LITERATURA OD KUCHNI:
Apetyt Kotta

Bogusław Deptuła

Połączenie teatralnego dziennika ze zbiorem esejów, notatek i wspomnień nie wróży niczego dobrego, ale pod piórem Jana Kotta przeistacza się w niezwykłą całość

Jeszcze 2 minuty czytania


„Aloes. Dzienniki i małe szkice” (1966) , ostatnia pozycja  Jana Kotta wydana w kraju, to książka świadomie niezborna. Ewentualne wątpliwości ma rozwiewać podtytuł, wyjaśniający wszystko. Autor w posłowiu do drugiego wydania (1997) przyznaje, że ma do niej „szczególny sentyment”. Albowiem jest to też szczególna książka.

Rozdział pierwszy  to tytułowy „Aloes”, półtorej stronniczki o roślinie, która oddając swoje życie, daje życie komuś innemu. Potem jest „Dziennik włoski”, z którego skorzystamy najwięcej w naszym kulinarnym poszukiwaniu. Następny, nie wiadomo czemu, jest tekst „«Medea» w Pescarze”, po którym następują dwa szkice wprost niebywałe  –  „Mały traktat o erotyce” i „Mały traktat o umieraniu”. Oba mają założycielski charakter dla wielu późniejszych tekstów Kotta, który stał się wielkim mistrzem autoprozy, poszerzającej granice poznawania ciała, cielesności, erotyki, ale i świadomości bólu i satysfakcji. Tutaj Kott-krytyk, znawca teatru, ze szczególnym uwzględnieniem Szekspira, który przyniósł mu światową sławę, objawia się jako pisarz. Pisarz i tyle. No, może nie tylko to, bo jeszcze obserwator i analityk rzeczywistości o Proustowskiej wprost przenikliwości, ale od Prousta o wiele dosadniejszy, bo skondensowany i małosłowny. Ale jest w „Małym traktacie o erotyce” też coś z antycypacji filmów Lyncha, ze świata, który pojawi się o wiele, wiele później i Kotta będzie próbował doścignąć, podczas gdy on pozostanie absolutnie niedościgniony.

Kott był nieskończenie sensualny. Wszystko się u niego przenika. W „Dzienniku włoskim” tak pisze o gospel: „Jest to muzyka, której się nie słucha, którą się je. Jazz wchodzi w ciało. Wchodzi do środka. Tak wchodzą do środka niektóre pieśni z «Gospel Time». Bóg chwalony jest tutaj muzyką, którą znamy z nocnych lokali. Rytm, który był dla nas znakiem i symbolem erotyki, opowiada tutaj o narodzinach Jezusa. Stąd nasz szok. W tym rytmie myśmy się nigdy nie modlili i czasami tylko, rzadko, tęskniliśmy. (…) Jazz był dla nas językiem alkoholu, erotyki, zapamiętania, brutalności”.

Jan Kott, „Aloes.Dzienniki i małe szkice”.
Czytelnik, 143 strony, Warszawa 1997
No i to już jest znakomity przykład pisarskiej syntezy w stylu Kotta. Niepohamowanej, przenikliwej, zaskakującej. Tak pisał wcześniej o teatrze i dramacie, a od „Aloesu” zaczął pisać o całym świecie, który go interesował. O ciele, jego wzlotach i upadkach, seksie i zawałach. Składową tego świata nieodmiennie pozostaje też jedzenie, więc i jedzeniowe wtręty muszą się pojawiać i się pojawiają. W nieunikniony sposób są częścią włoskiej kulinarnej odmienności. Kott już przed wojną bywał za granicą, choćby w Paryżu, o którym pisze na stronach „Aloesu”: „Przed wojną Paryż był miastem, w którym można było żyć bez pieniędzy. Wszyscy na około nie mieli pieniędzy. Albo bardzo mało. Największą przyjemnością było włóczenie się. Dalej pozostał Paryż miastem włóczenia się. I dalej można się włóczyć za darmo. Ale brak pieniędzy przestał być przykrością czy przejściowym kłopotem, stał się czymś w rodzaju wstydu. Świadectwem niezaradności, lenistwa albo wadą charakteru”.

Dziennik dotyczy przede wszystkim pobytu na festiwalu teatralnym w Spoleto, a potem w Rzymie. Kott patrzy zachłannie na dziewczęta i na chłopców, jest w tym wszechogarniającym spojrzeniu niepohamowany i dosadny. Pojawia się też pierwsze wzmianka o jedzeniu (pominąwszy tytułowy aloes):

„Prawdziwe dziewczyny przyjeżdżają albo raczej przywożone są tutaj tylko na weekendy w autach wielkich jak  pancerniki. Zawożą je od razu do Pentagrammy, która jest najwytworniejszą restauracją w Spoleto, i karmią sałatką z ryżu. Ryż jest gotowany na sypko z drobno posiekanymi kawałeczkami mięsa i jarzyn. Przypomina jedzenie ptasie. Bardzo podobnie karmi się u nas kury i kaczki przed zarżnięciem”. Zaraz potem jest zachwyt nad wieczorną ulicą w Spoleto, gdzie pije się espresso, zajada lody i ogólnie czuć, że jest przyjemnie. Potem znowu wspominane są lody, lody z bitą śmietaną, które w dorosłym wyzwalają dziecko.

Największy zapis dotyczący jedzenia znajdziemy pod datą: Rzym, 16 lipca: „W sobotę i niedzielę śniadanie na małym przycumowanym statku, tuż obok mostu Św. Anioła. Od Tybru szedł chłodny podmuch. Była to bardzo skromna trattoria. Oberżystka zachwalała sałatę: belissima – mówiła. We Francji nikt tak nie nazwie sałaty. Anioły rozpalone w słońcu białości, były o rzut kamienia. Od Tybru szedł chłodny podmuch. Jedliśmy tę „najpiękniejszą” sałatę z pomidorów, ogórków, cebuli i drobno pokrajanej ryby. Podano nam jeszcze czarną fasolę i bardzo zimne wino. To są właśnie chwile prostego szczęścia i prostych radości, o których już Stendhal pisał, że we Francji są niemożliwe”.

Jan Kott, „Aloes.Dzienniki i małe
szkice”. PIW, 164 strony,
Warszawa 1966
Zaraz potem idzie fragment o Paryżu bez pieniędzy, który pozwoliłem sobie przywołać wcześniej. A nieco dalej wśród odwołań do Prousta możemy znaleźć takie zdanko: „przez pewien czas przechodziłem tamtędy codziennie, jadałem śniadania w restauracji Procope…”. Tym którzy nie wiedzą wyjaśniam, że  Procope to jedna z najsłynniejszych paryskich restauracji, istniejąca od XVIII wieku. Już uczestnicy Wielkiej Rewolucji spotykali się w niej. Więc ten Paryż przedwojenny Kotta z 1938 roku nie był taki całkiem głodny, nawet jeśli był Paryżem flâneura.

Na stronach swojego włoskiego dziennika Kott spotyka wielkich tamtego teatralnego świata: Gordona Craiga, który znał Leona Schillera, znakomitego włoskiego eseistę Nicolę Chiaromontego, Eugène’a Ionesco, Alberto Moravię.

Zapewne najsmaczniejsze były kury, które Kott jadł w Rzymie 20 lipca i tak o tym napisał: „W sobotę wieczorem z pewnym Włochem z watykańskich wydawnictw w bardzo drogiej restauracji San Calisto na Via Appia. Kury podają tam pieczone, a raczej osmalane w pęku płonących suchych liści. Była już noc. Płonące liście syczą, iskry wznoszą się wysoko w górę. Kury podawane tutaj są wielkie i grube, osmala się je zwykle na ogromnych patelniach po dwie razem. Widzę jeszcze te ogromne ptaszydła z opuszczonymi głowami, wbite na metalowy rożen i podnoszone wysoko w aureoli iskier. Trzy tysiące lat temu na pewno tak samo pieczono tutaj kury. Skóra ich jest chrupka, pachną ostrą spalenizną, jak u nas kartofle przydymione w jałowcu”. Wrażenie musiało być silne, skoro dwa dni później wraca w swoim dzienniku do owych pieczonych kur i uzupełnia notatki o nowe fakty ich dotyczące: „Wspaniałe kuraki w restauracji na Via Appia osmalane są liśćmi lauru. Wczoraj mi o tym powiedziano. Z suchych igieł jałowca dym ma taką samą goryczkę. Ale kury latyńskie opiekane są w suchych liściach lauru. Taki jest ich ostateczny koniec. Oczywiście dla kur wybranych, bo w ten sposób podawane są kury tylko w najdroższej restauracji Rzymu. Kury w laurze. Kury – laureaty” .

Najbardziej interesujące pod względem intelektualnym było spotkanie z Ionesco. Dramatopisarz jest niezdecydowany i rozpędzony. Chce być wszędzie, spróbować wszystkiego. Kott zapisuje: „Nie zdążył jeszcze zamówić spaghetti, a już woła kelnera, żeby zamienił na tortellini in bordo. Marie-France zamówiła prosciutto na melonie. woła kelnera, żeby mu także przyniósł szynkę. Nieprzytomny i całkowicie przytomny, lekkomyślny i rozważny, zabiegany i zapobiegliwy; po dziecinnemu zarozumiały i święcie przekonany, że istnieje na świecie tylko teatr Ionesco, i może jeszcze Szekspir, ale to tylko przez sympatię dla mnie, sam bawiący się najlepiej swoją dziecinną zarozumiałością, najbardziej ionescowaty ze wszystkich postaci Ionesco, właśnie on, Eugène”.

rys. Malwina KonopackaOd opisu tamtej rzymskiej pięknej sałaty minęło bez mała pięćdziesiąt lat. W tym czasie na jakości zyskała pewnie oliwa i ocet, o których Kott milczy, być może sałata także. Ryba najpewniej była grilowana, z pewnością nie chodziło tu o rybę wędzoną, choć Włochy taką też znają, na przykład wędzonego miecznika, zachwycającego. Myślę, że w przypadku sałaty Kotta szło o kawałki grillowanej dorady albo branzino, jakichś typowych włoskich ryb, które zostały zastosowane do owej podanej nad Tybrem sałaty.

Przepisu podawał nie będę - jest ona bowiem czystą inwencją. Każdy zrobi inną jej wersję, nieważne - prostą czy skomplikowaną. Rodzaj sałaty jest dowolny, udział pomidorów i cebuli też. Ja bym sypnął oliwek, a pewnie i kaparów, zamiast sosu wystarczyłby chlust oliwy i nieco cytryny, a może i otarta cytrynowa skórka, która bardzo lubi się z rybą. Innowacji może być doprawdy nieskończona ilość. Regularnego przepisu wolę nie podawać, jako nazbyt ograniczającego, tu właściwie wszystko może ulegać zmianom, redukcjom  i przemianom. Wymienione przez Kotta składniki są właściwie zachętą do własnych poszukiwań. Każdy z nas może tworzyć własną interpretację.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.