Festiwal Animator

Jakub Socha

W ciągu dwóch lat, trochę niespodziewanie, poznański festiwal Animator wyrósł na najważniejszą w Polsce imprezę poświęconą animacji

Jeszcze 2 minuty czytania

Szukam dziury w całym i nie mogę znaleźć. Świetny klub festiwalowy, ulokowany w samym środku poznańskiego rynku, gdzie wieczorami wyświetlano filmy z muzyką graną na żywo. Świetne warsztaty dla dzieci prowadzone przez animatorów. Wreszcie, świetny program. Liczmy dalej zalety: wykłady, spotkania z twórcami, darmowe bilety na większość pokazów. Na tych pokazach, o dziwo, tłumy. A przecież na drugim Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Poznaniu nie pokazywano „Shreków”, „Epok lodowcowych” i tego wszystkiego, co kojarzy się z głównym, łatwo przyswajalnym nurtem. Dyrektor artystyczny festiwalu Marcin Giżycki wybierając repertuar, nie poszedł na łatwiznę, co sygnalizował już wyraźnie zestaw filmów otwierających Animatora.

Podczas uroczystego otwarcia w kinie Apollo, w którym zasiadła dostojna reprezentacja urzędników i oficjeli, pokazano dwa awangardowe filmy z lat trzydziestych: „Ideę” Bartholda Bartoscha i „Kompozycję w błękicie” Oscara Fischingera. Żeby było śmieszniej, ten pierwszy opowiadał o szlachetnej idei, która zmyć ma z powierzchni ziemi burżuazyjny porządek i uwolnić klasę robotniczą, zaś drugi – wyglądał jak psychodeliczny, kolorowy halun.

Dziwy
Dalej było tylko lepiej. Pokazywano utwory jednego z pionierów animacji Alexandre’a Alexeïeffa zrealizowane w technice l’écran d’épingles (ekran szpilkowy) oraz w „technice totalizacji”, polegającej – jak głosi informacja umieszczona w świetnie (znów to słowo) przygotowanym katalogu – „na uchwyceniu na taśmie filmowej śladu pozostawionego przez ruchome wahadła przez kamerę z otwartą przesłoną”.

Patrick Bokanowski, francuski artysta eksperymentalny, pokazał swój słynny długometrażowy film „L’ange”. To składająca się z poodrywanych sekwencji, inspirowana muzyką Bacha, podróż po kamienicy, w której mieszkaniach dzieją się prawdziwe dziwy: jakiś muszkieter przeszywa swoją szpadą podwiązaną na sznurku lalkę, jakaś służąca rozbija gliniany dzban z mlekiem. Ktoś kataloguje książki, ktoś kąpie się z psem w wannie, ktoś zmierza ku jasnemu snopowi światła. A wszystko zapętla się opętańczo w rytm nerwowej muzyki.

Wymieniłem tylko dwóch twórców, a przecież swoje retrospektywy na Animatorze mieli także Jan Švankmajer, Hieronim Neuman, Yoram Gross. W tym roku przyjechał  również do Poznania The Magic-Lantern Theater, amerykański zespół, który odtwarza stare i zapomniane seanse latarni magicznej. Trójka artystów ubrana w XIX-wieczne stroje: suknie, żakiety, cylindry, przy użyciu swojej machiny zabrała widzów w naiwną, wzruszającą podróż. Były duchy, mężczyźni połykający szczury i lekko mroczne historie zaczerpnięte z Edgara Allana Poe.

Gwiazdy
A teraz o tym, co najbardziej mnie urzekło. Dwoje artystów: Bill Plympton i Mariola Brillowska. Plympton na spotkanie z publicznością przybył w krótkich spodenkach, biało-czerwonych skarpetkach i błękitnej marynarce. Jego animacje to istny korowód szalonych pomysłów, nieoczekiwanych zestawień i metamorfoz: frywolnych, absurdalnych, śmiesznych.

Brillowska, właścicielka wściekle czerwonych włosów, nie nosiła spodenek, tylko kolorowe getry w serduszka. Ta urodzona w Szczecinie niemiecka artystka pokazała w Poznaniu, że można uprawiać zaangażowaną społecznie animację. Żadnego eskapizmu, uciekania na poetyckie chmurki albo w alegorycznie mgiełki.

Brillowska chce mówić o otaczającym ją świecie i co najważniejsze, wie, co chce powiedzieć. W jej filmach – kiczowatych, jaskrawych, wykonanych jakby niedbale, po amatorsku – peryferia nigdy nie spotykają się z centrum, a wykluczeni pozostają wykluczonymi do końca. Bezrobotni dostają od rządu jako zapomogę jedynie telefony komórkowe. Emigranci palą Sporty i kopią groby dla zmarłych mężów nobliwych, zachodnich wdów. Stany Zjednoczone gwałcą Irak, a watykańskie anioły kopulują z katolickim krzyżem, który z każdej strony wygląda jak penis. Doprawdy, mocna to dawka.

Konkurs Główny
Konkurs Główny, w którym pokazano ponad siedemdziesiąt filmów z całego świata, wygrał austriacki film „Wstęp do raju 3 € 20” Edith Stauber. Ta sugestywna animacja przypominająca dokument została poskładana z wnikliwych obserwacji współczesnego edenu, który znajduje się na miejskim basenie – nudnego, pachnącego grillowaną kiełbasą i kremem do opalania. Wyraźnie wzruszona artystka podczas wręczenia nagród dziękowała Januszowi Kondratiukowi, jej szkoleniu profesorowi, który uczył ją kina.

Tuż przed wręczeniem głównej nagrody, statuetki Złotego Pegaza (i czeku na 60 tys. złotych), Ryszard Grobelny, prezydent Poznania, zapowiedział, że miasto będzie nadal wspierać Animatora. I bardzo dobrze, bo taka impreza to skarb.

Dziura
Żeby nie przesłodzić, muszę na koniec wspomnieć o dziurze, która dość niespodziewanie objawiła się jednak ostatniego dnia festiwalu. Zapowiadany jako wielkie wydarzenie wspólny projekt postpunkowego zespołu Pere Ubu i braci Quay „Przynieście mi głowę Króla Ubu” okazał się totalnym nieporozumieniem. Wykonane przez słynnych animatorów wizualizacje nawet nie umywały się do tego, co w zakresie ładnych obrazków oferuje mój program Media Player, a sceniczny występ amerykańskich muzyków, poubieranych w worki na zboże, był bardziej nawet koszmarny niż przedstawienia, na które zaganiano mnie w podstawówce.

Cóż, widocznie nie można mieć wszystkiego.