Odważne kino
„Fuocoammare. Ogień na morzu”

9 minut czytania

/ Film

Odważne kino

Jakub Socha

Na festwalu Brave pokazano filmy od Sasa do lasa. Można było znaleźć w nich wspólny rdzeń – tym rdzeniem była odwaga

Jeszcze 2 minuty czytania

Tydzień przed rozpoczęciem Nowych Horyzontów, największego festiwalu filmowego w Polsce, odbywającego się we Wrocławiu, w tym samym mieście zakończył się Brave Festival, impreza, której szefuje Grzegorz Bral, twórca teatru Pieśni Kozła. Na Bravie, oprócz spektakli i koncertów, można zobaczyć i filmy. Tegoroczny program filmowy nosił nazwę: Brave: Forbidden Cinema. Podzielono go na cztery części: Konkurs, Forbiden Love, Półkownicy i Retrospektywa.

W porównaniu z kilkoma setkami produkcji na Nowych Horyzontach, program Brave'a wyglądał skromnie, jednak dzięki zawężonej puli tytułów człowiek miał mniejsze pole manewru i koniec końców musiał się zmierzyć z określoną wizją kina, zaproponowaną przez kuratorów. Choć tematyka filmów szła od Sasa do lasa (z jednej strony uchodźcy, z drugiej – pierwotne plemiona, z trzeciej – epidemia AIDS w Paryżu, z czwartej – muzyka na Mali), choć formalnie dzieliło je również niemało (tradycyjne dokumenty, wideoeseje, klasyczne fabuły), czuło się, że rdzeń jest ten sam. Tym rdzeniem była odwaga, czyli coś, czego kino – poddane działaniom rynku – nigdy nie miało w nadmiarze.  

W „Raving Iran” Susanne Reginy Meures, dokumencie, którego bohaterami są Anoosh i Arash, dwaj muzycy klubowi z Teheranu, bez odwagi w ogóle nic by się nie odbyło. Policja polityczna patrzy w Iranie każdemu na ręce, więc sporą część scen reżyserka zmuszona była nagrać z ukrytej kamery, najczęściej przy pomocy telefonu komórkowego. Całość może i traci przez to na jakości formalnej, ale zdecydowanie zyskuje na autentyzmie. I choć Anoosh i Arash nie są postaciami o jakimś zniewalającym magnetyzmie, ich walkę o poszerzenie granic wolności, o możliwość robienia swojej muzyki, ogląda się jak sensację.  


W „Świecie Daniela”, dokumencie Veroniki Liškovej, nie trzeba było zbierać materiału po kryjomu ani nikomu rozpikselowywać twarzy, jednak na nakręcenie filmu o pedofilii, który nie podążałby ślepo za populistycznymi hasłami, nie każdy by się zdecydował.  Lišková, która zaangażowała się w projekt dzięki producentowi, na początku też miała wątpliwości. Przed spotkaniem z Danielem, grzecznym studentem, początkującym pisarzem, pedofil kojarzył się jej raczej z obleśnym facetem, który poluje w sieci na swoje ofiary. Taki wizerunek utrwalają media. „Świat Daniela” udowadnia, że świat jest trochę bardziej skomplikowany, i to w możliwie najprostszy sposób. Czeszka po prostu obserwuje swojego bohatera, zarówno wtedy, gdy rozmawia z małym dzieckiem, jak i wtedy, gdy spędza czas z przyjaciółmi w barze. Początkowe niedowierzanie i dyskomfort ustępują w trakcie projekcji na rzecz zwyczajnego współczucia wobec kogoś, kto żyje z kołem młyńskim u szyi. Lišková chce, żeby widz je po prostu dostrzegł.

Laury Bispuri, autorka „Zaprzysiężonej dziewicy” „Zaprzysiężona dziewica”, reż. Laura Bispuri


Laura Bispuri, autorka „Zaprzysiężonej dziewicy”, przez dobrych kilka lat walczyła o to, by móc zrealizować opowieść o burrneshach, albańskich transwestytach. Jej film, rozgrywający się po części w Albanii, a po części we Włoszech, pokazuje historię Hany, która zostaje Markiem z jednej strony dlatego, że chce się wymknąć patriarchalnym zakazom, a z drugiej – żeby móc korzystać z przywilejów dostępnych tylko mężczyznom – pić alkohol, nosić przy sobie broń. Cena, jaką się za to płaci, jest wysoka – to całkowite wyrzeknięcie się swojej seksualności. Alba Rohrwacher, wcielająca się w Hanę/Marka, stworzyła tu wielką kreację – jej bohaterka do końca zostaje kimś nieuchwytnym, kimś, do kogo nie pasuje żaden wytrych. 

Lou Ye, bohater tegorocznej retrospektywy, twórca należący do Szóstej Generacji chińskiego kina, już dwukrotnie dostał w swojej ojczyźnie zakaz pracy za kamerą. Ostatni raz po projekcji na festiwalu w Cannes „Letniego pałacu”, rozpisanej na lata opowieści o chińskich studentach dorastających w cieniu zamieszek na placu Tiananmen. To, co się tam wydarzyło, jest ciągle w Chinach tematem tabu. Autor „Masażu niewidomych” lubi w swoich filmach wykorzystywać strukturę melodramatu, lubi też prowadzić równolegle kilka wątków, które jednak zazębiają się tylko po części. Bohaterowie kręcą się w jego maszynce, wyłaniają się na chwilę na powierzchnię, a potem znowu w niej giną, niektórzy – na zawsze. Z perspektywy wychowanego na zachodnim kinie odbiorcy te niespodziewane zniknięcia mogą się wydawać błędem w sztuce, narracyjnym potknięciem. Gdy się jednak obejrzy więcej niż jeden film Lou Ye, szybko stanie się jasne, że Chińczyk robi to z premedytacją, jakby chciał swoim widzom przypomnieć, że życie rzadko jest dobrze naoliwionym mechanizmem, że nie każda historia ma punkty węzłowe i kulminacje, że takie znikanie to norma.



Luźną strukturę „Letniego pałacu”, najważniejszego filmu Lou Ye, spaja Yu, młoda studentka, która w zasadzie nie wie, czego chce – z jednej strony marzy o wielkiej miłości, z drugiej nic tak bardzo jej nie przeraża jak rutyna. Zmiany polityczne przetaczają się nad jej głową, Yu jednego dnia wyrzeka się całkowicie siebie, drugiego – rzuca na szalę całe swoje życie. Niewiele widziałem w kinie równie irytujących postaci, niewiele równie intrygujących, niewiele też równie podobnych do Emmy Bovary, co świadczy tylko o tym, że Ye udało się stworzyć film prawdziwie uniwersalny.  

Jeśli jesteśmy już przy przymiotnikach irytujące/intrygujące, to trzeba wspomnieć koniecznie o filmie „To nie jest kraj dla głupich ludzi” Olega Mavromattiego. Mavromatti, rosyjski artysta od kilkunastu lat mieszkający w Bułgarii, nakręcił film z materiałów, które znalazł w sieci. Większość z nich pochodzi z wideobloga Siergieja Asztanowa, potężnie zbudowanego młodego Rosjanina, który mieszka wspólnie z ojcem i matką, a dni spędza na włóczęgach po marketach i na wdzięczeniu się do internetowej kamery. Asztanow to wybuchowa mieszanka: piewca Putina, cerkwii, galerii handlowych, kiełbasy, narcyz, mitoman, kucharz, tancerz, gej. Wylewa się z jego ust zapętlony, paranoiczny monolog, w którym mieszają się spiskowe teorie, mistycyzm i nacjonalizm. Oto cała Rosja, zdaje się mówić Mavromatti, montując wystąpienia Asztanowa ze znalezionymi w sieci ujęciami rosyjskich samobójców i katastrof, żeby jeszcze bardziej uwypuklić, że jego ojczyzna jest chora na głowę, i to ostro.

Brave FestivalBrave Festival„To nie jest kraj dla głupich ludzi” robi wrażenie, przytłacza swoją złą energią, ale równocześnie irytuje i nudzi swoją tandetą intelektualną. Udowadnianie, że jakiś kraj jest wariatkowem, przy nieświadomej pomocy kogoś, kto ewidentnie ma problemy umysłowe, jest zwyczajnie tanie. Gdyby się przeszperało w Polsce sieć, pewnie i u nas znalazłby się jakiś Asztanow, wokół którego można by sobie ukręcić podobnie zgrabną metaforę. A gdyby tak jeszcze dodać do „polskiego Asztanowa” fragmenty ustawek kibolskich i np. kilka mp3 z kazań sejmowych Piotra Skargi, to wtedy już w ogóle byłoby cacy. I spokojnie można by szykować się na tournée po europejskich festiwalach.

Przy projekcie Mavromattiego „Fuocoammare. Ogień na morzu” Gianfranco Rosiego wygląda jak dobrze wychowane, grzeczne dziecko – to klasycznie opowiedziany film dokumentalny, zero transgresji. Kamera Włocha przygląda się kilku bohaterom. Ktoś nurkuje w morzu, ktoś strzela z procy, ktoś opowiada o pracy w szpitalu. Niby nic niezwykłego, samo życie, tylko że to samo życie toczy się na Lampedusie, maleńkiej wyspie, która jest sceną wielkiej tragedii. To tu przybywają na statkach uchodźcy z Afryki, to tu wyciąga się na brzeg ich ciała.

Tegoroczna edycja wrocławskiej imprezy odbywała się pod hasłem „Outcasts – Wykluczeni”. I choć wykluczenie może dokonywać się na różnych poziomach i w różnych sferach, nie tylko przecież ekonomicznej, i choć różnych jego form nie da się porównywać i wartościować, pisząc, co jest bardziej uciążliwe, a co mniej, to trudno odpędzić się od myśli, że wykluczenie, które pokazuje Rosi, jest sprawą najbardziej dramatyczną i najbardziej palącą. Nie znaczy to jednak, że „Fuocoamare” jest filmem interwencyjnym, gorącym zapisem, bliskim telewizyjnego reportażu. Rosi, podobnie jak Jarosław Mikołajewski w wydanym niedawno reportażu „Wielki przypływ”, nie szuka łatwych odpowiedzi. Z pozornie nieprzystających elementów buduje obraz małej wyspy, gdzie tradycja spotyka się z teraźniejszością, współczucie z biurokracją. To tu rodzi się przyszłość.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.