysłu nad tym, że kolejne generacje jednak się od siebie różnią, a świat się zmienia.

Pal licho esencjalizm, chodzi mi chyba po prostu o to, że w takich filmach jak „Pola śmierci” czy „Pod ostrzałem”, jednych z najlepszych opowieści o mediach i wojnie, fotografowie wojenni nie tyle zainteresowani są swoim zawodem, ile światem i innymi ludźmi. To filmy o polityce, o ludziach skrzywdzonych przez wojnę, o tym, do czego Amerykanie doprowadzili w Nikaragui i Kambodży, wreszcie o dziennikarzach, którzy zadawali pytania, sprzeciwiali się propagandowej narracji, opowiadali się po stronie ofiar, szli pod wiatr. Tymczasem dziennikarzy z „Civil War” porwała po prostu fala uderzeniowa.