Nowe Horyzonty:  Opory
"Fabryka niczego"

11 minut czytania

/ Film

Nowe Horyzonty:
Opory

Jakub Socha

Świetnie przygotowana sekcja Kino Protestu pokazuje świat w gorączce: miejsca oporu i ludzi, którzy już dłużej nie potrafią milczeć – rozpoczynamy relację z festiwalu

Jeszcze 3 minuty czytania

Jest trochę jak w tym słynnym wierszu Różewicza – młody przyszedł zobaczyć starego. Młody dokumentalista przyszedł zobaczyć starego rewolucjonistę. A stary rewolucjonista ma pulower i białą koszulę. Mieszka we Francji, w drewnianym domku położonym na zielonym zboczu. Prowadzi spokojne, stateczne życie. Kiedyś, prawie pół wieku temu, gdy mieszkał jeszcze w Nowym Jorku i krew go zalewała na myśl o tym, jak jest urządzony świat, napisał książkę „American Cookbook” – krótki podręcznik sporządzony w całości z materiałów znalezionych w miejskiej bibliotece publicznej, z którego można nauczyć się samodzielnie skonstruować bombę, przeprowadzić zamach, przerobić strzelbę na granatnik, spreparować LSD. Sprzedano go w ponad dwumilionowym nakładzie, był dostępny w księgarniach. Wielu zasypiało z nim pod poduszką i nosiło w plecakach, w tym ludzie odpowiedzialni za ataki w Columbine, Londynie czy Aurorze.

Charlie Siskel, młody dokumentalista, który ma na koncie film „Szukając Vivien Maier”, przychodzi do Williama Powella, autora „American Cookbook”, i pyta, czy nie czuje się winny i czy nie uważa, że ma krew na rękach. Tamten mu odpowiada: wiesz, to tak, jakbyś zapytał kogoś, kto pracuje w fabryce z bronią, czy nie czuje się winny śmierci tych, którzy zostali zabici przy użyciu produkowanych w twoim zakładzie pistoletów. Szybko jednak się reflektuje, zdaje sobie sprawę, że to nie najlepsza analogia. Jest już jednak za późno. Wychodzi szydło z worka – Siskel, napędzany przez moralną wyższość, a może tylko dziennikarską ambicję, chciałby, żeby było spektakularnie. Ale nie jest. I właśnie to stanowi sedno „Amerykańskiego anarchisty”, jednego z najciekawszych filmów tegorocznych Nowych Horyzontów, pokazywanego w sekcji Kino Protestu.



Na pewnym etapie Powell w końcu przyznaje się do winy, ale przede wszystkim wydaje się od wszystkiego, co związane z jego książką, nieskończenie daleko. Nie ma co się dziwić – napisał ją w końcu, gdy był gówniarzem. Później w jego życiu zdarzyło się niemało – wyniósł się ze Stanów, przeszedł na katolicyzm, założył rodzinę, poświęcił się pracy z dziećmi w Afryce i Azji, wraz z żoną założył fundację wspierającą najmłodszych, zestarzał się. Siskelowi wyraźnie nie mieści to się w głowie, nie potrafi Powella-rewolucjonisty i Powella-filantropa połączyć w jeden obraz. Jak mógł przyjmować pieniądze za książkę i równocześnie pomagać innym? Pisać kiedyś: „Prawdziwy człowiek ma tylko jeden wybór i jest nim rewolucja. Powinien być uzbrojony i gotowy na wszystko. System nie jest sprawiedliwy, jedyna sprawiedliwość to taka, którą jednostka stworzy dla siebie. Bez pistoletu jest bezbronna. Wolność bazuje na szacunku, a szacunek trzeba sobie wywalczyć, przelewając krew”. I mówić dzisiaj tak po prostu, że już w to nie wierzy, że to tylko owoc młodzieńczej wściekłości. Powell napisał książkę i zwyczajnie o niej zapomniał, dziś nie zgadza się z jej założeniami, próbuje nawet jakoś doprowadzić do tego, żeby wycofano ją z obiegu, ale nie wydaje się, żeby przez to nie mógł spać po nocach.

Oglądając film „Być może piękno umocniło naszą determinację – Masao Adachi” Phillipe'a Grandrieux, można odnieść podobne wrażenie – oto znowu zabiera się nas do czasów, które wydają się tak odległe, że aż nierzeczywiste. Czasów, gdy wracający z festiwalu w Cannes filmowcy zbaczali z drogi, lądowali w Palestynie i wchodzili na wiele lat w szeregi prawdziwych rewolucjonistów, za co w końcu lądowali w więzieniu. Ten, który to wszystko przeszedł – Masao Adachi, legenda japońskiego kina, poeta i rewolucjonista, dziś wydaje się niewinnym staruszkiem. W pierwszej scenie na placu zabaw huśta swoją wnuczkę, potem sam siada na huśtawce i opowiada o Marksie i medytacji. O konkretach i ideach, filmach i przygodach z bronią.

„Być może piękno umocniło naszą determinację - Masao Adachi” i „Niemiecka młodzież”

W filmie Grandreux, tak jak w dokumencie Jeana-Gabriela Périota „Niemiecka młodzież”, kolejnej już opowieści o Frakcji Czerwonej Armii, najciekawszy jest ten moment zerwania. Pytanie, jak to jest, że dobrze umoszczeni w systemie ludzie – malarze, filmowcy, dziennikarze –  rzucają wszystko na szalę i schodzą do podziemia. W festiwalowym katalogu Périot poniekąd sam sobie odpowiada, przyznając, że sztuka jest za słabym narzędziem zmiany: „Rzeczywistość jest dużo straszniejsza od kina. Jedynie w tej rzeczywistości może zaistnieć «opór»”. Trudno się z tym kłócić, ale modele oporu są przecież różne. Powell mówił, że gdy pisał swoją książkę, wierzył, że żyje w czasach apokalipsy. Być może właśnie to poczucie kresu byłoby tu jakimś wytłumaczeniem.

W „Fabryce niczego” Pedra Pinho także pada zdanie o widmie końca, które krąży nad Europą – to widmo przeradza się jednak w coś pozytywnego. Trochę przy pomocy pocziciwego brodacza, który z daleka przypomina Marksa. Gdy pod osłoną nocy dyrekcja próbuje wywieźć sprzęt z produkującej windy fabryki, prawdopodobnie do jakiegoś dalekiego, biednego kraju, napotyka na niespodziewany opór ze strony pracowników. Wypakowują maszyny z powrotem do hal i zaczynają ich okupację: ścigają się na wózkach widłowych, kopią piłkę, rozmawiają o życiu, kłócą się o kasę i dodają sobie otuchy. Dyrektorzy idą na nich z kijem i marchewką: nasyłają policję, obiecują duże odprawy, próbują złamać solidarność protestujących, którym towarzyszy artysta-intelektualista, tokujący bez końca o późnym kapitalizmie, sposobach wyjścia z kryzysu, ideach nowej lewicy.

Film Pinho to rzadki przykład kina zaangażowanego świadomego niebezpieczeństw, które czyhają w jego formule. Reżyser zderza wypracowywane przez intelektualistów przy stolikach idee z praktyką. Przedstawia wspaniałą wizję, w której robotnicy przejmują fabrykę i kierują nią na zasadach kooperatywy, i równocześnie nie ukrywa dzikich awantur, które przeszkadzają w jej zaistnieniu. Staje po stronie tych, którzy chcą walczyć ze chciwymi kapitalistami, ale równocześnie rozumie tych, którzy nie mają sił na tę walkę i już pierwszego dnia dają się skusić odprawą. Prowadzi nas po tym świecie zaspany punkowiec z pekaesami, który lubi nocne bary i chyba lubi swoją prace. To on w pewnym momencie mówi artyście, że podział na prawicę i lewicę nie ma znaczenia, że jedyny prawdziwy podział to podział na tych, którzy nie wyobrażają sobie życia bez komórek i wszystkich cywilizacyjnych udogodnień, przyniesionych przez kapitalizm, i tych, którzy mogliby się ich wyrzec w imię czegoś większego. Chwilę później, w momencie rozpaczy, po którym jednak przyjdzie nadzieja, zaśpiewa: „krzywdzisz nas strasznie świecie, a ja cię tak kocham”.



Przy okazji takiego kina jak „Fabryka niczego” dużo się mówi, że rewolucyjne treści może nieść tylko rewolucyjna forma, że nie można o żadnej rewolucji opowiadać przy użyciu starych narracji. Ci, którzy idą za tymi podszeptami, najczęściej kończą na festiwalach artystycznego kina – tworzą filmy tylko dla przekonanych rewolucjonistów, festiwalowych selekcjonerów i krytyków. Pinho chyba znalazł sposób, jak wyrwać się z tego kręgu – zrealizował film przystępny i formalnie odkrywczy. Imponujący jest sposób, w jaki łączy ze sobą rzeczy z odległych galaktyk – punkowe koncerty i rysowanie kredkami; dyskusję intelektualistów i musical fabryczny; kłótnie między robotnikami i późny seks po pijaku; pedicure i wędkowanie; kopanie w ziemi w poszukiwaniu kałasznikowa, przy pomocy którego rozpędzi się pijawki, i obdzieranie ze skóry małego, szarego króliczka. Film „Fabryka niczego”, inspirowany historią prawdziwej argentyńskiej spółdzielni pracowniczej, trwa trzy godziny, ale mija jak chwila.

Nie można tego powiedzieć o monumentalnym, pięciogodzinnym dokumencie Sylvaina L'Espérance'a „Pokonać noc”, który jest efektem dwuletniej obserwacji wstrząsanych kryzysem ekonomicznym Aten. Zapytany przez organizatorów, czym jest opór, L'Espérance odpowiedział: „Protest przeciwko siłom, które chcą wszystko nadzorować, przeciwko psom łańcuchowym i politykom oszczędnościowym, przeciwko TINA – przekonaniu, że There is no Alternative – i tym, którzy chcą wszystko zdławić; przeciwko gazowi musztardowemu i sarinowi, Baszszarowi al-Asadowi, Trumpowi, Putinowi i ISIS, ich sprzymierzeńcowi. Protest przeciwko jadowi i poczuciu niemocy, przeciwko drobnemu faszyzmowi, który zawłaszcza dusze i faszyzmowi państwowemu, który zabija. Protest w imię swobodnego przepływu osób, w imię braci migrantów, matek samotnie wychowujących dzieci i zwalnianych sprzątaczek. Protest z bezrobotnymi, bezdomnymi, więzionymi pisarzami i poetami. Protest w imię grup teatralnych i ich krzyku wolności. Protest z Pierem Paolem Passolinim i Lavem Diazem, Patrickiem Chamoiseau i Dieudonné Niangouną, Nicolasem Klotzem i Élizabeth Perceval, Nelly Arcan i Marguerite Duras, Jeanem Genetem i Achillem Mbembe, Edwardem Saïdem i Nurrudinem Farahem, Mauriziem Lazzarato i Enzem Traverso, Tasosem Livaditisem i Arisem Alexandrou, Judith Butler i Frantzem Fanonem, Mahmudem Darwiszem i Krystianem Lupą”.

Jego film sytuuje się blisko tej definicji, jest w nim ta sama zamaszystość, powinno się go jednak dawkować w kawałkach, żeby w nie utonąć w bezmiarze biedy. Kanadyjczyk próbuje każdego dopuścić do głosu, pokazać rozpadający się świat z możliwie wielu perspektyw, niczego nie pominąć. Mamy tu i emigrantów politycznych, i emigrantów ekonomicznych, bezdomnych, zmiecione przez kryzys przedsiębiorstwa, zamknięte na cztery spusty sklepy, ludzi, których nie stać na leki, lekarzy, którzy mierzą się z upadkiem publicznej służby zdrowia, sprzątaczki grupowo zwolnione z pracy w Ministerstwie Finansów. Można by jeszcze długo wymieniać.

Spontaniczny protest tych ostatnich to jeden z najmocniejszych momentów filmu. Reżyserowi udało się ukazać siłę i wzniosłość protestu. Śpiewane przed gmachem ministerstwa pieśni rewolucyjne, przepychanki z prewencją, rzucanie zaklęć na agresywnych policjantów, wydzwanianie do przyjaciółek, które zamiast stać z transparentem, wolą zostać w domu – wszystkie te gesty budują między kobietami trwałą więź. Przechodzi ona w energię, na którą odpowiada ulica; widać ludzi, którzy spontanicznie przychodzą, żeby ich wesprzeć. Cokolwiek się stanie, te kobiety i tak wygrały.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).