Raga Sharada
„Uczeń”, reż. Chaitanya Tamhane

5 minut czytania

/ Film

Raga Sharada

Jakub Socha

W indyjskim „Uczniu” jest coś niespotykanego: to całkiem inna opowieść o stawaniu się artystą

Jeszcze 1 minuta czytania

To życie zaprogramował mu ojciec – oddany obrońca indyjskiej muzyki klasycznej, publicysta, popularyzator, który sam pragnął zostać muzykiem. Swoje marzenie wszczepił synowi, przy okazji zabrał mu dzieciństwo, dał na przykład szlaban na grę w krykieta. Projekt wychowawczy ubrał w opowieść, której synowi trudno było się oprzeć. Muzyka jest w niej wiedzą radosną dostępną nie dla każdego, lecz jedynie dla świętych, którzy wyrzekli się świata i oddali niekończącym się ćwiczeniom, medytacjom nad czystym dźwiękiem. Tego dźwięku nie da się opisać, ale ci, którym udaje się go wydobyć, stają przed otwartymi bramami piękna, osiągają nirwanę, spełnienie, sławę, stają się legendą. A gdy mama dzwoni do Sharada i suszy mu głowę, żeby znalazł sobie normalną pracę i żonę, ten odpowiada jej, że po czterdziestce.

Ale nie jest mu łatwo – w momentach zwątpienia wsiada na motor i załącza na słuchawkach wykłady o muzyce artystki o imieniu Maai. Mumbaj rozświetlają nocne latarnie, motor leniwie toczy się przez wyludnione, senne ulice, a w tle leci gadka motywacyjna: nie jest ważna technika, ważna jest prawda, przyszykuj się, że prawda nie będzie piękna, zajrzyj w głąb siebie – tego typu rzeczy. Młody adept powtarza je jak mantrę, wyrósł w przekonaniu, że Maai była genialną, czystą artystką, która z premedytacją nie zostawiła po sobie żadnego nagrania i która podczas koncertów potrafiła obniżyć ciśnienie swojej krwi do zera. Spotkany przy kolacji koneser, który miał okazję poznać ją osobiście, niespodziewanie wyprowadza cios na wątrobę, obwieszczając bezceremonialnie: to gburka i pretensjonalna wariatka, a jej nagrania, tak, tak, jasne, że zostawiła po sobie nagrania, każdemu artyście zależy na poklasku, to nic specjalnego.

„Uczeń”, reż. Chaitanya Tamhane„Uczeń”, reż. Chaitanya Tamhane. Indie 2020, na Netflixie od maja 2021W tle oczywiście umiera tradycja, skrada się nowoczesność, talent show w telewizorze, artyści sprzedają się, wyprzedają ideały, bogacą się. Wszystkie opowieści o tym, jak zostać artystą, są w gruncie rzeczy podobne. Muszą zawierać coś o wyrzeczeniu, coś o talencie, coś o złym świecie – i w „Uczniu” ta obowiązkowa triada harmoniczna oczywiście się pojawia. Chaitanya Tamhane, młody indyjski reżyser, w swoim drugim filmie pełnometrażowym gra jednak w zupełnie innej tonacji. Nie znajdziemy tu nieznośnych mądrości w stylu tych, które dostarczył chociażby Jerry Saltz w wydanej niedawno w Polsce książce „Jak zostać artystą”. Już same tytuły poszczególnych rozdziałów („Wciel ideę w materię”; „Słuchaj nawet najdzikszych głosów”; „Znajdź własny głos”; „Patrz uważnie, patrz otwarcie”; „Zamień słabość w atut”; „I raz do roku zatańcz”) pokazują, że jest to kolejny kamyczek do wznoszonego przez zachodni kapitalizm bożka kreatywności, który ze swojego brzucha wypluwa bez przerwy nowe produkty.

Trudno mi ocenić, na ile znaczenie ma w przypadku filmu Tamhane kontekst, za słabo znam kulturę indyjską. Współczesny film indyjski nie jest też chlebem powszednim polskiego widza, tym bardziej więc trzeba docenić to, że można go zobaczyć po prostu na Netflixie. Fakt, że jest w „Uczniu” coś niespotykanego, całkiem inna opowieść o stawaniu się artystą.

Amplituda emocji wydaje się tu spłaszczona, jakby cała historia została opowiedziana na jednym oddechu, na jednej nucie. Dla laika podobnie jednostajnie może zresztą brzmieć muzyka raga, którą wykonuje i której uczy się Sharad. Tamhane wykonuje niesygnalizowane przeskoki czasowe, nie ucieka w detal, kamera praktycznie cały czas znajduje się wobec głównego bohatera w półdystansie. Równocześnie niemalże niepostrzeżenie rozmontowuje, cegła po cegle, fasadę wokół wielkiej sztuki. Gdy nagle okazuje się, że wielki asceta może umrzeć w trakcie monologu, w którym skarży się, że mało mu płacą za koncerty, świętości zaczynają się jawić w innym świetle. Na ich miejscu młody reżyser nie próbuje na siłę umieścić tych nowych świętych, tym razem konsekrowanych w telewizyjnym konkursie talentu. Na młodą dziewczynę, która wdziera się w show-business ze swoją tradycyjną pieśnią, Sharad patrzy z zazdrością i zdziwieniem. Jej się udało, ale za pewną cenę. Chwilę później musi ona nałożyć ostry makijaż i śpiewać narzuconą jej popową nutę. I w niej dziewczyna potrafi jednak zachować coś z siebie.

Mądrością byłoby więc to, że nie ma co obrażać się na rzeczywistość, do której po prostu trzeba się dostosować? Niekoniecznie. Tamhane ma swój mindfulness, ale głosi go nienachalnie, niezobowiązująco. Jego przykazanie jest jedno: trzeba wyluzować. Nie każdy musi być artystą. Może sztuki jest już wystarczająco dużo na świecie, może nie ma co na siłę do tego wielkiego gmaszyska czegoś na siłę dokładać. Może wystarczy zatroszczyć się o to, co jest – co ginie pod naporem nowości.