Zakalce i koszmary
„Bo się boi”, mat. prasowe

7 minut czytania

/ Film

Zakalce i koszmary

Jakub Socha

Aster opowiada w wywiadach, że utożsamia się z bohaterem, więc można powiedzieć, że rozdrapuje swoją ranę, pławi się w solipsyzmie, przewala na własnej kozetce. Sam w sobie widzi Hioba. „Bo się boi” to film nieznośny i przyciężkawy, ale intrygujący

Jeszcze 2 minuty czytania

Poród, klaps, kozetka. Beau jest w brzuchu matki, po wydostaniu się na świat dostaje w tyłek od siostry położnej, żeby wybudzić się do życia, chwilę później już siedzi u terapeuty, który zadaje mu sakramentalne pytanie z delikatnością jelonka: „Czy myślałeś kiedykolwiek o tym, żeby zabić swoją matkę?”. W swoim trzecim filmie Ari Aster z uporem godnym lepszej sprawy gromadzi wypisy z poradnika „Psychoanaliza dla średniozaawansowanych”. Matka jest toksyczna, narzeka na syna, że zniszczył jej życie, straszy go, że seks to śmierć, syn popada w nerwicę, ze strachu proklamuje przed sobą w duchu celibat. Teraz jądra ma nabrzmiałe od miliardów plemników, których nigdy nie udało mu się uwolnić. Boi się wszystkiego, nawet płynu do płukania jamy ustnej. Jest sam jak palec, trzymany na krótkiej smyczy przez rodzicielkę, która mieszka w innym mieście. Osiwiał i wyłysiał, zanim zdążył się zestarzeć. Je antydepresanty jak draże. Pod względem rozwoju psychicznego jest na poziomie dziecka.

Nieprzypadkowo mówi się, że kino Astera to sfilmowane koszmary. Beau żyje w czymś na kształt piekła, nad sklepem, który nosi nazwę Erectus Ejectus. Po ulicach jego miasta snują się hordy zombiaków: ćpuny, nożownicy, prostytutki, golasy. Zepchnięte na pobocze wraki samochodów, na chodnikach gniją ciała, środkiem jezdni sunie perpetuum mobile – wózek z supermarketu. Witryny są zakratowane, sygnalizacja świetlna nie działa, wariat wydłubuje komuś oczy, śmieci tańcują w powietrzu, na ścianach walczą o uwagę napisy, których autorami równie dobrze mogliby być członkowie bandy Mansona. Nie dziwi więc, że Beau za każdym razem opuszcza swoje mieszkanie z duszą na ramieniu. Ale w mieszkaniu wcale nie jest lepiej – atakują je intruzi, śmiertelnie niebezpieczne pająki, sąsiad drze się, żeby ściszył muzykę, chociaż Beau muzyki nie słucha, w kranie nie ma wody, więc nie ma czym popić nowych tabletek przepisanych przez terapeutę, który mówił wyraźnie, że zawsze trzeba je popić dużą ilością wody. Skutki uboczne i niepożądane? Te co zwykle: przyspieszone bicie serca i paranoje. Reżyser już na początku szykuje sobie drogę ewakuacji. Będą tacy, którzy powiedzą, że „Bo się boi” to po prostu trzygodzinna halucynacja. Jak na halucynację film jest jednak zbyt uporządkowany.

Po świetnej sekwencji miejskiej, paranoicznej i zabawnej, Aster wypuszcza Beau w drogę, oczywiście nie po złote runo, tylko do matki. Przez domki jednorodzinne, miasteczka, osady w mieście biegnie ta odyseja, która niestety szybko wytraca swoje początkowe tempo. „Grand Theft Auto”, w której gracz wozi się kradzionymi samochodami po upadłej metropolii, zamienia się w przeciągnięty żart z „podróży bohatera”, tej słynnej matrycy, tak ważnej dla amerykańskiego kina. Można rozpisać ją na kilka punktów: bohater porzuca dawne życie, wyrusza na spotkanie przygody, zostaje wystawiony na próbę, pozyskuje sojuszników i wrogów, przechodzi inicjację, otrzymuje nagrodę. Aster bierze te elementy, ale z premedytacją przekręca je i wykoślawia. Jedna matryca zastępuje drugą – podróż bohatera zamienia się w kolejną opowieść o Hiobie. I zaczyna się liczenie: jeden worek, drugi worek, trzeci worek. Wszystkie worki lądują na plecach Beau. Z deszczu pod rynnę, z rynny w bajoro, z bajora w bagno.

„Bo się boi”, reż. Ari Aster

Ponoć gdy Joaquin Phoenix, który gra Beau, znajdował się na planie między kolejnymi ujęciami, to po prostu krzyczał, starając się nie wypaść z roli. Ta anegdota dobrze oddaje istotę samego przedsięwzięcia. „Bo się boi” to jakby niekończący się skowyt zranionego, przerażonego zwierza. Phoenix, ten mistrz w portretowaniu wszelkiej maści nieszczęśliwców i impotentów, daje tu z siebie naprawdę wszystko. Śledząc ten popis, przypomniałem sobie „Joaquin Phoenix. Jestem jaki jestem” – męczący i irytujący mockument, który lata temu aktor nakręcił wraz z Caseyem Affleckiem i w którym chciał wkręcić wszystkich, że porzuca kino na rzecz rapu. Co łączy te produkcje? Chyba to, że ich autorzy uważają, że to, co ich bawi, musi być zabawne dla wszystkich.

„Bo się boi”, reż Ari Aster„Bo się boi”, reż. Ari Aster. USA 2023, w kinach od kwietnia 2023Aster opowiada w wywiadach, że utożsamia się z bohaterem, więc można powiedzieć, że rozdrapuje swoją ranę, pławi się w solipsyzmie, przewala na własnej kozetce. Sam w sobie widzi Hioba. Oczywiście, żadnej wyższej instancji, która poddaje próbie bohatera, tu nie ma. To znaczy boga zastępuje reżyser. To samobiczowanie w jakiś sposób przywodzi na myśl filmy Woody’ego Allena. Tylko że Allenowskim bohaterom, zagonionym nawet do najsmutniejszego, ciemnego i wilgotnego kąta, zawsze pozostawał język, którym mogli skomentować swoje położenie, i tych kilku ludzi gotowych, żeby ich wysłuchać. Weźmy chociażby „Przejrzeć Harry’ego”, od razu unaoczni nam się jeszcze jedna różnica – Allen może i użala się nad światem, ale też nigdy nie odpuszcza prostego wytłumaczenia, że to z jego bohaterem jest coś nie tak i że niekoniecznie można to zrzucić na barki jego starych. Może niepotrzebnie wyjeżdżam tu z Allenem, filmowi bliżej pewnie do ostatnich, przyciężkawych dokonań Charliego Kaufmana. Zdeformowane twarze, płonące domy, paranoje – Aster, jak Kaufman, uwielbia taplać się w tym sosie.

To nawet ciekawe, że po zrobieniu dwóch kasowych filmów, zbudowaniu sobie nazwiska i pozycji, która umożliwiła mu zrobienie praktycznie czegokolwiek, Aster postanowił wypluć z siebie „Bo...”. Jakże to inne podejście od tego, które prezentuje taki Jordan Peele, inne cudowne dziecko współczesnego amerykańskiego horroru, również autor trzech filmów. Odświeżyłem sobie niedawno jego „Nie!” – świetne kino. Wciągające, zabawne i przerażające, ciekawe dramaturgicznie, skierowane na zewnątrz, do widza. Jeśli przyjmuje ono w ogóle formę rachunku sumienia, to jest to co najwyżej rachunek filmowca, tego dziwnego zwierzaka, który żeruje wzrokiem. A u Astera? Widać, że dobrze się bawił, wymyślając kolejne plagi, które serwuje swojemu bohaterowi. Oto noga trzymana przez słonia nad muchą, która myśli, że słońce wcześniej zaszło. Jeśli ta zgrywa trwa chwilę, może być śmieszna. Gdy trwa trzy godziny – jest zwyczajnie męcząca. Gdy kończy się tym, że ssak wreszcie rozdeptuje owada, trudno nie myśleć o całej tej historii inaczej niż w kategoriach okrucieństwa.