Szklane domy

12 minut czytania

/ Film

Szklane domy

Jakub Socha

„The Curse” to opowieść o parze farmazonów, którzy postanawiają zbudować lepszy świat. Benny Safdie i Nathan Fielder stworzyli serial niezwykły – równocześnie zwałowy i wyrafinowany

Jeszcze 3 minuty czytania

Zakończenie serialu „The Curse” przypomniało mi ostatnią scenę „Hi Life”, jedynego jak do tej pory filmu Kabaretu Mumio. Rozgrywa się ona na wzgórzu. Siedzi na nim dwóch bohaterów i bawi się automatycznym pilotem. Gdy wciskają przycisk, brama, która nie wiedzieć czemu stoi na łące, wierzga i podskakuje jak źrebak. Kopytko wyobraźni wyrzuca w przestworza też Nathana Fieldera, który wraz z Bennym Safdiem wymyślił serial i zagrał w nim główną rolę.

Fielder w swojej komedii znajduje się jednak na antypodach tego, co robią członkowie Mumio – jedni i drudzy robią w dziwności, tylko że dziwność u Polaków ma wymiar pogodny, liryczny, to dziwność podlana lekkim winem albo kakao. Fielder, Kanadyjczyk w USA, zachowuje się, jakby był wiecznie na lekach uspokajających. Rusza się na zaciągniętym ręcznym, przypomina mi Andy’ego Kaufmana, tego księcia przegrywu, który wywindował amerykańską komedię na zupełnie inny poziom. Nie tak dawno Kanadyjczyk pojawił się w programie Kimmela w berecie, modnych okularach, butach na koturnach i płaszczu z „Matrixa”, przez cały czas próbując przekonać wszystkich, że to jest prawdziwy on, a nie ten facet w chinosach i sweterku z „The Curse”.

Kaufman też uwielbiał zacierać granicę między kreacją a życiem, uprawiał przebieranki, pływał między tożsamościami, nie wystarczało mu bycie sobą, chciał równocześnie być zapaśnikiem, szansonistą, człowiekiem z księżyca. Oddałby ostatni kawałek sera za możliwość wprowadzenia kogoś w zakłopotanie. To on w końcu wchodził na scenę klubu komediowego, żeby powiedzieć, że stara się jak najlepiej, ale ludziom to nie wystarcza. Gdy to mówił, rozpadał się na małe kawałki, oczy zachodziły mu łzami, rozpacz wiązała mu supeł na krtani, przez co zaczynał brzmieć jak rżący osioł. W głośnym występie u Lattermana po prostu bardzo długo i bardzo powoli opowiadał, że jest mu źle – w trakcie skeczu kolejne zużyte, zasmarkane chusteczki lądowały na biurku prowadzącego.

Fielder też uwielbia sprawdzać, co może zostać uznane za żenujące. A także ugniatać czas. Zapytany przez Christophera Nolana, który jest fanem „The Curse”, o to, co najbardziej podoba mu się w serialach, przywołał „Colombo”, a szczególnie te fragmenty, w których porucznik człapie powoli korytarzem do telefonu, potem zaczyna wybierać numer, na który chce zadzwonić, wykręcając po kolei każdą kolejną cyfrę, dokładnie tyle, ile wykręca się w życiu. W „The Curse” znajdziemy na przykład sceny, całkowicie zbędne z perspektywy ekonomii opowiadania, w których bohater grany przez Fieldera, Asher, całym sobą zaświadcza o znikomości życia. Zamawia na przykład gotowe jedzenie do domu i czasami pakuje resztki do lodówki, wcześniej przykrywając je folią spożywczą. I trwa to dokładnie tyle, ile w normalnym życiu, bo przecież nigdy nie jest tak, że człowiek oderwie z rolki właściwą długość, zawsze oderwie się za mało, dlatego trzeba potem urwać jeszcze jeden mały kawałek, a potem jeszcze jeden, mija kwadrans i w końcu talerz przykrywa doskonale szczelna kopuła z małych skrawków.

Wlecze się ten serial, wciąga powoli w swoje bagno. Akcja rozgrywa się w Nowym Meksyku, w małej miejscowości Española, gdzie Asher wraz ze swoją żoną, Whitney, budują osiedle domków. Domy posiadają elewacje ze szkła i certyfikat przyznawany przez Instytut Domów Pasywnych. „To coś na kształt mieszkania w termosie”, mówi małżeństwo do kamery. Żeby jak najlepiej zachwalić swój projekt, postanowili zamienić go w telewizyjny serial dokumentalny. Whitney jest tu panią na włościach, wszędzie jej pełno, rozstawia wszystkich po kątach. Ma w głowie idealny obraz, większy niż „Panorama Racławicka”, chce go przełożyć na serial, zaprezentować się światu od jak najlepszej strony i równocześnie przekonać go – świat – że gentryfikacja nie musi być czymś złym. Chyba nawet w to wierzy. Zresztą bohaterowie „The Curse” wierzą w naprawdę dziwne rzeczy i dziwnie się zachowują – to przyjemność oglądać na ekranie kogoś, kogo nie da się rozłożyć na kawałki, kto wymyka się prostym racjonalizacjom.

Dokument reżyseruje Dougie (w tej roli Safdie), kolega Ashera z młodości, a raczej jego prześladowca, który jakiś czas temu próbował rozkręcić inny format: „Randkę w ciemno z poparzonym mężczyzną”. Facet wygląda jak brat Slasha, jest w nim coś diabolicznego – w pierwszym odcinku polewa wodą oczy wyraźnie skołowanej starszej kobiecie, żeby uzyskać łzy. Kobieta jest w ostatnim stadium raka. W tym samym odcinku Asher idzie do szklarni swojego teścia, patodewelopera, który nawadnia uprawiane przez siebie pomidory własnym moczem. Toczy się dziwna, odklejona gadka, która nijak łączy się z tym, o czym Asher rozmawiał jeszcze przed chwilą z teściami i żoną w jadalni – na stole leżała chałka, Asher miał na głowie myckę, zapoznawał rodzinę ze zwyczajami swojej wiary. Teraz stoi w szklarni i ciach – w kadr wchodzi penis teścia. Teść później mówi familiarnie do Asha – to nie wielkość ma znaczenie.

Podczas wspomnianego wywiadu z Nolanem Safdie i Fielder dokładnie określili, że ich serial jest wypadkową ich zainteresowań – jeden próbuje wpuszczać fikcję w życie, to oczywiście Fielder, który w programie „Zły dotyk Nathana” co rusz instalował  w życiu amerykańskich przedsiębiorców, by ratować im biznesy (gdy, dajmy na to, bar cierpiał z powodu zakazu palenia, przekształcał go w scenę teatralną – amerykańskie prawo pozwala wykorzystywać tytoń jako rekwizyt). Kto zna filmy braci Safdie, kręcone w prawdziwych miejscach, przy udziale niezawodowych aktorów, łapiące puls amerykańskiej ulicy, ten wie, o co chodzi. Benny i Josh zamknięci w kanciapie Criterion Collecion, gdzie różni filmowcy opowiadają o swoim ulubionym kinie, najbardziej ekscytowali się wczesnym kinem Mike’a Leigh – pośród reżyserów, którzy mieszają życie z fikcją, niewielu jest większych.

W „The Curse” ludzie nieustannie popisują się przed kamerą reality show, Safdie z Fielderem z uciechą obserwują wykręcane przez nich dziwactwa, ale największą uwagę skupiają na tych chwilach, gdy kamera zaraz zostanie włączona lub właśnie została wyłączona – granicznych momentach, gdy przez chwilę ludzie są jakby poza formą.

„The Curse”



Równocześnie nie jest to serial tylko o spektaklu – są tu kapitalne obrazki z życia Ameryki, zdesperowanej i zblazowanej pustynnej krainy oblanej betonem, z kilkoma absurdalnymi wyspami luksusu. Rozwarstwienie pogłębia się wraz z odklejeniem najbogatszych – pełnych fałszywej empatii, próbujących sprzedać ściemę: w domach Ashera i Whitney raczej nie da się żyć bez otwartych okien, co jawnie kłóci się z wizją domu jako termosu.

Najciekawsze są te momenty, w których klasa ludowa próbuje przechytrzyć białych bogaczy w nierównej walce. Safdie z Fielderem nie robią z nich świętych, oni też czasem grają nieczysto. Świetnie łapie to scena, w której dwóch rosłych facetów, wyglądających trochę na budowlańców, a trochę na motocyklistów, proponuje dość namolnie Asherowi, że pomoże mu wyciągnąć pieniądze ze szwankującego bankomatu, tylko musi podać im swój kod PIN. Ten wije się jak ryba, przystaje na propozycję dopiero, gdy zostaje oskarżony o uprzedzenia klasowe. Operacja kończy się pomyślnie, ale Asher i tak, gdy tylko znajduje się na osobności, dzwoni do banku, by zmienić kod do karty. Twórcy nie przesądzają, czy było to spotkanie z dobrymi samarytanami, czy może wstęp do wyrafinowanego przekrętu, opartego na wywołaniu winy w potencjalnej ofierze.

The„The Curse”, USA 2023, na SkyShiwtime od stycznia 2024 Nolan w trakcie rozmowy z twórcami w Lincoln Centre zwracał uwagę na jeszcze jeden aspekt „The Curse” – mimo że Whitney i Ash to postaci raczej odpychające, trudno nie mieć wobec nich odrobiny współczucia. Zakompleksiony dorobkiewicz i dusigrosz, z którego żartów nikt się nie śmieje, który ma wyraźne problemy z gniewem i którego nikt nie lubi. Rozpieszczona pozerka, która przyjechała z Kalifornii, by za pieniądze rodziców wprowadzać swoją śmieszną ideę; mieszczka udająca wolnomyślicielkę, znęcająca się nad słabszymi, pozbawiona swojego zdania. Ta dwójka kompromituje się widowiskowo, wystawia się na pośmiewisko. Nie jest tak, że świat promuje takich jak oni – świat też się z nich śmieje. Wszyscy wiedzą, że wielkiego biznesu z tego nie będzie, tak jak wielkiej telewizji, ostatecznie mają tylko siebie.

Whitney i Asher nieustannie lawirują między naiwnością a nieufnością wobec tych, którzy mają mniej. Od początku wiemy, że to para strasznych farmazonów, ale Fielder i grająca Whitney Emma Stone przeprowadzają swoich bohaterów po cienkim lodzie na drugi brzeg. Kibicujemy im, choć w zasadzie nie wiadomo dlaczego. Bo przecież nie chodzi o ich biznes czy karierę telewizyjną. Przy wszystkich nieeleganckich zagrywkach, na które się decydują, głupotach, które wygadują, frazesach, jakby czytanych z telepromptera, trudno nie złapać ich niepewności, dławiącej potrzeby akceptacji. Ta para wiruje w samotności, za towarzysza mając Stephena, tak nazwali dildo, którym bawią się w łóżku. Chociaż „bawią” to za dużo powiedziane, ich życie seksualne jest bardziej skomplikowane. Ich związek jest w permanentnym kryzysie, ci dwoje nie znoszą się, denerwują, krzywdzą, mają inne poczucie humoru i inne priorytety, ale równocześnie mają tylko siebie, i kilka milionów, które Whitney dostała od starych.

Tytułowe „The Curse” odnosi się do klątwy, którą rzuca na Ashera mała dziewczynka po tym, jak najpierw dał jej sto dolarów przed kamerą, a następnie, gdy kamera zgasła, je odebrał. Asher początkowo nic sobie z niej nie robi, ale w końcu dopada go strach, i to na dobre. Nawet gdy orientuje się, że dziewczynka podpatrzyła zagrywkę na TikToku, trudno pozbyć mu się niepokoju. Poczucia, że został uwięziony w koszmarze.

Safdie i Fielder szukają kadrów, w których można obserwować ludzi przez witryny, okna, szyby samochodowe. Każdy odcinek serialu otwiera ujęcie, w którym kadr niejako się topi – jak błona filmowa wystawiona za długo na działanie promieni słonecznych. Choć całość jest tak mocno zanurzona w rzeczywistości, trudno pozbyć się wrażenia, że to sen, który zaraz się rozwieje. Piosenka „Jagadishwar” Alice Coltrane, która przenika serial, podbija klimat niezwykłości, w końcu „Jagadishwar” to „Król wszechświata”. Utwór naprowadza także na „Miasteczko Twin Peaks” – choć proporcje są inne, to „The Curse” również miesza śmiech z grozą. Zwykłą zwałę niskich lotów, abstrakcję i wyrafinowanie.

Jakiś czas temu na HBO pojawił się dokument o słabo znanym w Polsce amerykańskim komiku Albercie Brooksie. Brooks, określany przez koleżanki i kolegów po fachu mianem komika konceptualnego, zasłynął tym, że przebierał się za mima, wchodził na scenę i zaczynał gadać jak najęty, choć mim, jak wiadomo, raczej nie gada. Był też pacykarzem, brzuchomówcą – w trakcie występu jego lalka poruszała ustami, ale on też swoimi poruszał. To gagi, w których nie puenta jest najważniejsza, ale odwrócenie schematu, wywrócenie stolika i rzeczywistości na drugą stronę, zakwestionowanie zasad. Dokładnie to zrobił Asher w trakcie kursu komediowego, na który został zapisany przez Whitney. Prowadzący prosi uczestników, żeby zrobili coś zabawnego. Kolejni uczestnicy odgrywają urocze scenki, większość naśladuje prawdziwych mimów. Gdy przychodzi pora na Asha, ten gwałtownie przerywa ciszę – łapie się dłońmi za uszy i wydaje z siebie przeraźliwy dźwięk – coś między syreną policyjną a zarzynanym prosiakiem. Na podobnej zasadzie działa sam serial.