Zawierz swojej nodze

Jakub Socha

Obecnie prawie każdy krytyk filmowy chce być felietonistą i pływać swobodnie pośród słów, swoją osobą przysłaniając wszystko. Felietonizacja krytyki sprzyja grafomanii

Jeszcze 2 minuty czytania

Na jednym z ostatnich festiwali filmowych, podczas podwieczorku pochylił się nade mną pewien wybitny krytyk filmowy i, szepcząc, zagrzmiał: „Zbudujcie gmach z wartości!”. Po czym dodał w tym samym tonie: „Odróbcie lekcję – czytajcie Faulknera!”.

Mylą się ci, którzy myślą, że po usłyszeniu tej frazy wpadłem w popłoch, zacząłem nerwowo zastanawiać się, czy nie przegapiłem jakiegoś pioruna i niemal równocześnie rozpocząłem spóźnione odliczanie, które pozwoliłoby mi określić, jak daleko od nas znajduje się burza. Byłem spokojny, bo wiedziałem, że nic się nie zdarzy. Były dokładnie trzy powody mojej pewności.

Po pierwsze, lekcję już odrobiłem – kilka książek Faulknera zdążyłem przeczytać.

Po drugie, dobrze wiedziałem, że jedyne burze w polskiej krytyce filmowej może wywołać Krzysztof Kłopotowski. Ale Kłopotowskiego nie ma – wyjechał. Odkąd autor „Obalania idoli” zamieszkał znów za Wielką Wodą, jest spokój. I bezruch. Czasami tylko przebudzi się młodziutka frakcja obrońców popkultury, która między rozkładaniem zabawek, rozklejaniem plakatów i wytrzepywaniem piasku ze spodenek, dąży uparcie do prawdziwej zmiany paradygmatu, czyli uznania prymatu biustu Megan Fox z „Transformersów”. Ich szlachetne działania niewiele mają wspólnego z krytyką, ale dobrze pokazują, w którą stronę ona zmierza. O tym jednak już za chwilę.

Wreszcie, po trzecie, naprawdę nie jest tak, że bez gmachu wartości nie można być dzisiaj krytykiem. Wydaje mi się, że jest wręcz odwrotnie.

Felietonizacja i nostalgiczność

Dziś, żeby być krytykiem filmowym, wystarczy zawierzyć swoim nogom i uważnie śledzić, którą kończyną danego dnia podnosisz się z łóżka. Trzeba obserwować i słuchać siebie. Najważniejsze bowiem wydają się nie argumenty, ale bliżej niesprecyzowane odczucia, wsłuchiwanie się w porywy własnego serca. Warto je opisywać lekko i zabawnie, dobrze czasami też zrobić nostalgiczną wycieczkę do czasów swojej młodości, by rozmiękczyć czytelnika i pokazać mu, że nie jest się tylko wrednym zoilem.

Kiedyś śmiałem się z zabawnej formuły nadużywanej przez krytyków, którzy pisali: „autor tego artykułu”, dziś zgrzytam zębami, kiedy czytam tylko: ja, ja, ja. Pół biedy, jeśli tego, który kryje się za tym „ja”, lubię albo szanuję. Myślę sobie: jeśli film X podoba się osobie Y, którą przecież lubię, to i mnie będzie się podobał. Albo inaczej: akceptuję jego sądy, bo i jego akceptuję. Oto cały pożytek z tego typu krytyki.

Obecnie prawie każdy krytyk chce być felietonistą i pływać swobodnie pośród słów, swoją osobą przysłaniając wszystko. Felietonizacja, ze swoją luźną formą, dużą wolnością wpisaną w tekst, sprzyja grafomanii. Już teraz bardzo często można przeczytać teksty, w których na tysiącu znaków metafora goni metaforę, a porównanie zjada porównanie. O samym filmie jest oczywiście niewiele, no chyba że za „wiele” uznamy samą stylizację, w której recenzent próbuje opisać dany film jako zjawisko równie epokowe co lądowanie Armstronga na Księżycu.

Inżynierzy, projektodawcy i uciekinierzy

Obok felietonistów można wyróżnić jeszcze co najmniej trzy grupy krytyków filmowych. Pierwszych nazywam inżynierami. Po czym można ich poznać? Ano po tym, że na spotkaniach z artystami uwielbiają krzyczeć: „trzeba wyciąć 15 minut filmu!”. Ich ulubioną dziedziną jest szeroko pojęty warsztat. Ich recenzje wypełniają nic nieznaczące frazesy: „ten film ma słaby rytm”; „ten film ma słaby montaż”; „operator mógł lepiej doświetlić czwarty plan”.

Dalej są projektodawcy. To grupa szalenie ciekawa. Nie starcza im już pisanie o filmach, operowanie na „piętrze wartości już wyrażonych” przez artystę. Chcą mieć mocniejszy wpływ na życie filmowe, co objawia się tym, że co pół roku obwieszczają na zmianę śmierć i odrodzenie polskiego kina, uwielbiają organizować panele dyskusyjne, lansować, projektować, wszczynać wojny, chodzić pod rękę z filmowcami. Ich ulubioną narracją jest narracja pod tytułem „starcie pokoleń”. Rzadko ich stać na krytykę – zbyt wielu filmowców już znają, ze zbyt wieloma osobami już pili, by teraz mieli sobie psuć znajomości.

Jest jeszcze grupa trzecia, najbardziej sympatyczna. To wszyscy ci, którzy próbują zawracać kijem Wisłę: nie godzą się na to, by pisać luźno, na tysiąc znaków, z gwiazdkami. Są etosowcami, ich żywiołem są sążniste, skrupulatne recenzje na kilka tysięcy znaków, dobrze uargumentowane, logiczne, choć nierzadko – co trzeba uczciwie przyznać – potwornie nudne. Etosowcy żyją w przeszłości, odwracają się ku światu, którego nie ma i który nie wróci. Uciekając z teraźniejszości, uciekają jednak z jedynego agonu, na którym cokolwiek może się zdarzyć. Stoickie wycofanie się z gry to przyznanie się do porażki.

Posucha

Polska krytyka utonęła w bieżącej pracy. Nie ma nikogo, kogo byłoby stać na trochę zastanowienia, dystansu. Spora w tym wina filmoznawców. Oprócz kilku naprawdę nielicznych wyjątków, nikt z nich nie chce się (nie potrafi, boi się…) bawić w doraźne utarczki. Dlaczego? Nie wiem. Wiem natomiast, że można godzić obydwie działalności, o czym przekonują chociażby krytycy literaccy.

Niedawno ukazała się „Polska do wymiany” – świetna książka krytycznoliteracka Przemysława Czaplińskiego, który z powodzeniem łączy pracę na poznańskim uniwersytecie z krytyką literacką. Jest to oczywiście przykład jeden z wielu.

W krytyce filmowej przykładów takich publikacji nie znajdziemy zbyt wiele. W ostatnim dziesięcioleciu na polskim rynku wydawniczym pojawiły się zaledwie cztery książki krytycznofilmowe dotyczące rodzimego kina. Żeby było lepiej, dwie z nich napisał Wojciech Kuczok, osoba, która krytyką zajmuje się od święta. Właśnie ukazała się jego najświeższa pozycja.

Kawiarniana krytyka

Wojciech Kuczok, „Moje projekcje”.
W.A.B, 164 strony, w księgarniach od
8 lipca 2009
„Moje projekcje” nie mają jednak żadnych szans, by jakkolwiek zamieszać. Na białej okładce książki widnieje filiżanka do kawy, co idealnie charakteryzuje zbiór Kuczoka, składający się w większości z króciutkich, niezobowiązujących felietonów, właśnie trochę kawiarnianych.

Autor wyziera tu z każdego tekstu, nie tylko z tych, w których pisze o swojej miłości do jaskiń, o swoich pisarskich mękach, ale również tam, gdzie dotyka motywu śmierci. Zresztą w tych fragmentach osobistych, intymnych czyta się tę książeczkę najlepiej, jako aneks do powieści Kuczoka, jako rupieciarnię, w której autor przechowuje i kataloguje swoje obsesje. Można powiedzieć, że filmy są Kuczokowi potrzebne niejako po to, by niuansować to, co mu się aktualnie przydarza. Po to, by obejrzeć to, co się dzieje, co się zdarzyło, raz jeszcze, po wielokroć w lustrze innych filmów.

Gdy Kuczok próbuje wyjść poza siebie, idzie mu gorzej. Za szybko wchodzi na utarte tory publicystyki i idzie tam, dokąd wszyscy. Stać go jedynie na podszczypywanie ciemnogrodu, homofobów i postulat, że filmowcy powinni opisać świat nieprzedstawiony.

„Moje projekcje” kończą się taką oto konkluzją: „Sztuka w politykę nie tyle się angażuje, ile wikła – i to raczej mimowolnie niż świadomie. Z zaangażowaniem mamy do czynienia wtedy, gdy się sztuka przeciwstawia czynieniu z ludzi wiórów lub gdy patrzy nieufnie na ręce tych, którzy się okresowo do rąbania drew dorwali”. To wszystko szlachetne słowa, poniekąd każdy się z nimi zgodzi, nie wiadomo jednak, co z nimi zrobić. Za bardzo przypominają polityczny slogan, który mógł wyjść z ust polityka PO.

Największym problemem naszej krytyki filmowej jest właśnie to, że coraz bardziej zaczyna przypominać partię rządzącą. Tak jak politycy uprawiają postpolitykę, tak krytycy próbują czegoś na kształt postkrytyki. Nie sądzę, żeby Kuczok tego chciał, myślę, że włączył się w ten nurt trochę niechcący, co nie zmienia faktu, że nie spełnił tym razem składanej w początkowych partiach książki obietnicy, która mówi: „Krytyk powinien być przekorny”.

Krytyk powinien być przekorny – święte słowa. Powinien też budować gmach z wartości i nieustannie go podkopywać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.