Jestem do wzięcia

Rozmowa z Markiem Raczkowskim

W mojej pracy podoba mi się to, że wiem, kiedy jest dobrze. Jak byłem malarzem, to nigdy nie wiedziałem, kiedy należy skończyć

Jeszcze 3 minuty czytania

MAREK RACZKOWSKI: Ile masz lat?
BOGUSŁAW DEPTUŁA: 44, a czemu pytasz?
Zacząłem się zastanawiać, ile masz lat. Młodo wyglądasz.

Ty też, co prawda teraz jak żydowski prorok.
Właśnie ostatnio Lonia Fogelman powiedział: „Coraz bardziej wyglądasz na Żyda”. Staję się Żydem…

Czy ktoś, kto zajmuje się rozśmieszaniem ludzi, sam musi być ponury?
Tak, staram się ten stereotyp lansować. Wyglądać złowieszczo i wypowiadać komentarze ponurym głosem. Kiedyś w radiu opowiadałem dowcipy – słabe, beznadziejne wręcz. Wymyśliłem sobie taką postać w 1992 roku w Radiu Kolor. Jacek Królak napisał kiedyś o mnie felieton, że w gronie znajomych opowiedziałem jakiś strasznie słaby dowcip, co spowodowało konsternację i niezręczną ciszę, ale to się spodobało Maternie i Mannowi.
Przychodziłem więc do radia i opowiadałem kiepskie dowcipy w rodzaju: „Na sali sądowej. Adwokat do prokuratora: «Ty małpo». Prokurator do adwokata: «Ty ośle». Na to sędzia: «Panowie to jest sąd, a nie ogród zoologiczny»”. Albo: „Mama mówi do synka: «Idź do sklepu, kup pinezki», a synek na to: «Po co? Przecież tyle ich chodzi po ścianie”». Zapadła niezręczna cisza, a mój kolega realizator w radiu patrzy na mnie i mówi: „Chyba pluskiewki, pluskiewki nie pinezki”.

Marek Raczkowski
/ fot. Agnieszka Brzeżańska


No dobrze, tego się spodziewałem, a poza tym lubisz opowiadać kawały?
Bardzo rzadko opowiadam. Zauważyłem za to, że teraz dość często w rozmowach cytuję moje dowcipy, komiksy. Mam ich tyle, że właściwie na każdy temat mogę. I obawiam się tylko, że to z czasem może się stać trochę żałosne…

Na czym polega proces twórczy takiej osoby jak ty? Jak o sobie myślisz, jak siebie nazywasz? Satyrykiem? Rysownikiem? Komentatorem?
Nie mam pojęcia jak siebie nazwać. Nazywam siebie jakimś tam artystą. Robię różne rzeczy i tworzenie mnie pochłania. Od dziecka chciałem być artystą. Rzeźbię, maluję, gram na instrumentach. Gram nie tylko jakieś znane melodie, ale także własne. To słowo „gra” jest też rodzajem gry – zupełnie nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jakoś to rozszyfrowałem „na ucho”.

A możesz opowiedzieć o swojej technologii procesu twórczego?
Proces twórczy… To jakieś straszne rozmemłanie. Za tym się kryją różne intymne sytuacje: praca w łóżku albo praca w okropnej kawiarni na Żurawiej, gdzie się wszyscy pojawiają. Czasem jest mi głupio, ale ja to uprawiam od wielu lat, a teraz dorabia się ideologię, że to jest takie krakowskie – to moje siedzenie i praca w knajpie. Pocieszam się myślą, że robię to od tak dawna, że to świat się zmienił. Nie widuję już nikogo z książką, zeszytami, notatkami. Wskutek moich starań pojawiły się lampki, każdy może sobie postawić taką na stole. Strasznie lubię spędzać czas w kawiarniach, coś tam sobie popijać. Mam takie szczęśliwe knajpy, w których coś wymyśliłem i do nich wracam.

Czasem proces twórczy jest bardzo długi i potwornie męczący. Czasem zdarza się świetny pomysł, który wcale nie jest świetny, ale ma jakiś potencjał i trzeba go odłożyć na tydzień, na dłużej. To też polega często na powracaniu do moich zeszytów ze słabymi rysunkami… Ale w tej pracy podoba mi się to, że wiem, kiedy jest dobrze. Jak byłem malarzem, to nigdy nie wiedziałem, kiedy należy skończyć.

Raczkowski w Muzeum Karykatury

W warszawskim Muzeum Karykatury trwa jubileuszowa wystawa rysunków Marka Raczkowskiego z okazji – skrzętnie ukrywanych – pięćdziesiątych urodzin artysty. Gromadzi około dwustu prac z całego dotychczasowego dorobku i jest najpełniejszym jego przeglądem jak dotychczas.

„Marek Raczkowski. Rysunki”, Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego, 30 czerwca
– 6 września 2009. Kuratorzy: Marek Wojciech Chmurzyński, Elżbieta Laskowska.

A malowałeś kiedyś i sprzedawałeś swoje obrazy?
Malowałem i sprzedawałem, i bardzo dobrze z tego żyłem. Sprzedawałem je w miejscach, które można określić jako „zaczarowany świat fantazji” – w Szwecji, w małych galeriach, w małych miasteczkach. Sprzedawane były za 500 dolarów, z czego ja dostawałem 500, bo bardzo mnie lubiła menedżerka.

Miałeś niezłego farta.
Tak, rzeczywiście miałem szczęście. Teraz boję się, że to wyciągnie jakiś IPN. Te dziewczynki na wieży z twarzyczkami o wielkich oczkach…

Skąd pomysł, żeby zostać rysownikiem?
Miałem to od dziecka. Rodzice byli często wzywani do szkoły w celu odebrania moich zeszytów. Było to coś, co bardzo niepokoiło dyrekcję szkoły – jakieś żarciki, nie wiadomo o co chodzi. Bo ja tam używałem wulgaryzmów, jak chciałem się posłużyć żywym językiem, leciały kurwy. Dyrektor myślał, że skoro w moich zeszytach pojawiało się takie słowo, to i na ławkach wydrapuję brzydkie wyrazy. Wezwał moją matkę i bardzo tego potem żałował, bo spodziewał się, że przyjdzie jakaś biedna, zastrachana kobiecina, a moja matka go opieprzyła, że jej głowę zawraca i że jest idiotą, bo nie widzi, że to satyra.

To była podstawówka?
Nie, to było liceum, pierwsza klasa.

A w jakim byłeś liceum?
Imienia Dembowskiego na Szczęśliwickiej. Najgorsze liceum w Warszawie.

To faktycznie było najgorsze liceum w Warszawie, w owym czasie.
Tak, dlatego nie dawałem tam rady, nie zdawałem. To mi przypomina taki rysunek: siedzi dwóch chłopców na ławce i jeden mówi do drugiego: „Nie zdałeś!”. „Jak to, przecież ty też nie zdałeś!”. Na co ten pierwszy odpowiada: „No tak, ale ja się nie uczyłem!”.
Widzisz, te rzeczy, które robię teraz, są właściwie do opowiadania, rysunek schodzi na bok. To mnie w sumie cieszy.

Rzeczywiście rysunek staje się coraz bardziej pretekstowy, właściwie poniechałeś rysowanie...
Można powiedzieć, że ostatnio zajmuję się czymś w rodzaju pisania, ponieważ wszelkie didaskalia są rysunkiem. Tak naprawdę nie zastanawiam się, jak to nazwać.

W jakiejś rozmowie powiedziałeś, że twoje rysunki są mądrzejsze od ciebie. Cudowny paradoks, ale oczywiście guzik prawda.
Ja się właśnie tak czuję, tak myślę. W relacji artysta-rysunek dorastam, ale one zawsze mi uciekają…

To jest twój sukces? To ci się udało?
Nie wiem, myślę sobie, że jakbym coś miał nazwać sukcesem, to brak syndromu wypalenia, lęku, wyczerpania twórczego, kryzysu natchnienia. Doszedłem do tego, że czerpię radość z faktu, że nie mam zwątpień. I z tego jestem zadowolony.

Ile tygodniowo musisz narysować?
Teraz mam komfort i dużo wolnego czasu – tylko to, co do „Przekroju”. Przygotowuję także reklamy, również takie, które do nikogo nie trafiają, np. dla PZU pracowałem przez rok. Ilustrowałem im newsletter. Nie lekceważę nikogo, jak jest robota, daję z siebie dużo, nawet dla ulotki, która była drukowana w stu egzemplarzach i rozsyłana do działów ekonomicznych w redakcjach. No i teraz rok minął i przedłużają ze mną umowę, są zadowoleni. Lubię mieć dużo pracy, ostatnio mam tylko „Przekrój”, a i tak nie da się tego robić cały tydzień, tylko zwykle w ostatniej chwili. Ale muszę mieć konkretny termin, żeby móc to dokończyć.

Jaki procent z tego, co wymyślisz, publikujesz?
Wszystko, prędzej czy później publikuję wszystko. Mam pewne rzeczy, co do których myślę, że muszą poczekać, np. rysunki erotyczne. Muszą mieć jakąś swoją miarę, nie wszystko wszędzie pasuje. Odkładam sobie takie bardzo drastyczne pomysły, ale ogólnie niewiele jest tych niewydrukowanych projektów, raczej te, które uznałem za słabe. Są takie, które czekają np. na kolejny prima aprilis. Ostatnio wymyśliłem, niestety za późno, że życie to jest prima aprilis, w którym wszystkie wiadomości okazują się prawdziwe, ponieważ tego dnia nie wiedziałem, co jest zmyślone, a co na poważnie. No i czekam na następny prima aprilis z tym rysunkiem.

Myślę, że będzie aktualny. To pytanie właściwie chciałem zadać jako pierwsze: czy nie wydaje ci się, że żyjąc w naszym cudownym kraju, zawsze będziesz miał temat – nigdy nie staniemy się Szwajcarią lub inną Szwecją?
Myślę, że nigdy, nie wyobrażam sobie tego. Może kiedyś już byliśmy, ale chyba nie. A jeśli my będziemy Szwajcarią, to czym będzie Szwajcaria?

rys. Marek RaczkowskiMasz takie nie do końca przyjazne spojrzenie na nasz dzielny naród…
Nie, bardzo mnie krzywdzisz, ja lubię nasz naród, nie żartuję sobie z pań w beretach moherowych – no może czasem… Nie mam pogardy w sobie dla nikogo ani nienawiści w sercu nie chowam. Jeśli tak jest, jak mówisz, to muszę to przemyśleć. Nie chciałbym gorszyć ludzi, narzucać im jakiś nieprzyzwoitych treści – poza tymi z „Przekroju”, który przecież każdy sobie sam wybiera. Nawet jak widzę wroga, to od razu czuję jakąś sympatię do tej postaci.

Ale jednak poprzykładałeś swojemu ulubieńcowi Prezydentowi i jego bratu.
No rzeczywiście, strasznie ich nie lubię, ale nie sądzą, żebym im zrobił coś, czego wcześniej sobie sami nie zrobili. Ja tylko w jakiś sposób to potwierdziłem.
Ja się lituję nawet nad Fritzlem – facet, który więzi dziecko w pokoju z oknem, już jest lepszy od Fritzla, a co dopiero ktoś, kto tylko czasem coś takiego zrobi. Narysowałem kiedyś taki rysunek, jak ojciec każe córce iść do pokoju za uwagę w dzienniczku: „Za karę marsz do pokoju i nie wychodzisz do piątku”. A ona, taka naprawdę malutka, z kokardką we włosach, idzie wkurzona i pod nosem cedzi: „Ty Fritzlu”.
Wiadomo, jakie są nasze więzienia. Bardzo mi się spodobało, jak w mediach było ogólne oburzenie, że Fritzl będzie miał celę z widokiem na Alpy. No bo powinni przecież w Austrii zrobić taką specjalną, wilgotną norę dla Fritzla! To samo jest ze zbrodniarzami z Bałkanów odsiadującymi wyroki w Norwegii – białe domki, fiordy, grille. Jak to wytrzymać? Polacy mają takie problemy, że w Austrii największy zbrodniarz po Hitlerze będzie miał widok na Alpy.

Mój przyjaciel, którego poprosiłem o propozycję pytania dla ciebie, powiedział: „Czemu się nie weźmie do jakiejś porządnej roboty?”.
Ale co, w reklamie, tak? Gdybym miał się zabrać do jakiejś porządnej roboty, to bym pracował w reklamie. Ja mam teraz tak wyćwiczony umysł, że – nie chcę się chwalić – jestem w stanie wszystko wymyślić, jeśli chodzi o reklamę. Pootwierały mi się w głowie nowe możliwości. Koledzy, którzy żyją jako celebryci i mają takie duże auta, dlatego że ciągle jeżdżą do Kudowy, do Szczecina lub Rzeszowa, to oni klepią mnie po ramieniu i mówią: „Stary, zajęlibyśmy się tobą, zarabiałbyś o jedną cyfrę więcej”. Ja się nie brzydzę pracą, ale myślę, że brak we mnie menedżera. Jestem do wzięcia.

Czy jesteś smakoszem?
No tak, raczej jestem. Byłem przecież nawet jurorem w restauracji w Warszawie, także czuję się smakoszem.

Życia czy jedzenia?
Jedzenia, ale nie odmawiam sobie także innych przyjemności.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.