Ciepłe lody

7 minut czytania

/ Film

Ciepłe lody

Jakub Socha

„Fabelmanowie” Spielberga to autobiografia kogoś, kto boi się zejść głębiej, przedrzeć się przez rodzinne legendy, przeprowadzić na sobie autoanalizę

Jeszcze 2 minuty czytania

Kilka lat temu jeden z wykładowców łódzkiej filmówki opowiadał mi załamany, że gdy pyta swoich studentów na początku ich edukacji, z jakimi tematami chcą zmierzyć się w kinie, ci najczęściej wyskakują z czymś błahym, na przykład z rozwodem. Rozwód – jeszcze dziś słyszę wyraźnie, jak profesorowi podnosi się głos – co to za temat? Ludzie się rozwodzą, wielkie mi coś. Wiadomo, nie da się z tego doświadczenia ukręcić takiego „Lawrence’a z Arabii” Davida Leana. Gdy młody, 16-letni Steven Spielberg obejrzał epopeję Leana, uznał, że trzeba sobie dać spokój z kinem, bo przecież takiego filmu to on nigdy nie nakręci. Z czasem mu przeszło, od co najmniej 50 lat właściwie nie schodzi z planu i co chwilę wypuszcza nowe filmy – w wielu z nich rozwód, rozpad rodziny to kluczowe sprawy. Raz do roku ogląda też „Lawrence’a z Arabii”.

W dokumencie „Spielberg” Susan Lacy, który ciągle można obejrzeć na HBO GO, życie autora „Szczęk” zostało opowiedziane dokładnie i drobiazgowo. Młody Steven w dzieciństwie bał się wszystkiego, szybko odkrył, że jak zacznie inscenizować swoje strachy, to przestaną być straszne. Tak w jego życiu pojawiła się kamera. Wychował się w Arizonie, na amerykańskim przedmieściu, o którym po latach powie Lacy, że jest jego najważniejszą religią. Przystrzyżone trawniki, rzędy jednakowych domków, ojcowie w wykrochmalonych koszulach, z rzędem takich samych długopisów w kieszeniach na sercu, matki jak z „Gotowe na wszystko”: na głowie wałki do włosów, w jednej ręce robot kuchenny, w drugiej papieros. Telewizor, rowery, guma balonowa, komiksy, bomberki i rękawice baseballowe. Steven szybko zaczął kręcić filmy, każdy następny coraz większy, coraz bardziej skomplikowany. W szkole dostawał wciry od byczków, dlatego szkoły nie lubił. Ojciec, bez reszty oddany pracy genialny inżynier, chciał, żeby syn się uczył. Mama, pianistka, która porzuciła karierę, żeby wychować czwórkę dzieci, uważała, że nie powinien rezygnować z pasji. Rodzice się w pewnym momencie rozstali, mama porzuciła ojca, związała się z jego najlepszym przyjacielem. 

To wszystko odcisnęło się na jego filmach, Spielberg zresztą doskonale zdaje sobie z tego sprawę, potrafi swoje kino świetnie zanalizować. W „Pojedynku na szosie” ciężarówka znęca się nad kierowcą osobowego auta dokładnie tak, jak znęcano się nad nim w szkole. Rekin ze „Szczęk” też jest prześladowcą. W „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” obsesja ojca rozsadza rodzinę. W „E.T.”,, „Wojnie światów”, „Złap mnie, jeśli potrafisz” dzieci cierpią z powodu rozwodu rodziców, w tym ostatnim matka odchodzi z kolegą ojca. W poświęconym jego osobie dokumencie Spielberg mówi, że nigdy nie poszedł na terapię, bo filmy to jego terapia, a najbardziej boi się czasu między projektami – tak się boi, że będąc na planie „Listy Schindlera”, pracował równolegle nad „Parkiem Jurajskim”.

Jego współpracownicy uważają, że ma kamerę w głowie. Tom Stoppard zwraca uwagę na jego przesadne upodobanie do sentymentalizmu. A Drew Barrymore – że połączenie gatunkowych opowieści z osadzonymi w rzeczywistości scenami z amerykańskiego życia rodzinnego tworzy z tego kina wyjątkowy amalgamat. To wszystko prawda, także w odniesieniu do „Fabelmanów”, trzydziestego trzeciego filmu w karierze Spielberga, ukrytej pod cienkim płaszczykiem Bildungsroman autobiografii. Reżyser dziali się swoimi tajemnicami z dzieciństwa, ale ci, którzy widzieli dokument Lacy, nie będą jakoś specjalnie zaskoczeni. 

„Fabelmanowie”, reż. Steven Spielberg. USA 2022, w kinach od 30 grudnia 2022„Fabelmanowie”, reż. Steven Spielberg. USA 2022, w kinach od 30 grudnia 2022Akcja rozgrywa się oczywiście na przedmieściu, Sammy Fabelman, młody chłopiec, bierze do ręki kamerę, co zmienia jego życie, jego matka jest duszą towarzystwa, tańczy i śpiewa, raz nawet przynosi do domu małpkę, ojciec to oaza spokoju, choć najczęściej go nie ma, ciągle siedzi w robocie. Jest też pierwsza dziewczyna, zwariowana na punkcie Jezusa. W szkole mu dokuczają, śmieją się, że jest chuchrem i Żydem. Mama coraz częściej robi się smutna – syn odkrywa powody tego smutku przy stole montażowym, gdy montuje kronikę rodzinną i skonfrontowany z prawdą ekranu sam wpada w smutek. Ale te kilka ruchomych obrazów to nie tylko sztylet, który kłuje serce, ale i plaster. Powraca w filmie gest, który w dzieciństwie wykonywał sam Spielberg. Lecący z projektora obraz zostaje złapany i wyświetlony na płótnie, skonstruowanym ze złączonych ze sobą dwu dłoni. Wydaje się wtedy błędnym ognikiem, który niesie nadzieję. W „Fabelmanach” tych bezpośrednich odwołań jest więcej, zaczynając od tego, że Michelle Williams, wcielająca się w rolę matki głównego bohatera, gra w kolczykach matki Spielberga, a kończąc na tym, że Sammy kręci te same filmy, które lata temu kręcił młody Steven. Spielberg teraz na nowo je odtwarza. Odtwarza nawet fragmenty kronik rodzinnych, które można było zobaczyć w dokumencie Lacy. Robi się wtedy z „Fabelmanów” prawdziwy gąszcz luster, przydałby się jakiś młotek. 

Zjawiający się z niebytu wujek, pogromca tygrysów, cyrkowiec, przed którym rodzinę Sammy’ego przestrzegają nawet duchy, mówi chłopcu, że sztuka rozerwie go na pół, że tak to już z artystami jest – pasja jest dla nich najważniejsza. Potrafią wiele dla niej poświęcić, nawet życie rodzinne. Inna sprawa, że człowiek z kamerą ma w rękach prawdziwą broń – potrafi karka zamienić w Romea, a sadystę pognębić w oczach innych. Egoizmu Spielberg zaledwie dotyka, ale już sekwencja triumfu filmowca nad rzeczywistością to jeden z najlepszych fragmentów „Fabelmanów”. Spielberg w tego typu bajkach jest mocny.

W najśmieszniejszej scenie filmu Sammy trafia do gabinetu Johna Forda, który udziela młodemu adeptowi jednej rady: wszystkie kadry, w których horyzont jest pośrodku, są do dupy. Po czym każe mu spierdalać. W „Fabelmanach” z inscenizacją oczywiście nie ma problemu, problemem jest raczej to, że wszystko inne jest uśrednione, pozbawione temperatury, zaledwie letnie. To kino, które jest więźniem przeszłości, zbyt wielkoduszne wobec bohaterów, sprawia wrażenie, jakby powstawało w konsultacji z działem marketingu i HR. Spielberg dba, żeby nikogo nie urazić, i równocześnie chce opowiedzieć o tym, że sztuka to ciężki chleb, a miłość może człowiekowi złamać serce. Nie bardzo jednak ma na to pomysł. Nie potrafi zejść głębiej, przedrzeć się przez rodzinne legendy, przeprowadzić na sobie autoanalizy. A może po prostu nie chce zniszczyć tego, co zbudował sobie w głowie na temat swojego dzieciństwa.  Widocznie w wieku 77 lat ciągle boi się tego czasu między projektami.