Potwór i ćmy
Na planie filmu "Druga strona wiatru", mat. prasowe

10 minut czytania

/ Film

Potwór i ćmy

Jakub Socha

Odnaleziony po latach ostatni film Orsona Wellesa to przykład pięknej porażki – opowieść o prokrastynacji, którą zjada prokrastynacja

Jeszcze 3 minuty czytania

Wiadomo było, że kręci, ale nie wiadomo było, kiedy skończy. Zaczął na początku lat 70., scenariusz pisał ze swoją wieloletnią partnerką – tajemniczą Oją Kodar. Szło jak po grudzie, czyli tak samo jak zwykle. Kino go nigdy nie rozpieszczało. Los rzucał mu kłody pod nogi, wiatr wiał w oczy, wpadał z deszczu pod rynnę. Kolejni Brutusi – aktorzy, producenci, kuzyni szacha – wbijali noże w jego wielkie plecy. Orson Welles nic sobie z tego nie robił. Ten amerykański Bachus, uwielbiający corridę i Wenecję, paradujący w czarnej pelerynie czarnoksiężnika, z nieodłącznym cygarem, dłuższym niż nos Pinokia, właściciel najbardziej zaraźliwego śmiechu na planecie Ziemia, cudowne dziecko kina. Jego debiut do dziś uważany jest przez wielu za najlepsze dzieło w historii kina, ale zapytany, czy podziela to rozpoznanie, odpowiadał, że skądże – najlepszy będzie film, który właśnie kręci. Zapytany, czy ma już tytuł, odpowiedział, że jeszcze nie. Nie tylko tego nie wiedział. W jednym z wielu nagrań towarzyszących produkcji „Druga strona wiatru”, bo tak w końcu nazwał swój nowy „najlepszy film świata”, Welles, stojąc pomiędzy oddanymi mu ludźmi, opowiada o swoich strategiach i planach. Ogłasza, że chce zrobić rewolucję, zmienić zasady gry, zrealizować film o rewolucji w kinie. Film, w którym jeden film przegląda się w drugim filmie, dokument, który przegląda się w fabule, fabułę przeglądającą się w dokumencie. Deklaruje, że postawi na improwizację, mówi w końcu, że może w ogóle nie będzie filmu, a może filmem będzie właśnie ta rozmowa o filmie, który zamierza nakręcić.

Praca przy „Drugiej stronie wiatru” to była guerilla, na którą mało kto by sobie pozwolił. Film bez scenariusza, nieobsadzony, realizowany w drogich lokacjach, z aktorami branymi z łapanki, przy wsparciu fanów i znajomych, bez przerwy, za nic. Operator, żeby przeżyć, musiał po godzinach kręcić pornole. Ekipa wdzierała się na opuszczone hale zdjęciowe. Gdy już nie było naprawdę żadnych pieniędzy, Welles siłą zasiedlił mieszkanie Petera Bogdanovicha, swojego ucznia i przyjaciela, odtwórcę jednej z ról w filmie, którą Bogdanovich dostał trochę przypadkiem. Mistrz kręcił, a w przerwach plądrował lodówkę gospodarza, nie mógł przestać myśleć o lodach; miał być gościem przez miesiąc, został trzy lata. W międzyczasie pojawił się na planie John Huston – Welles ściągnął go, żeby zagrał główną rolę: wielkiego reżysera, który kręci film „Druga strona wiatru”. W wywiadach podkreślał jednak, że nie interesuje go autobiografia. Akurat w to nikt nie chciał uwierzyć.

Zróbmy skrót czasowy: mijały dni i tygodnie, miesiące i lata. Pojawiały się kolejne pomysły inscenizacyjne, motywy i sceny. Przybywało materiału. Aż pewnego dnia zabawa nagle się skończyła. W Iranie wybuchła rewolucja – taśmy z filmem, które należały do finansującej fantazje Wellesa irańskiej firmy producenckiej z siedzibą w Paryżu, zostały zarekwirowane. 

W dokumencie „Pokochają mnie, gdy będę martwy” Morgana Neville'a zjawiają się wszyscy bohaterowie tamtej przygody, niektórzy już niestety tylko na archiwalnych obrazkach. Ci, którzy dożyli, wspominają współpracę z Orsonem Wellesem. Wyciągają zadry ze starego ciała, rozbierając je na kawałki, wałkują po raz kolejny znane tematy – zdradę Hollywood, niebywały talent Wellesa, któremu nie dane było się rozwinąć, jego europejską odyseję, która tak naprawdę była wygnaniem. Pojawia się nawet tu kilka zgrabnych tropów na silniku psychoanalityczno-bóg-wie-jakim: figura ojca, brak figury matki, zdrada jako modus operandi ludzkości. W jednym z archiwalnych nagrań Orson rozprawia z jakimś dziennikarzem o tym, co jest gorsze – zdrada ideałów czy zdrada przyjaciela. Kiedy dziennikarz upiera się, że to pierwsze, Orson mówi, że zdecydowanie to drugie. On sam zdradzał i był zdradzany. Rozżalony Peter Bogdanovich, kiedyś powiernik użyczający miejsca do spania, potem lekko pogardzana przylepa, mówi, że po jednym z programów telewizyjnych, w którym przed milionami rodaków autor „Drugiej strony wiatru” naśmiewał się z młodszego kolegi, reżyser przysłał mu dwa listy – w jednym przepraszał go za swoje zachowanie, w drugim pisał, że niczego nie żałuje. Po latach znowu nawiązali kontakt, ale, jak wspomina Bogdanovich, to już nie było to samo.


„Pokochają mnie, gdy będę martwy”, reż. Morgan Neville; „Druga strona wiatru”, reż. Orson Welles



Przez wiele lat wydawało się, że „Druga strona wiatru” jest filmem straconym dla świata – Orson najpierw przegrał batalię sądową o prawa do kopii z Irańczykami, wkrótce później zmarł. Nigdy nie udało mu się ukończyć ostatniego filmu. Wszystko przepadło do czasu, aż w garażu Gary'ego Gravera, operatora Wellesa, który zmarł w 2006 roku, znaleziono w puszkach około stu godzin materiału nakręconego między 1970 i 1976 rokiem – postanowiono je teraz połączyć, korzystając z zapisków i komentarzy samego Wellesa, podpierając się zmontowaną przez niego wersją roboczą. Właśnie zaprezentowano go na Netflixie, towarzyszy mu dokument „Pokochają mnie, gdy będę martwy”.

 „Druga strona wiatru”, reż. Orson Welles „Druga strona wiatru”, reż. Orson Welles. USA 2018, premiera: listopad 2018Całość jest chaotyczna i bez dokumentu Neville'a właściwie niezrozumiała, dlatego najlepiej oglądać te dwa filmy w pakiecie, tak by figura Wellesa mogła się przeglądać w jego ostatnim filmie, który nie wiadomo w jakim stopniu jest jego filmem. Choć ciągle jest tak naprawdę składakiem dwóch filmów. Idzie to tak: Jake Hannaford (John Huston), legendarny reżyser, porównywany do Hemingwaya, geniusz i moczymorda, ma problemy przy nowej produkcji, problemy są natury finansowej, choć w ich rozwiązaniu czynnik ludzki bynajmniej nie pomaga. Akcja zaczyna się, gdy Hannaford pakuje do samochodów i autobusów cały swój cyrk i zabiera go do prywatnej posiadłości, planuje połączyć imprezę urodzinową z pokazem fragmentu swojego filmu; liczy, że może tak uda mu się zamknąć budżet. Zjeżdżają się aktorzy, fotoreporterzy, krytycy filmowi, współpracownicy, arystokratki i biznesmeni. W trakcie projekcji wysiada prąd, towarzystwo rozpierzcha się, pękają kolejne butelki, co chwilę błyskają flesze. Targowisko próżności albo piekło, każdy może sobie to nazwać po swojemu. Wszyscy garną się do Hannaforda jak ćmy do lampy. Kontakt z nim nigdy nie wychodzi im na dobre. Ale czy jest w nim chociaż światło? Jeśli nawet, to przygaszone. Reżyser odpowiada półsłówkami, wścieka się, odcina, mówi szaradami. Jest skoncentrowany tylko na sobie i cały czas nieobecny. Jedyną osobą, która go jeszcze jakoś zajmuje, jest Brooks Otterlake, w tej roli Bogdanovich – przyjaciel Hannaforda, kolejne cudowne dziecko kina, jego uczeń albo jego epigon. Istnieje podejrzenie, że jest to jedyna osoba, której Hannaford prawdziwie nienawidzi, pewnie dlatego, że widzi w niej siebie. Albo reprezentanta „nowego kina”, które traktuje go już jako eksponat z muzeum osobliwości. W każdym razie ten posągowy starzec – Huston miał jednak więcej z posągu niż Welles – rzuci gdzieś w przelocie: przyjaźń i filmy to jedyne prawdziwe tajemnice. Może to jest tak naprawdę sedno obydwu filmów.

Hannaford próbuje nadążyć za nowością, dlatego film, który pokazuje publiczności, to jakaś osobliwa stylizacja na Antonioniego pożenionego z „Easy Riderem” – chłopiec na motorze i kobieta modliszka, kilku kudłatych, jakaś Lolitka, szerokie kadry, puste przestrzenie. Pustynny piasek, noc i deszcz. Kible, gdzie uprawia się seks, plastikowa lalka, której odcina się włosy, sterczący na pustyni fallus z papier mâché. To nowe arcydzieło jest poronione i nieporadne, i oczywiście odbywa się bez słów. Jeśli to na serio, to w ogóle nie ma o czym gadać. Jeśli pomyślane zostało jako dowcip – to jest to bardzo kosztowny dowcip, trudno się dziwić, że nikt nie chciał go finansować. Całe szczęście tego materiału jest niewiele, zamiast włóczyć się za otępiałymi egzystencjalistami, częściej stoimy w ścisku, w ciżbie spoconych, coraz bardziej pijanych ludzi, którzy pracują w przemyśle filmowym. Obraz raz jest kolorowy, raz czarno-biały. Wyskakują kolejne króliki z kapelusza. Karły wnoszą skrzynie. Ktoś strzela ze sztucera do manekinów. Ktoś rzuca uwagi o sztuce. Ktoś się wykrusza. Ten statek pijany zmierza donikąd.

W „Pokochają mnie, gdy będę martwy” padają podejrzenia, że Welles tak naprawdę nigdy nie chciał skończyć „Drugiej strony wiatru”. Hannaford ma chyba podobny cel. Pułapka jako sposób na życie? Ślepa uliczka jako droga do celu? Jest w tej sytuacji coś irytującego, bo przecież wielki artysta – jak on mógł się tak zapętlić, jak on mógł nam wszystkim odmówić prawa obejrzenia jego najnowszego filmu. I z drugiej – dlaczego nie pozwolono mu dokończyć tego, co zaczął? Jest w tym też coś całkiem dramatycznego – czy ta pożerająca wszystko prokrastynacja nie jest czasem wielką zasłoną dymną wymyśloną przez kogoś, kto już nie ma nic do powiedzenia, ale bez kina nie wyobraża sobie życia? A może to tylko szydera z kina, tej dziwnej gałęzi sztuki, w której wierzy się, że istnieje coś takiego, jak najlepszy film na świecie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).